Jerzy Kochanowski
30 października 2010
1950 r: dziesięć dni, które wstrząsnęły portfelem
Dziesięć dni, które wstrząsnęły portfelem
Niedzielny poranek 29 października 1950 r. olbrzymia część Polaków zapamiętała do końca życia. Wszyscy bowiem trzymający oszczędności w bieliźniarce obudzili się – w wyniku wymiany pieniędzy – o dwie trzecie ubożsi!
Listopad 1950 r., rolnik Leon Piotrowski z Ryni koło Warszawy wymienia pieniądze w kasie miejskiej w Radzyminie.Listopad 1950 r., rolnik Leon Piotrowski z Ryni koło Warszawy wymienia pieniądze w kasie miejskiej w Radzyminie.
Polacy zostali pozbawieni oszczędności po raz trzeci w ciągu zaledwie 11 lat. Najpierw pochłonął je upadek państwa w 1939 r., potem wymiana pieniędzy w latach 1944–45. Jeżeli te straty można było jeszcze wytłumaczyć wojną, to akcja przeprowadzona w 1950 r. była wyrachowanym, starannie przygotowanym działaniem władz, mającym na celu dopasowanie złotówki do bratniego rubla, zmniejszenie nacisku na pustoszejący rynek i uderzenie w resztki prywatnej inicjatywy. Jak przy każdej wymianie, na której władze chciały zarobić (w ZSRR przeprowadzono taką w grudniu 1947 r.), oszczędności trzymane w skarpecie wymieniano po kursie znacznie bardziej niekorzystnym niż pensje, ceny i wkłady bankowe (pierwsze 100:1, drugie 100:3).
Sprawny aparat
Gwarancją powodzenia takiej operacji było zaskoczenie. Trzeba przyznać, że to się władzom udało. „Oo. Bernardyni z Czerniakowskiej [w Warszawie] – donosił 30 października agent UB – wyrażają podziw z powodu sprawności organizacyjnej aparatu państwowego, który potrafił zachować fakt wymiany w takiej konspiracji”. Tego samego dnia w kolejce do punktu wymiany w Kolbuszowej wyrażano podziw w nieco innej formie: „niech szlag trafi Amerykę (…) za to, że nie ma dobrego wywiadu w Polsce i nie uprzedziła ludności o mającej nastąpić wymianie pieniędzy”. Rzeczywiście, całą operację przygotowywano w takiej tajemnicy, że o szczegółach wiedziało zaledwie kilka osób spośród partyjnego establishmentu. W rezultacie o pracach nad tzw. nowym systemem pieniężnym do dziś wiemy niewiele, chociaż nowa waluta czekała w skarbcach już od dłuższego czasu. Drukowane bowiem przede wszystkim za granicą banknoty noszą datę 1948 r., a wybity również poza Polską bilon – 1949 r.
Możemy również tylko spekulować, dlaczego wybrano właśnie przełom października i listopada 1950 r. A więc dopiero w marcu 1950 r. przyjęto w ZSRR nowy parytet dla rubla (0,222 grama złota). Należało też rozpocząć akcję tuż przed ogólnie przyjętą datą wypłat wynagrodzeń. Jesień była dogodna także z innych powodów – aura nie utrudniała władzom logistyki, ale nie sprzyjała ewentualnym sprzeciwom społeczeństwa. Nie bez znaczenia był fakt, że chłopi już sprzedali plony (i dysponowali gotówką), a mieszkańcy miast nie zdążyli jeszcze wydać oszczędności na zimowe zakupy (opał, odzież).
Także w odpowiedzialnym za całą operację Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego szczegóły znała tylko garstka najbardziej zaufanych. Dopiero dwa dni przed rozpoczęciem akcji o nadejściu specjalnych transportów (nie określono jednak jakich) zostały poinformowane Wojewódzkie Urzędy Bezpieczeństwa Publicznego, odpowiedzialnością za odpowiednie przyjęcie i zabezpieczenie obciążono personalnie ich szefów. Stan pogotowia dla UB i MO ogłoszono od północy z 28 na 29 października. Funkcjonariusze, wspierani przez wojsko, mieli zapewnić transport pieniędzy do punktów wymiany w powiatach i gminach, a potem je ochraniać. Szczególną uwagą mieli otoczyć kasy w terenie, gdzie prawdopodobieństwo zarówno oszustw, jak i napadów zbrojnych było największe. Ubecy i milicjanci, wspomagani przez ORMO, SOK, aktywistów partyjnych i młodzieżowych, mieli również zadbać o odpowiednie funkcjonowanie sklepów, sieci handlowej, poczty, kolei, usług. Polecono zaktywizować całą agenturę, zobligowaną do donoszenia o każdej podejrzanej pogłosce, wrogiej wypowiedzi, ulotce, próbie sabotażu, strajku czy zbiegowiska.
Jeden rubel, ćwierć dolara
Nie ulegało wątpliwości, że do tajemnicy muszą zostać dopuszczeni (w ostatniej chwili) również bankowcy, handlowcy, drukarze. Wezwani na sobotę, 28 października, do stolicy dyrektorzy wojewódzkich oddziałów NBP już od godz. 15 nie mogli opuszczać pomieszczeń, w których odbywało się szkolenie. Kiedy wieczorem zaczęli się rozjeżdżać do swoich miast, każdemu towarzyszył pracownik MBP. Można tylko przypuszczać, że nagłe zwołanie do Warszawy prominentnych bankowców mogło być jakąś wskazówką, gdyż ruch w bankach był tego dnia wyraźnie większy niż w przeciętną sobotę.
Od samego rana chroniony był Dom Słowa Polskiego, gdzie drukowano niedzielne gazety donoszące o reformie. Zarówno tam, jak w Sejmie i Ministerstwie Handlu Wewnętrznego założono podsłuchy telefoniczne, a wieczorem, 28 października, po prostu odcięto połączenia. Szkolenie pracowników MHW zaczęło się o godz. 18. Żaden z uczestników nie mógł opuścić piętra w domu towarowym przy ul. Widok. Dopiero po 11 wieczorem zaczęli się rozjeżdżać – również w towarzystwie funkcjonariuszy UB – po kraju.
O godz. 23 „reforma walutowa” była już nie tylko planem, ale – od kwadransa – faktem. Kiedy bowiem wieczorem posłowie powrócili na salę obrad, okazało się, że towarzyszy im m.in. premier Józef Cyrankiewicz, odpowiedzialny za gospodarkę wicepremier Hilary Minc i minister obrony narodowej Konstanty Rokossowski. Wkrótce stało się jasne, dlaczego nudną dotychczas sesję zaszczycili tacy goście. Wicemarszałek Wacław Barcikowski zapowiedział bowiem nowy punkt obrad: zgłoszone przez Radę Państwa i rząd ustawy o zmianie systemu pieniężnego. Powody i założenia reformy tłumaczył minister finansów Konstanty Dąbrowski. Wskazywał, jak mocny będzie nowy polski pieniądz, oparty na parytecie złota (1 zł = 0,222 gr kruszcu), odpowiadający teraz nie tylko jednemu radzieckiemu rublowi, ale i ćwierci amerykańskiego dolara. Tym samym nowa złotówka była teoretycznie mocniejsza niż przed wojną! Nowy pieniądz miał nie tylko sprzyjać „stałemu podnoszeniu się realnej wartości płac i zarobków” czy „rozwojowi oszczędności pieniężnych ludności”, ale również wzmocnić wymianę między wsią i miastem oraz ogólnie przyczynić się do rozwoju gospodarki. Mówca podkreślał, że reforma uderzy przede wszystkim w „kapitalistów” i „spekulantów”, pozbawiając ich „poważnej części nagrabionych (...) kapitałów”. Niemało miejsca poświęcił zasadom wymiany, która miała się rozpocząć w poniedziałek, 30 października, i potrwać do 8 listopada. Następnie zaprezentował kolejną ustawę, zakazującą posiadania dewiz oraz kruszców w postaci „nieużytkowej”. Zapowiedział również podwyżkę o 50 proc. (od 30 października) ceny wódki, co motywował walką z alkoholizmem.
W dyskusji wzięły udział zaledwie dwie osoby – szef związków zawodowych Wiktor Kłosiewicz i Józef Ozga-Michalski jako przedstawiciel chłopów – i entuzjastycznie poparli rządowe pomysły. Obie ustawy uchwalono jednogłośnie i przyjęto „hucznymi oklaskami”. O godz. 22.45 wicemarszałek Barcikowski ogłosił zamknięcie obrad.
Wkrótce informację o reformie podano przez radio. Ten, do kogo hiobowa wieść dotarła wcześnie, próbował uratować choć część oszczędności. Powszechnie stosowaną (głównie na prowincji) strategią było ruszanie do dalej położnych, pozbawionych dostępu do informacji wsi i kupowanie wszystkiego, co miało wartość: koni, bydła, trzody, drobiu, pierzyn, poduszek. Oddawano stare długi, regulowano należności za pracę etc. Chociaż propaganda oskarżała o takie czyny przede wszystkim kułaków i spekulantów, postępował tak każdy mający ku temu okazję. Np. w podlaskim Brańsku sekretarz Gminnej Rady Narodowej w nocy zaczął budzić chłopów, chcąc kupić bydło. W tym przypadku potraktowano go jak wariata, jednak wielokrotnie takie transakcje dochodziły do skutku. Władze demonstracyjnie stawały po stronie „biedniaków”, karząc ujawnionych nabywców i zwracając zwierzęta. Np. w województwie gdańskim „zwrócono poszkodowanym machinacjami kułaków, głównie biednym chłopom, 7 koni, 6 krów, 10 świń, owce i gęsi”. Ukłonem w stronę biedniejszej części wsi było umożliwienie spłaty podatku gruntowego w starych pieniądzach. To też wykorzystywali bogatsi sąsiedzi, pożyczając pieniądze i żądając zwrotu już w nowej walucie, ale w lepszej relacji niż otrzymaliby w punkcie wymiany (np. 100:2).
ORMO pod sklepem
W miastach, gdzie wszyscy dowiedzieli się o wymianie mniej więcej w tym samym czasie, strategie społeczeństwa musiały być odmienne. W niedzielę można było w kinach, teatrach czy placówkach gastronomicznych płacić starymi pieniędzmi (od 30 października do 5 listopada można było kupować za nie podstawowe artykuły, ale w przeliczniku 100:1). Przed kioskami z gazetami, cukierniami, sklepami ustawiły się więc długie kolejki chętnych do wydania pieniędzy. Dla prywatnych kupców czy restauratorów sprzedaż czegokolwiek tego dnia było czystą stratą, próbowano więc w ogóle nie otwierać sklepów i cukierni, czemu z kolei przeciwdziałała milicja, ORMO, grupy aktywistów młodzieżowych i partyjnych. Sklepikarze próbowali się jeszcze ratować, oddając towar „na zeszyt”, pod warunkiem spłaty już w nowych pieniądzach.
W sklepach państwowych i spółdzielczych personel powszechnie ukrywał towary, wykazując w remanentach, że zostały sprzedane do soboty. Potrzebna do takiej operacji gotówka była nieraz inwestycją rodziny lub zaufanych znajomych sprzedawców. Gromadzono, z nadzieją na korzystną odsprzedaż, wszystko, co można było dłużej przechować: cukier, papierosy, alkohol, artykuły tekstylne. Wszelkie gwarantowane przez państwo zobowiązania miały być przeliczane po dobrym kursie, na porządku dziennym było więc fałszowanie na pocztach przekazów pieniężnych, pozornie wysyłanych jeszcze 28 października. Podobnie jak na wsi starano się zwracać długi, płacić za usługi i przede wszystkim – oblegano knajpy. Chodziło nie tyle o zalanie robaka, co o wydanie pieniędzy w nie najgorszy w końcu sposób. Wobec podwyżki cen wódki jej sprzedaż była w niedzielę zakazana. Mało kto jednak tego przestrzegał i 29 października pobito chyba wszelkie rekordy w spożyciu wysokoprocentowych alkoholi.
Dla ludności miast i wsi
Władze z niepokojem obserwowały zachowanie kleru, tym bardziej że większość Polaków spotkała się podczas niedzielnych mszy. Księża byli jednak zbyt zastraszeni, aby otwarcie wyrażać dezaprobatę. Podczas nabożeństw decyzje władz komentowano sporadycznie, częstsze było natomiast nawoływanie o niewymienianie pieniędzy, lecz ofiarowanie ich na kościół. Agenci z całego kraju donosili o wyjątkowo wysokich tego dnia datkach na tacę. Np. w Dubiecku na Rzeszowszczyźnie jedna z parafianek dała 50 tys. zł, powszechnie zaś rzucano 500–1000 zł. Tak czy inaczej, i te pieniądze znalazły się w kolejnych dniach w punktach wymiany.
Rozpoczęta w poniedziałkowy poranek akcja wymiany rozkręcała się powoli. Kasjerzy, zwłaszcza w małych miejscowościach, nieprzyzwyczajeni do takich operacji, mimo wzmocnienia posiłkami z miast, nie dawali sobie rady. Byli zdezorientowani, stremowani, na nich skupiała się często frustracja mieszkańców. Dla posiadaczy większych sum problemem była nie tylko strata dwóch trzecich oszczędności, ale również sam fakt ich ujawnienia, zwracający uwagę władz. Mieli zresztą rację, gdyż każdy interesant z grubszym portfelem był starannie odnotowywany. Początkowo obserwowano więc procedurę wymiany, starając się znaleźć sposób uratowania już nie tyle pieniędzy, co siebie. Bogaci chłopi, młynarze, restauratorzy, kupcy, by nie wchodzić w oczy miejscowym szpiclom, dokonywali wymiany w innej gminie lub w większym mieście, gdzie łatwiej było zginąć w tłumie. Sporadycznie zamieniano też od razu większą gotówkę, przynosząc nie więcej niż 300 tys. zł. Często proszono o dokonanie wymiany członków rodziny lub znajomych. Podobnie postępował Kościół, warszawska kuria rozdała pieniądze proboszczom. Ci z kolei własne zasoby powierzali zaufanym parafianom.
Jak deklarował podczas sejmowego exposé minister Dąbrowski, jednym z podstawowych celów reformy było „dokonanie przesunięcia części zasobów pieniężnych kapitalistów na rzecz ludności pracującej miast i wsi”. Propaganda podkreślała, jak zadowoleni z wymiany są biedniejsi chłopi i robotnicy. Rzeczywiście, takie deklaracje nie należały do rzadkości. Np. w podradomskim Skaryszewie „chłopi uśmiechali się z zadowoleniem”, słysząc narzekania stojącej w kolejce do wymiany żony młynarza. Szybko się jednak okazało, że znaczną część oszczędności prywatna inicjatywa już dawno zamieniła na złoto, dewizy i towary, a reforma uderza w żyjących z pensji, którzy nagle stracili większość oszczędności na zakup opału, butów czy płaszcza. Powszechne były takie doniesienia, jak z Zabrza, gdzie niezidentyfikowany robotnik „w stanie podchmielonym śpiewał na ulicy: wygrali, wygrali, komuniści wygrali, bo pieniądze robotnikom zabrali, zabrali”. Na życie targali się nie tylko tracący krocie bogacze, lecz także robotnicy z uciułanymi kilkoma tysiącami złotych. Jak zresztą skrupulatnie odnotowały raporty UB, powszechnie złorzeczyli również członkowie PZPR i funkcjonariusze MO.
Zakaz posiadania
Ustawiczne porównywanie nowej złotówki do „najsilniejszej waluty świata” – rubla, dawało podstawę do plotek (zresztą nieodległych od prawdy), że reformę przeprowadzono na rozkaz Kremla. Jakiś szpicel donosił o wypowiedziach w Wałczu, że „na monetach brakuje tylko sierpa i młota, to wtedy byłby komplet”. Sposobem odreagowywania było błyskawiczne pojawienie się licznych dowcipów, np.: „– Jak wyszedłeś na wymianie? – Zrobiło się troszkę pieniędzy. – Co mówisz! W jaki sposób? – Było dużo – zrobiło się troszkę”. Lub: „– Jak z wymianą u ciebie? – Straciłem tysiąc złotych... – Co, tylko tyle? – ...dolarów”.
Jak bowiem wspomniano, druga z uchwalonych 28 października ustaw zakazywała już nie tylko nielegalnego handlu dewizami lub kruszcami, ale wręcz ich posiadania: pierwszych całkowicie, drugich – w „postaci nieużytkowej”. Dewizy, złoto czy platynę należało do 15 listopada odsprzedać państwu (po całkowicie nieopłacalnym kursie) lub oddać w depozyt. Za samo posiadanie złotych monet lub sztabek groziło do 15 lat więzienia, za handel nimi – nawet kara śmierci. Mimo to spora część posiadaczy złota i dewiz postanowiła obronić swoje rezerwy. Powszechną strategią było potajemne przerabianie złotych monet na legalne pierścionki lub obrączki czy deponowanie walut u mniej podejrzanych znajomych lub dyplomatów. Władze doskonale zdawały sobie z tego sprawę i gdy tylko zaczęto ok. 5 listopada likwidować punkty wymiany złotówek, funkcjonariuszy UB i MO rzucono do demonstracyjnych akcji przeciwko posiadaczom walut. Trzeba przyznać, że z widocznym skutkiem – jeżeli w województwie gdańskim do 4 listopada placówki NBP skupiły zaledwie 1542 dol., to tylko 13 listopada – 4223. Do 15 listopada gdańszczanie odstąpili państwu ponad 21 tys. dol., prawie 5,5 tys. funtów i 4,5 kg złota.
W różnych „bankach ziemskich” pozostało jednak niemało złotych rubli, dolarów, marek. Znacznie lepiej powiodło się państwu z rodzimą walutą – wymieniono 98,5 proc. pieniędzy znajdujących się w obiegu, pauperyzując przy okazji niemałą część obywateli. Pozostawiło to tak głębokie ślady w pamięci zbiorowej, że praktycznie do końca PRL każda plotka o wymianie pieniędzy błyskawicznie wywoływała panikę, wyścig do banków i sklepów, a przed denominacją w 1995 r. władze długo i cierpliwie przekonywały Polaków, że naprawdę nie ma się czego obawiać.
Autor jest profesorem w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego. Wkrótce ukaże się jego książka o czarnym rynku w PRL.
Jerzy Kochanowski
22 lipca 2008
Złoto na czarno
Złoto zawsze było lekiem na trudne czasy. Również w PRL ten medykament był w powszechnym użyciu, najczęściej w warunkach konspiracyjnych.
Znaczną część polskiego XX w. można bez wątpienia umieścić w rubryce „ciężkie czasy”. Dwie wyniszczające wojny pokazały, jak łatwo i niespodziewanie można stracić życie i cały jego materialny dorobek. Zmiany systemów politycznych, przesunięcia granic, kryzysy gospodarcze, inflacja (i hiperinflacja) uświadomiły, że lokaty bankowe, papiery wartościowe, a nawet nieruchomości są niepewną inwestycją. Natomiast waluty, złoto, biżuteria, brylanty nie tylko ułatwiały doczekanie lepszych czasów, ale można je było ukryć lub zabrać ze sobą.
Uratowane skarby pomagały odbudować powojenną egzystencję – założyć sklep, warsztat, rozwinąć interes, wyremontować dom. Z drugiej strony państwo utrzymało ścisłą reglamentację całego obrotu walutowego, płacąc zarówno za kruszce, jak i waluty znacznie mniej, niż oferowali tzw. waluciarze. Nic dziwnego, że czarny rynek kwitł, szybko dopasowując do pokojowych czasów wypracowane podczas wojny formy działania. Na rozmiar czarnogiełdowych operacji wpływały również powojenne migracje.
Dla ludzi ze smykałką do interesów i bez skrupułów pierwsze powojenne lata to było eldorado. Jednak kupcy, rzemieślnicy, jubilerzy, fabrykanci, młynarze, restauratorzy, ale też pospolici kombinatorzy wyczuwali bliski koniec prosperity, starając się jak najlepszą lokatą ubezpieczyć przyszłość. Dopingowały do tego pogłoski o nowej wojnie. Inwestowali więc w złoto, które stało się długoterminową gwarancją, chroniącą przed coraz bardziej przewidywalnymi (zwłaszcza od rozpoczęcia tzw. bitwy o handel) zamierzeniami władz. Czarny rynek nie zamarł nawet po rygorystycznej ustawie z 28 października 1950 r., zakazującej już nie tylko handlu dewizami i kruszcami, ale wręcz ich posiadania.
Za posiadanie złotych monet czy sztabek groziło do 15 lat więzienia, za handel nimi – nawet kara śmierci. Część społeczeństwa posłusznie oddała państwu posiadane waluty lub kruszce, część się jednak nie poddała, ograniczając się tylko do lepszego – jak sądzono – zakonspirowania zasobów w przeróżnych „bankach ziemskich”. Również nielegalny obrót walutami i złotem zszedł jeszcze głębiej do podziemia.
Prawa ekonomii bowiem są niewzruszone: jeżeli jest popyt, znajdzie się również i podaż.
Tymczasem w Polsce nie brakowało czynników utrzymujących czarną giełdę przy życiu. Rabunkowa wymiana pieniędzy z 1950 r. była doświadczeniem tak bolesnym, że obawa przed ewentualną powtórką stała się trwałym elementem życia społeczno-gospodarczego aż do końca PRL, powodując co jakiś czas wybuch paniki, zawsze zaś niewiarę w złotówkę.
Ten, kto przetrzymał złoto i waluty do 1956 r., mógł odetchnąć z ulgą.
Zniesienie w listopadzie 1956 r. zakazu posiadania dewiz, złota i platyny nie oznaczało oczywiście przyzwolenia na swobodny obrót, nie był on jednak tak zwalczany jak wcześniej. Skoro nie karano za posiadanie złotych sztabek i monet – szybko stały się one celem marzeń tezauryzatorów, których liczba dzięki zapaleniu w 1956 r. zielonego światła dla prywatnej inicjatywy znacznie się powiększyła.
Działalność gospodarcza, korupcja czy tzw. przestępczość aferowa szybko prowadziły do powstawania niemałych fortun, które należało gdzieś (i w czymś) ulokować. Samochód i dom były zbyt ostentacyjne (zresztą, ile można mieć domów lub samochodów?). Pozostawały dewizy i złoto (co błyskawicznie doprowadziło do wzrostu cen). Od końca lat 50. można zauważyć pogłębiający się rozziew ról ekonomicznych dolara i złota. Pierwszy stał się rodzajem kapitału obrotowego, drugie ugruntowało swoją pozycję lokaty długoterminowej, naruszanej w sytuacji rzeczywiście kryzysowej.
Lokaciarze, jak ich nazywano w milicyjno-dziennikarskim żargonie, nasilali działania w okresach zaostrzającej się sytuacji politycznej lub rynkowej. Paniki rynkowe, wywołane obawami wojennymi (kryzys berliński 1961 r., kubański 1962 r., czechosłowacki 1968 r.) albo powtarzającymi się pogłoskami o wymianie pieniędzy lub podwyżkach, powodowały nie tylko wykup makaronu, cukru i konserw, ale też wzrost kursu dolara i większy popyt na złoto.
Na kursy dewiz i złota wpływ miała polityka władz wobec prywatnej inicjatywy. Zapoczątkowane w 1969 r. i trwające do początku lat 70. restrykcje doprowadziły do przejściowego zbiednienia prywaciarzy, a w rezultacie – spadku cen na artykuły lokacyjne (między grudniem 1970 r. a czerwcem 1971 r. dolar staniał ze 127 zł do 97 zł, stugramowa sztabka złota z 23 tys. do 19 tys. zł, a dwudziestodolarówka z 8,2 tys, do 6,8 tys. zł).
Kiedy jednak wkrótce znów zapalono zielone światło, a znamiona kryzysu wewnątrzpaństwowego stały się bardziej widoczne, wzrósł popyt. Polski złoty rynek był uzależniony nie tylko od polityki wewnętrznej, lecz również od wahań cen na giełdach międzynarodowych. Np. światowy wzrost cen złota na przełomie lat 1979 i 1980 był szybszy niż wzrost czarnorynkowych cen w Polsce. W rezultacie przywóz kruszcu nad Wisłę stał się nieopłacalny. Kiedy jednak w połowie lat 80. złoto na świecie staniało, a w Polsce rósł nawis inflacyjny, kruszec znowu zaczął napływać szerszym strumieniem.
Jak złoto trafiało nad Wisłę? Monety i sztabki oraz wyroby użytkowe były w Polsce droższe niż np. w ZSRR czy na Zachodzie. Należało je więc nabyć tam, gdzie były tańsze, a potem przywieźć legalnie (z opłaceniem cła) lub nielegalnie. A nabyć za wywiezione (lub przemycone) z kraju dewizy. Więc jednym z głównych celów polskiego czarnego rynku walutowego było zdobycie środków na zakup złota. Media stale informowały o istnieniu trudniących się tym procederem „grup przemytniczo-dewizowych”. Zdarzały się zapewne takie o mafijnym charakterze, jednak większość to twory luźne, których członków (od wyższych urzędników i prywaciarzy, przez celników, po kolejarzy, kierowców i marynarzy) łączył przede wszystkim zysk.
„Złote gangi – pisała w 1973 r. dziennikarka „Odgłosów” – działały i działają w przeróżnych konfiguracjach osobowych, kojarzą ludzi o tak różnych poziomach kultury, wiedzy, stanowisk, mentalności, że nic już nie jest w stanie nas zdziwić. Tysiące ludzi pragnie, na wzór legendarnego Midasa, otaczać się złotem”. Czasami obroty były naprawdę hurtowe. Przez ręce skazanego w 1976 r. Mieczysława Młynarczyka przeszło w latach 1963–1973 m.in. ok. 114 tys. złotych dwudziestodolarówek, 14 tys. pięciorublówek, 2245 kg złota w sztabkach. W 1972 r. szacowano, że co roku nielegalnie wywożono z Polski 10 mln dol., za które kupowano za granicą ok. 2,5 tony złota. Na ile jednak były te szacunki bliskie prawdzie i jak się zmieniały, nie przekonamy się zapewne nigdy.
Tzw. złoto użytkowe można było teoretycznie wwieźć legalnie po opłaceniu niespecjalnie wysokiego (od 1971 r.) cła. Czyniono tak jednak sporadycznie: w 1973 r. oficjalnie przywieziono nieco ponad 50 kg, a w 1974 r. – 64 kg. Resztę przemycano, by uniknąć drażliwych pytań o pozyskane środki na kupno złotych łańcuszków czy bransolet. Złoto próbowała przemycać praktycznie każda kategoria podróżnych przekraczających granice Polski, a strategie przemytnicze mogłyby dostarczyć materiałów na niejedną powieść sensacyjną (komedię, tragedię, czasami farsę). Początkowo przemytem zajmowali się głównie podróżujący służbowo kolejarze i marynarze. Kiedy po 1956 r. furtki na granicach szerzej się uchyliły, a w latach 60. i 70. ruch stał się wręcz masowy, a także poszerzył się horyzont geograficzny (aż po Bliski i Daleki Wschód czy Amerykę) i możliwości transportowe (samochód, samolot) – przed celnikami pojawiło się nie lada zadanie.
Na oryginalny sposób wpadł technik dentystyczny z Łodzi Jerzy Paszkowski. W latach 1959–1964 wywiózł (w wydrążonych wędlinach) do Francji 38 tys. dol., a sprowadził za nie ok. 30 kg złota. Sproszkowany kruszec wędrował do Polski w „fabrycznie” zamkniętych puszkach kawy lub kakao. Po dotarciu przesyłki oddzielenie złota i przetopienie w sztabki nie nastręczało większych problemów.
Takie rozwiązanie było jednak dobre dla detalistów. Hurtownicy potrzebowali kanałów pewniejszych i gwarantujących większą przepustowość, nawet jeżeli wymagało to wcześniej staranniejszej logistyki czy skorumpowania służb granicznych. Korzystano więc z dróg morskich, lądowych i powietrznych, ale nie zaniedbywano zarówno tradycyjnego przemytu przez zieloną granicę, jak i wykorzystywania masowego ruchu turystycznego (wychodząc z założenia, że plecakowi turyści nie są tak drobiazgowo kontrolowani). Rozwiązaniem idealnym był przemyt przez osoby, które wyjeżdżały często, a jednocześnie przed kontrolą chronił je prestiż społeczny lub prerogatywy zawodowe (dyplomaci).
W pierwszej grupie masowo trudnili się przemytem (praktycznie aż do końca PRL) sportowcy. W połowie lat 60. o przemyt oskarżeni byli m.in. oszczepnik Janusz Sidło czy (późniejszy) medalista olimpijski Władysław Komar. Sprawę najbardziej popularnych sportowców zamieciono pod dywan. Jednak w przypadku mniej znanych nazwisk (lub mniej popularnych dziedzin sportu) zbyt ostentacyjna działalność dewizowo-przemytnicza kończyła się przed sądem (np. w latach 1968–1972 członków Związku Brydża Sportowego).
Dobrze był również rozwinięty transfer złota drogami dyplomatycznymi. W 1962 r. okazało się, że kurierzy zarówno Departamentu I MSW (wywiadu), jak MSZ, korzystając z poczty dyplomatycznej przemycili do Polski m.in. 4 tys. złotych dwudziestodolarówek, sztabki etc., wywożąc co najmniej 160 tys. dol. Równie dobrze jak polscy dyplomaci potrafili liczyć ich cudzoziemscy koledzy. Praktycznie od zakończenia wojny do końca lat 80. powtarzają się informacje o prowadzonym przez nich – na masową skalę – handlu dewizami i złotem. Dotyczyło to zarówno pracowników ambasad Włoch czy Finlandii, jak również Iranu, Brazylii czy Meksyku.
Nie tylko dyplomaci wpływali na kosmopolityczny obraz polskiej giełdy złota. Dochody, które gwarantowała gra na niej, były na tyle duże, że ryzyka podejmowali się zwykli obywatele, zarówno Wschodu, jak Zachodu. Duńczykom opłacało się przeszmuglować do Polski złoto skradzione w latach 1971–1972 na kopenhaskim lotnisku Kastrup. Przedstawiciel francuskiego oddziału General Electric Jean Theophile Girardot w ciągu kilku lat (1968–1970) przywiózł do Polski ok. 35 kg złota w sztabkach i 7 tys. złotych monet rublowych, a wywiózł 170 tys. dol. W transferze złota do Polski wyspecjalizowali się obywatele Jugosławii, Czesi i Słowacy, a zwłaszcza Węgrzy. Budapeszteński dworzec Keleti był uznawany za ważne – w skali europejskiej – centrum nielegalnego handlu złotem i walutą.
Dotykamy tutaj geograficznego aspektu polskiej gorączki złota. Tradycyjnymi źródłami złotej biżuterii były początkowo Włochy lub ZSRR, a monet i sztabek
Hamburg i Amsterdam (przy transferze szlakiem marynarskim) lub
Wiedeń i Berlin Zachodni (przy przemycie drogą lądową).
W miastach tych istniały firmy (zazwyczaj prowadzone – co w latach 60. autorzy milicyjnych sprawozdań starannie podkreślali – przez żydowskich uchodźców z Polski), specjalizujące się w dostarczaniu towarów (w tym złota) poszukiwanych na rynku polskim. Dla kreatywnych jednostek nie było praktycznie miejsca na ziemi, gdzie nie można było zrobić złotego interesu. W latach 70. odkryto Turcję i kraje Bliskiego Wschodu. Pod koniec tej dekady zwrócono uwagę na Kubę, gdzie złoto (kupowane na czarnym rynku) było relatywnie tanie.
Jakie stanowisko zajmowało państwo wobec powyżej zarysowanej aktywności społeczeństwa? Z jednej strony miało przecież monopol zarówno na obrót dewizowy, jak kruszcami, a tezauryzacyjne działania obywateli, bazujące na przemycie i nielegalnym handlu dewizami, były ewidentnym łamaniem prawa. Z drugiej jednak strony złote monety czy sztabki, chowane przez obywateli na strychach czy w ogródkach, niwelowały w pewien sposób nawis inflacyjny i masa wolnych pieniędzy nie wędrowała na oficjalny (i pusty) rynek. Po trzecie zaś, państwo również potrzebowało złota, a jednym z istotniejszych źródeł był zakup od osób prywatnych. To zaś skłaniało do dyskrecji i powściągania zbyt daleko idących działań represyjnych.
W rezultacie polityka wobec złotych interesów obywateli toczyła się dwutorowo. Z jednej strony służby celne i milicja wykonywały swoją robotę, tropiąc przemyt czy rozpracowując gangi dewizowo-przemytnicze (co nie przeszkadzało funkcjonariuszom MSW zaangażować się w operację Żelazo). Z drugiej zaś instytucje uprawnione do skupu kruszców – Veritas, Ars Christiana, Jubiler – dbały, aby złoto płynęło od obywateli szerokim strumieniem i prowadziły politykę niezrażania ewentualnych sprzedających. Wprowadzone w 1957 r. zasady skupu były w przypadku złota i platyny liberalniejsze niż w przypadku artykułów spożywczych i przemysłowych. Ceny złota ustawiono w skupie na takim poziomie, że opłacało się je przemycać w celu odsprzedaży państwu. Po cichu aprobowano fakt, że tylko minimalną część nabywanych od obywateli walorów stanowiło złoto użytkowe, a większość ewidentnie pochodzące z przemytu monety i sztabki. Państwo na swój sposób sponsorowało przemyt, gdyż pieniądze za skup złota zamieniano na dolary wywożone na Zachód, skąd napływały towary... i złoto.
Gdy w połowie 1961 r. obniżono cenę skupowanego złota, na skutki nie trzeba było długo czekać. Jeżeli w 1960 r. pozyskano 1997 kg złota (za 322 mln zł), to w 1961 r. – 1138 kg (152 mln zł), w tym 942 kg w pierwszym i 196 kg w drugim półroczu. Kruszec popłynął na oferujący wyższe ceny czarny rynek. Na początku lat 70. władze próbowały nieco uelastycznić politykę, podwyższając ceny skupu i zmniejszając zaporowe cło. Były to jednak zabiegi kosmetyczne i w dalszym ciągu sztywny system nie reagował skutecznie na prawdziwie rewolucyjne w latach 70. zmiany na światowym rynku złota. Aż do końca PRL państwo pozostawało w defensywie, i na tym polu przyznając prymat wolnemu rynkowi.
Ostatecznie oddało ostatni kawałek złotego pola w 1990 r., kiedy Narodowy Bank Polski udzielił prywatnemu przedsiębiorcy pierwszą zgodę na obrót złotem dewizowym.
Trudno powiedzieć, w jakim stopniu kruszec zgromadzony przez Polaków w rozmaitych „bankach ziemskich” przyczynił się do powodzenia transformacji gospodarczej po 1989 r. Że Polacy nadal mu ufają – świadczą kilometrowe kolejki ustawiające się po emitowane przez NBP złote monety.
Nieraz już zwracałem się do czytelników „Polityki” z apelem o pomoc, zawsze z doskonałymi rezultatami. Teraz również: jeżeli ktoś chciałby podzielić się wspomnieniami z PRL na powyżej opisany temat, proszę o kontakt: prof. Jerzy Kochanowski, Instytut Historyczny Uniwersytetu Warszawskiego, ul. Krakowskie Przedmieście 26/28, 00-927 Warszawa,
j.p.kochanowski@uw.edu.pl.
========================
Tak to było, że dawniej można było posiadać marihuanę, ale nie wolno było posiadać dewiz i złota, a dziś jest odwrotnie!