tu troche wiecej info o matrioszkach
Rosyjskie „matrioszki” wciąż są polskim problemem
Wojna z Rosją, nawet tylko informacyjna może pomóc ujawnić nam wyjątkowych szubrawców. Żebyśmy tylko zechcieli ich zauważyć.
By zrozumieć sedno problemu, który poruszam i zdefiniować właściwie to zagadnienie musimy się cofnąć aż do 1944 roku. Do powstania tzw. Rządu Lubelskiego. 22 lipca tegoż roku Manifestem PKWN zostało powołane quazi państwo, zwane później Polską Rzeczpospolitą Ludową. Państwo tylko formalnie, po złamaniu wszelkich zasad, będące podmiotem prawa międzynarodowego. W rzeczywistości nie była to jednak Polska, ale XVIII republika sowiecka, twór okupacyjny o bardzo ograniczonej autonomii. Nie była to Rzeczpospolita, ale zwykła prowincja caratu, ze Stalinem jako carem. Przymiotnik „ludowa” też był nadużyciem, bardziej pasował przydomek „więzienna’.
Niektórzy myślą, że tą nadwiślańską Sowiecką Prowincją Więzienną zarządzali jednak Polacy, którym Stalin zaufał i powierzył administrowanie. Nic bardziej błędnego. Stalin z definicji nie ufał Polakom, ufał tylko (a i to też było zaufanie ograniczone) swojemu aparatowi terroru, Rosjanom, enkawudzistom lub funkcjonaruszom GRU oraz ich wychowankom z mózgami wypranymi przez komunistów, którzy z pewnością nie poczuwali się Polakami. Rajem nad Wisłą nie rządził więc nigdy żaden Polak, ale banda żołnierzy sowieckich z różnych formacji oraz tzw. „matrioszek” udających Polaków a będących w rzeczywistości całkiem oddanymi Stalinowi sobowtórami ludzi zamordowanych i oficerami tajnej sowieckiej policji politycznej. To na matrioszkach ciążył szczególny obowiązek nadzoru nad sowieckimi interesami tam, gdzie z przyczyn propagandowych lub psychologicznych nie mogli tej roli spełniać zwykli Rosjanie lub mniej lub bardziej jawni polskojęzyczni oficerowie NKWD albo GRU. Była to służba wewnątrz służb. Osoby podwójnie zakonspirowane, będące wtyczkami o uprawnieniach szczególnych i często posiadające bezpośredni dostęp do najbliższego otoczenia Stalina.
Te „matrioszki” używające publicznie takich nazwisk jak Bierut, Światło, Berman, Jóźwiak czy Skulbaszewski - Szef Informacji Wojskowej, otaczały się armią kilkudziesięciu tysięcy siepaczy, wzajemnie się kontrolujących i mogących w każdej chwili, przy pomocy stacjonującej Armii Czerwonej zmasakrować ten kraj.
Oczywiście, rzeczone „matrioszki” wprowadzane były na każdym poziomie terroru. Od najwyższych władz państwowych, aż po te z pierwszej linii służby, nawet na poziomach oficerów młodszych, by się kształciły, zdobywały doświadczenie, penetrowały swoje środowiska i przygotowywały się do pokoleniowej zmiany warty przy sterach władzy namiestnikowskiej. „Matrioszka” to był taki Hans Kloss zainstalowany wśród polaków i przygotowywany przez wybrane osoby ze służb sowieckich. Bardzo często po prostu przez starsze „matrioszki”. Odbywało się to tak: wybierano osobę bardzo podobną do jakiegoś Polaka z dobrej rodziny lub odpowiednim życiorysem (najlepiej arystokraty, oficera z przedwojennej polskiej armii, uczonego bądź opozycjonisty rządu sanacyjnego, albo wywodzącego się z rodzin tych ludzi) przetrzymywanego i katowanego na Łubiance, lub innym sowieckim więzieniu. Delikwenta rozpracowywano i eliminowano wszystkich jego bliskich oraz znajomych, których udało się wyłapać i którzy mogliby powziąć jakieś wątpliwości. Następnie podstawiony enkawudzista uczył się historii życia tej osoby, jego zachowań, odruchów, sposobu mówienia, pisania i charakterystycznych gestów.
Gdy był już odpowiednio przygotowywany „matrioszkę” w ramach egzaminu podstawiano zamiast oryginału do więzienia lub np. Armii Wojska Polskiego by go sprawdzić oraz uwiarygodnić. Ryzyko „wpadki” ograniczał przy tym fakt, że w skutek przeżyć, lat rozłąki ludzie się często bardzo zmieniali. Gdy środowisko zaakceptowało „matrioszkę” „oryginał” był bezwzględnie mordowany a ślady manipulacji zacierano, czasem nawet eliminując nauczycieli „matrioszki”. Odpowiednio wyszkolony agent tak mocno wchodził w nową osobowość, że nawet w przypadku odnalezienia się po latach najbliższej rodziny lub przyjaciół rzadko kiedy był demaskowany. A gdy już został to demaskatora się pozbywano, zastraszano albo przekupywano. W zależności od sytuacji i osoby.
Tak się na przykład ustawił Zenon Komender, który milczenie na temat Wojciecha Jaruzelskiego swojego przyjaciela z dzieciństwa, z którym chodził do jednej klasy w Gimnazjum Księży Marianów na Bielanach w Warszawie, a za którego podstawiono „matrioszkę” sprzedał za karierę w PAX i w Inco-Veritas.
Prawdopodobnie także Bolesław Piasecki drogo sprzedawał swoją wiedzę. Tak drogo, że być może zapłacił za nią śmiercią swojego syna.
Zazwyczaj jednak, nawet rodziny się nie orientowały w „podmianie”. Trudno nawet było wpaść na taki pomysł. Czasem tylko niepokoiła najbliższych zadziwiająca zmiana światopoglądowa, jaka nastąpiła o człowieka podczas jego pobytu w opisywanych więzieniach sowieckich, w łagrach lub na zsyłce. Wychowany w tradycji patriotycznej chrześniak, przyjaciel lub kolega stawał się nagle wielkim zwolennikiem komunistów lub, co najmniej orędownikiem współpracy z nimi. Taka osoba, ku zdziwieniu przedwojennego otoczenia lub ludzi znających jej niepodległościowy życiorys zaczynała się zachowywać jakby zaprzedała duszę reżimowi. I się nie mylili. Dusza tego człowieka i wszelkie jego myśli były absolutnie oddane okupantowi Polski, tyle, że to nie był ich chrześniak, przyjaciel lub kolega, ale jego doskonały sobowtór – sowiecka „Matrioszka”.
Projekt szatański i niewiarygodny, ale gdy stawką jest zniewolenie średniej wielkości narodu to szatana na wiele stać.
Dlaczego o tym piszę w tej chwili?
Otóż „matrioszki” okresu stalinowskiego dalej są wśród nas. Te starsze matrioszki zostały skutecznie zastąpione młodszymi. Młodsi mieli przejąć władzę później i przejeli. W okolicy kształcenia młodych „matrioszek” i pieczy nad ich karierą równolegle organizowano dla nich zaplecze rekrutowane z grupy wiernopoddańczych kanalii. Tyle, że te kanalie były tylko kanaliami i zdrajcami, oficerowie KGB oficerami wojsk okupacyjnych a „matrioszki” elitą elit, sukcesorami władzy sowieckiej na terenie Polski, grupą o statusie niewiele niższym od członków KC KPZR, błyskawicznie awansującą, wspierającą się nawzajem i stanowiącą niezawodną, tajną broń Moskwy. Nie oszukujmy się, Ci pełnomocnicy naszych wrogów nie mieliby żadnych skrupułów by polskie miasta zamienić w atomowe cmentarzysko. Zresztą, nie potrzebnie użyłem czasu przeszłego. Oni wciąż ich nie mają, wciąż tworzą agenturę, wciąż szkodzą i wciąż demoralizują swoje otoczenie oraz manipulują opinią publiczną.
Wskazuje na to spiskowa praktyka dziejów.
Takimi „matrioszkami” na nowe czasy, kształconymi, szkolonymi i przygotowywanymi tylko do trzymania Polaków pod butem do czasu zmienienia ich na mięso armatnie jest wspomniany już wcześniej Jaruzelski, ale być może także Kiszczak czy Urban (prawda, że kanalie?). Każdy na innym odcinku. Każdy potężny, oddany i niszczycielski. Żaden nigdy nie uznał i nie uzna się za Polaka, a każdy chętnie wykona rozkazy zmierzające do dalszego pognębienia lub zniszczenia narodu polskiego.
Tych matrioszek jest dużo więcej. Niektórzy z nich do dzisiaj są niemal absolutnie zakonspirowani i pozostawali w uśpieniu. Niemal - bo nie możemy wykluczyć istnienia innej wąskiej grupy, która nabyła o nich wiedzę i ich kontroluje. I oto mamy pion dowódczy wielkiej armii rosyjskiej na ziemiach polskich, która wprawdzie nie chodzi w ruskim mundurze, ale za to jest wszechobecna, trzyma kontrolę nad układem nerwowym tego kraju i jest niesłychanie karna oraz skuteczna. Wszystko, więc wskazuje na to, że wciąż, w naszym domu gościmy agresora zewnętrznego, brygadę komandosów, zabójców, dywersantów i sabotażystów gotowych umrzeć dla swojej moskiewskiej ojczyzny. To nie jest jakaś tam agentura. Jakieś tam niejasne powiązania z GRU czy FSB. Ale najlepsi z najlepszych oficerowie rosyjscy, często posiadający wysokie moskiewskie stopnie i odznaczenia za zasługi. To są liniowe wojska wywiadowców, które toczą walkę o podległość Polski. Identycznie zadaniowani jak niegdyś Putin w RFN – choć Putin jednak miał status niższy, bo nie był matrioszką.
Ktoś powie, że to nadużycie, że nie wiemy na pewno. Owszem, nie ma 100% pewności co do niektórych nazwisk, ale doniesienia Olega Pieńkowskiego, przecieki do prasy inspirowane niegdyś przez Jamesa Angletona (CIA), cuda archiwum Mitrochina i okoliczności pewnych wydarzeń wraz z zaprzęgniętą logiką i zdrowym rozsądkiem pozwalają na wypowiadanie się z wielką dozą prawdopodobieństwa.
Szczęściem dla badaczy, historyków i wywiadów, te sowieckie kanalie były nieufne nie tylko w stosunku do narodu polskiego. Przede wszystkim, nie ufały sobie i panicznie bały się siebie nawzajem. I nie ma, co się dziwić, na hamulce moralne swoich rywali o wpływy nie mogli raczej liczyć. Zazwyczaj, więc okopywali się i zbierali haki na siebie. To miało dawać zabezpieczenie. Znacie to przecież: Berman miał teczkę na Bieruta, Bierut na Światłę a Światło na Bermana. To typowe. Jednak niektórzy, bardziej kreatywni, wychodzili poza ten schemat. Zaczynali prowadzić mini-badania historyczne nad życiorysami swoich partyjnych rywali. Z czasem te działania zmieniały się w swoiste hobby, a hobby w obsesję. Angażowali coraz więcej swojego prywatnego czasu, coraz więcej środków, kontaktów i wykorzystywali wszelkie możliwości by dotrzeć do najściślej strzeżonych tajemnic. Najlepsi mieli prawdopodobnie obszerne prywatne archiwa i armię funkcjonariuszy-dedektywów. To już nie była dbałość o gwarancje bezpieczeństwa, ale taniec na linie, walka na śmierć i życie.
Przykład: Jaroszewicz!
Jeden z najbardziej dociekliwych badaczy życiorysów „kolegów” i ubecki politruk w jednym. Sam, będąc „tylko” i „aż” protegowanym Wandy Wasilewskiej wytrwale tropił „matrioszki”.
I pewnie, dlatego zginął.
Paradoksalnie to, co miało go chronić stało się jednym z powodów jego zguby. Nie mamy, bowiem wciąż pewności czy wyłącznym. Pozostałe motywy zabójstwa Jaroszewiczów mogą być jeszcze związane ze śląskimi skarbami - ale to inna para kaloszy. Wydawać się może, że gromadzone przez niego dokumenty, które ukradli mordercy na zawsze zostały utracone. Ja jednak jestem pewien, że znów stanowią czyjąś polisę ubezpieczeniową. A poza tym, żołnierz broni nie niszczy tylko zakopuje. A to naprawdę jest bomba masowego rażenia.
Gdy dodamy do tego międzypaństwowe rozgrywki rosyjskie i dzisiejszą bitwę o historię to mamy prawo wierzyć, że kiedyś, część tej prawdy odkryjemy.
I jeśli nie ma, co się cieszyć z wrednej propagandy historycznej Putina, to moim zdaniem należy się temu trendowi bardzo przyglądać i wykorzystywać antypolskie zapędy po to, żeby odkodować własną historię i rozpoznać siatkę wewnętrznych wrogów. Mamy dziś Internet - namawiam, więc blogerów do buszowania w jego meandrach i do białego wywiadu.
W Polsce historia to nie pamięć tylko, to klucz do naszej przyszłości.
http://niepoprawni.pl/blog/164/rosyjskie-matrioszki-wciaz-sa-polskim-problemem
_________________
https://www.youtube.com/watch?v=0K4J90s1A2M