W całym sektorze spożywczym obowiązują nas normy unijne. A są one niewiarygodnie restrykcyjne. Warto się pochwalić, że jesteśmy jednym z krajów europejskich (jeśli nie jedynym), który tak dokładnie i szczegółowo ich przestrzega. Panuje tu straszny rygor. Etykietom można więc wierzyć, lecz trzeba je umieć odpowiednio odczytywać.
Możemy mieć pewność, że skład widoczny na etykiecie odpowiada produktowi. Problem leży w samych składnikach, a o nich jesteśmy rzetelnie poinformowani.
Jedyne łamanie prawa, jakie zauważyłem dotyczy sposobu informowania o składnikach chemicznych. W UE mają one specjalne kody "E". Bardzo źle się kojarzą - kiedy klient zobaczy rzucające się w oczy kody "E" w liczbie dziesięciu, często odkłada produkt z przeświadczeniem, że to "sama chemia". Aby tego uniknąć producenci podają pełną nazwę np. któregoś z konserwantów, ponieważ niewielu ludziom coś ona mówi, ale lepiej wygląda, choć mają obowiązek umieszczać kod.
Lepiej przecież napisać:
pektyny, mączka chleba świętojańskiego, guma arabska, betakaroten, kwas jabłkowy
niż
(odpowiednio)
E440, E410, E414, E160a, E296
[będąc producentami, co byście wybrali: kwas hydroksybutanodiowy, E296, czy kwas jabłkowy. To jedno i to samo, a odpowiedź oczywista ]
O samych kodach też trzeba coś powiedzieć. Oficjalnie są to wszystkie chemiczne dodatki do żywności, które zostały dokładnie przebadane i stwierdzono, że są całkowicie bezpieczne i nie zagrażają zdrowiu ludzkiemu. Obecnie na liście pełno składników skrajnie niebezpiecznych, rakotwórczych i sklasyfikowanych jako podejrzane. Jest tam oczywiście m.in. aspartam, któremu UE dała kod E951.
Nie mam też zaufania do wielkich korporacji, jak np. Coca-Cola. Choć według oficjalnego składu nie jest ona produktem niezdrowym, to sam fakt, że produkowana jest przez giganta korporacyjnego, zmusza do podchodzenia z rezerwą. Jeśli w tym momencie Coca-Cola eksperymentalnie nas truje, robi to w tajemnicy, o czym dowiemy się za kilkanaście lat.