źródło j.m.fijor
Nie dość, że czasy są trudne, to na dodatek okazuje się, że nasi prezesi banku centralnego i członkowie organów monetarnych mają problemy z wlaściwym zrozumieniem terminu inflacja i towarzyszących jej zjawisk. Z tego powodu, postanowilismy zacytować jednego z najwybitniejszych ekonomistów amerykańskich, Henry Hazlitta. Oto fragment jego ksiązki Inflacja.
Co to jest inflacja?
Żadne zagadnienie nie jest dzisiaj tak intensywnie dyskutowane – a równocześnie tak niezrozumiane – jak inflacja. Politycy w Waszyngtonie rozmawiają o niej, jak gdyby była jakąś straszliwą zjawą pochodzącą zza światów, czymś – takim jak powódź, zaraza, czy najazd wrogich wojska - nad czym nie mają oni żadnej kontroli. Inflacja to coś, z czym obiecują nam „walczyć”- rzecz jasna pod warunkiem, że Kongres czy lud dostarczy im odpowiedniej „broni”, albo „silnego prawa”, które im w tej walce pomogą.
Tymczasem prawda jest taka, że inflacja została powołana do życia przez naszych przywódców, poprzez ich własną politykę monetarną i fiskalną. Obiecują nam zatem, że prawą ręką będą zwalczać to, co przynoszą lewą ręką.
To, co nazywają inflacją jest, zawsze i wszędzie, wywołane głównie poprzez wzrost podaży pieniądza i kredytu. Prawdę mówiąc, inflacja jest właśnie wzrostem podaży pieniądza i wielkości kredytu. Posłużmy się dla przykładu American College Dictionary [1]. Znajdziemy w nim następującą definicję inflacji: „Szkodliwa ekspansja[2] lub wzrost ilości waluty krajowej, spowodowana w szczególności poprzez druk pieniądza papierowego, nie dającego się wymienić na twardy pieniądz”.
Jednakże w ostatnich latach, pojęcie to zaczęto używać w radykalnie odmiennych znaczeniu. Przedstawione jest ono w drugiej definicji podawanej przez American College Dictionary, mianowicie: „Znaczny wzrost cen wywołany szkodliwą ekspansją pieniądza papierowego lub ekspansją kredytu. Widzimy więc, że wzrost cen spowodowany ekspansją podaży pieniądza nie jest tożsamy z samą ekspansją podaży pieniądza. Przyczyna lub warunek nie jest przecież identyczny ze swoją konsekwencją. Te dwie definicje inflacji, różniące się całkowicie swoim znaczeniem, są źródłem niekończących się nieporozumień.
Słowo inflacja odnosiło się początkowo wyłącznie do ilości pieniądza. Mówiło się, że wolumen pieniądza jest napompowany, nadmuchany, przesadny. To, że domagam się powrotu do oryginalnego znaczenia terminu inflacja nie ma nic wspólnego z moją pedantycznością. Używanie terminu inflacja w znaczeniu: „wzrost cen” odwraca uwagę od prawdziwej przyczyny inflacji oraz od lekarstwa, które mogłoby ją uleczyć.
(Jednakowoż muszę tu ostrzec Czytelników, że słowo inflacja jest dziś powszechnie stosowane w znaczeniu „wzrost cen” i z tego powodu bezowocnym i czasochłonnym wydaje się unikanie tego znaczenia lub poprawianie go na każdym kroku. Termin ten używany jest, jak chodzi o ścisłość, niemal powszechnie w dwóch znaczeniach; raz w znaczeniu pierwszym, to znaczy gdy chodzi o wzrost wolumenu pieniądza, i drugi raz, z tym że znacznie częściej, gdy chodzi o wzrost cen. Osobiście stwierdzam, że uchronienie się od popadania w tę dwuznaczność jest zajęciem beznadziejnie trudnym. Jedynym do przyjęcia kompromisem, w tym drugim znaczeniu, zwłaszcza dla tych, którzy odczuwają potrzebę odróżnienia różnych sensów terminu inflacja, będzie użycie pojęcia inflacji cenowej, dla odróżnienia od zwykłej inflacji. Starałem się to czynić w kolejnych rozdziałach, choć obawiam się, że pewnie nie zawsze konsekwentnie.)
Zobaczmy teraz, co się dzieje pod wpływem inflacji, i dlaczego tak się dzieje.
Z chwilą wzrostu podaży pieniądza, ludzie posiadają więcej pieniędzy, za które mogą nabywać dobra. Jeśli w tym samym czasie ilość dóbr nie wzrośnie – albo nie wzrośnie w stopniu równym wzrostowi podaży pieniądza – ceny dóbr wzrosną. Każdy jeden dolar stanie się mniej wart, gdyż teraz jest tych dolarów więcej. Z tego powodu, powiedzmy, za każą parę butów czy sto buszli pszenicy, oferowanych będzie więcej dolarów. „Cena” jest wskaźnikiem wymiany (exchange ratio) między dolarem a jednostką danego dobra. Posiadając więcej dolarów, ludzie cenią każdy z nich mniej. Prowadzi to do wzrostu cen dóbr, nie dlatego że jest ich (dóbr) mniej niż przedtem, lecz dlatego że dolarów jest więcej, a stąd są one warte mniej.
W dawnych czasach, rządy wywoływały inflację poprzez oszukiwanie przy biciu monet, albo redukowanie ich wartości. Później odkryły jednak, że ten sam efekt można osiągnąć znacznie taniej i szybciej poprzez drukowanie pieniędzy papierowych. To właśnie stało się z francuskimi asygnatami w 1789 roku, a także z naszą własną[3] walutę w czasie amerykańskiej Rewolucji. Współczesne metody są nieco bardziej subtelne. Nasze rządy sprzedają bankom swoje obligacje lub inne papiery dłużne (IOU). W zamian za nie, banki płacą rządowi, tworząc w swoich księgach „depozyty bankowe”, z których ten ostatni może korzystać. Bank ze swej strony może ta obligacje rządowe czy inne papiery dłużne sprzedać bankowi Rezerwy Federalnej[4], który płaci za nie albo poprzez stworzenie kredytu depozytowego, albo poprzez druk banknotów Rezerwy Federalnej. Taki jest właśnie mechanizm produkowania pieniądza.
Zasadniczą częścią „podaży pieniądza” w Stanach Zjednoczonych nie jest gotówka, którą płacimy z rąk do rąk, lecz depozyty bankowe, z których czerpie się zasoby wystawiając w oparciu o nie czeki. Stąd, kiedy ekonomiści mówią o wielkości naszej podaży pieniądza (money supply), sumują depozyty na żądanie (a ostatnio także depozyty czasowe) z wolumenem gotówką znajdującej się w obiegu (poza bankami). Całkowita wartość pieniędzy i tak mierzonego kredytu, wliczając w to depozyty czasowe, w końcu grudnia 1939 roku wynosiła 63,3 mld dolarów, w końcu grudnia 1963 roku – 308,8 mld dolarów i 806,5 mld dolarów końcu grudnia 1977 roku. Ten wzrost podaży pieniądza wynoszący 1174 procent jest zasadniczym powodem, dla którego ceny hurtowe, w omawianym okresie, wzrosły o 398 procent.
Pewne Zastrzeżenia
Panuje przekonanie, że traktowanie wzrostu ilości pieniądza, jako wyłącznego winowajcy postania inflacji jest grubym uproszczeniem. To prawda. Trzeba zatem pamiętać o szeregu zastrzeżeń.
Przykładowo, należy pamiętać, że „podaż pieniądza”, to nie tylko ilość gotówki w obiegu, lecz także podaż kredytu bankowego. Odnosi się to szczególnie do Stanów Zjednoczonych, gdzie większość płatności dokonywanych jest przy użyciu czeków.
Uproszczeniem jest także mówienie, że wartość jednostki pieniężnej (dolara) zależy wyłącznie od aktualnej ilości pieniądza znajdującego się w obiegu teraz. Otóż, wartość ta zależy także od podaży dolara oczekiwanej w przyszłości. Jeśli duża ilość ludzi obawia się, że – przykładowo - podaż dolara za rok, w stosunku do podaży dzisiaj, wzrośnie[5] jeszcze bardziej, wówczas aktualna wartość dolara (mierzona jego siłą nabywczą) będzie niższa niż by to wynikało z obecnej ilości pieniądza w warunkach wolnych od takich obaw czy przewidywań.
Co więcej, wartość jednostki monetarnej, takiej jak dolar, zależy nie tylko od ilości dolarów, lecz także od ich jakości. Z chwilą, gdy jakiś kraj odchodzi, przykładowo, od standardu złota, znaczy to, że jego złoto, lub prawo zamiany pieniędzy na złoto, uległo przekształceniu w papier. W takich przypadkach, wartość jednostki monetarnej natychmiast spada, nawet jeśli nie nastąpił wzrost podaży pieniądza. Dzieje się tak, ponieważ ludzie mają więcej zaufania w złoto, niż do obietnic rządowych lub do poglądów urzędników państwowych zarządzających polityką monetarną. Nie znamy chyba ani jednego przypadku, który by dowodził czegoś przeciwnego; odejściu od standardu złota towarzyszy zwykle wzrost podaży kredytu bankowego i drukowanych pieniędzy papierowych.
Krótko mówiąc, wartość pieniądza zmienia się zasadniczo z tych samych powodów, co wartość każdego innego towaru. Tak jak wartość buszla pszenicy zależy nie tylko od jej obecnej podaży, lecz także od podaży oczekiwanej w przyszłości i jakości ziarna, tak wartość dolara zależy od zmiany podobnych czynników. Wartość pieniądza, podobnie jak wartość innych towarów, nie zależy wyłącznie od czynników mechanicznych czy fizycznych, lecz przede wszystkim od skomplikowanych czynników natury psychologicznej.
Zajmując się przyczynami inflacji czy sposobami jej likwidacji należy pamiętać o tym, aby nie dać się zmylić lub zdominować przez zbędne lub nieistniejące komplikacje.
Przykładowo, mówi się często, że wartość dolara zależy nie tylko od ilości tych jednostek pieniężnych, lecz także od „szybkości jego cyrkulacji”. Jednakże wzrost szybkości cyrkulacji pieniądza nie wpływa na dalszy spadek jego wartości; jest ona jedną z konsekwencją lęku o to, że wartość dolara spadnie (albo ujmując to inaczej, lęku o to, że nastąpi wzrost cen towarów). To właśnie takie przekonanie sprawia, że ludzie chętniej wymieniają dolary (pieniądze) na towary. Podkreślanie, przez niektórych autorów, znaczenia szybkości cyrkulacji jest kolejnym przykładem błędnego przypisania realnej przyczynie psychologicznej, charakteru mechanicznego.
A oto inna ślepa ścieżka: w odpowiedzi tym, którzy uważają, że inflacja cenowa spowodowana jest głównie wzrostem podaży pieniądza i kredytu, przedstawia się argument, że wzrost cen towarów ma często miejsce zanim nastąpi podaż pieniądza. To prawda. Tak się działo, na przykład, zaraz po wybuchu wojny koreańskiej. Ceny strategicznych materiałów i surowców poszły w górę z obawy o to, że może ich zabraknąć. Spekulanci i producenci zaczęli je wykupywać i przetrzymywać dla zysku lub zapewnienia sobie odpowiedniego stanu zapasów. Żeby to jednak uczynić, musieli oni pożyczyć w bankach więcej pieniędzy. Wzrostowi cen towarzyszył proporcjonalny wzrost wielkości kredytów bankowych i depozytów. Od 31 maja 1950 roku do 30 maja 1951 roku, wolumen pożyczek wzrósł o 12 mld dolarów. Gdyby tych dodatkowych pożyczek nie udzielono, a gdyby do końca stycznia 1951 roku nie wypuszczono na rynek nowych 6 miliardów dolarów, z których pożyczki te udzielano, wzrostu cen by nie utrzymano. Był on możliwy, krótko mówiąc, wyłącznie dzięki wzrostowi podaży pieniądza.
Niektóre popularne sofizmaty
Jednym z najczęściej powtarzanych sofizmatów[6] na temat inflacji jest założenie, że nie jest ona wywołana wzrostem podaży pieniądza, lecz „niedoborem towarów”.
Prawdą jest, że wzrost cen (który, jak już wspominaliśmy, nie powinien być utożsamiany z inflacją) może być spowodowany albo wzrostem podaży pieniądza, albo niedoborami dóbr – a częściowo, i jednym, i drugim. Przykładowo, cena pszenicy może wzrosnąć, ponieważ nastąpił wzrost podaży pieniądza, albo mamy do czynienia z nieurodzajem pszenicy. Jednakże z ogólnym wzrostem cen, spowodowanym ogólnym niedostatkiem towarów, mamy do czynienia bardzo rzadko i to nawet w warunkach wojennych. Mimo niewątpliwych dowodów na fałszywość tezy, że inflacja jest spowodowana wzrostem cen, trzyma się ona :dzielnie”. Nie pomaga nawet przykład Niemiec z 1923 roku, w których przywódcy rządowi ale i miliony obywateli, winą za wzrost cen setki miliardów razy obarczali ogólny niedobór towarów, zapominając uparcie, że w tym samym czasie, do Niemiec przyjeżdżały rzesze cudzoziemców wykupujących za własne waluty lub złoto niemieckie produkty po cenach niższych niż w swoich własnych krajach.
Począwszy od 1939 roku, wzrost cen w Stanach Zjednoczonych przypisywany jest nieustannie niedoborom towarów. Tymczasem statystyki dowodzą, że wskaźnik produkcji przemysłowej w 1977 roku był sześciokrotnie wyższy niż w roku 1939. Nie ma też większego sensu twierdzenie, że wzrost cen w czasie działań wojennych wywołany jest wyłącznie niedoborami produktów cywilnych. Mimo iż w czasie wojny podaż produktów cywilnych znacznie spada, powstały niedobór nie powoduje jakiegoś znaczniejszego wzrostu cen, gdyż podatki pochłaniają taką część dochodów ludności, jaką zbrojenia i działania militarne ograniczają produkcję na cele cywilne.
W ten sposób dochodzimy do kolejnego nieporozumienia. Ludzie często utrzymują, że deficyt budżetowy jest sam w sobie wystarczającym i koniecznym powodem powstania inflacji. Tymczasem, jeśli deficyt budżetowy jest w całości finansowany ze sprzedaży obligacji rządowych, za które płacimy pieniędzmi pochodzącymi z oszczędności ludności, inflacji nie spowoduje. Z drugiej strony, nawet nadwyżka budżetowa nie chroni nas przed inflacją. Dowodzi tego sytuacja, jaka miała miejsce w roku fiskalnym zakończonym 30 czerwca, 1951, kiedy – pomimo nadwyżki budżetowej w wysokości 3,5 mld dolarów - mieliśmy do czynienia ze znaczną inflacją. To samo zjawisko obserwowaliśmy w latach rozrachunkowych, 1956 i 1957. (Od 1957 roku mamy już tylko do czynienia z deficytem budżetowym, z jednym wyjątkiem[7], w 1969 roku, a mimo to nawet wtedy, w 1969 roku, ceny rosły.) Deficyt budżetowy ma charakter inflacjogenny o tyle, o ile powoduje wzrost w podaży pieniądza. Zaś, inflacja może się pojawić nawet przy nadwyżce budżetowej, jeśli towarzyszy jej wzrost podaży pieniądza.
Podobny łańcuch przyczynowo – skutkowy stosowany jest do tzw. „presji inflacyjnej”, a w szczególności, do rosnącej „spirali płacowo-cenowej”. Jeśli zjawiska te nie były poprzedzone podaży pieniądza, jeśli nie towarzyszyła im ona, lub zaraz po nich nie nastąpiła, inflacji one nie spowodują, a co najwyżej wzrośnie bezrobocie. Wzrost cen, któremu nie towarzyszy wzrost gotówki w portfelach obywateli może co najwyżej wywołać spadek wolumenu sprzedaży. Wzrost płac i cen jest zwykle konsekwencją inflacji. Mogą ją one wywołać jedynie wtedy, gdy wywołają wzrost podaży pieniądza.
[1] Popularny słownik języka angielskiego – przyp. tłum.
[2] Podkreślenia pochodzą od Henry Hazlitta.
[3] Chodzi rzecz jasna o Stany Zjednoczone – przyp. tłum.
[4] Amerykański bank centralny, prywatny bank zarządzany przez mianowanych przez prezydenta USA gubernatorów – przyp. tłum.
[5] Tak jak to ma miejsce chociażby teraz, to jest w 2007 roku – przyp. tłum.
[6] Głównie w ten sposób tłumaczono w PRL spadek siły nabywczej pieniądza – przyp. tłum.
[7] Nadwyżka budżetowa, jaka miała miejsce rzekomo w czasie prezydentury Billa Clintona, w latach 1996 – 2000, była iluzją wywołaną najprawdopodobniej wykorzystaniem funduszy emerytalnych z tzw. Social Security Trust na cele budżetowe – przyp. tłum.
|