http://portalwiedzy.onet.pl/4868,11125,1549927,1,czasopisma.html
Madoffowie farmacji
Sprawa Scotta Reubena, lekarza, który przez długie lata publikował sfałszowane wyniki badań w prestiżowych pismach medycznych, otworzyła dyskusję na temat wiarygodności prasy naukowej.
Wszystko było fałszywe. Domniemani pacjenci, którzy jakoby testowali leki rzekomo przyśpieszające powrót do zdrowia po operacji, nigdy nie istnieli. Dwadzieścia jeden artykułów w prasie naukowej, w których opisano dobroczynne skutki cudownych molekuł, okazało się tylko zestawem statystyk pozbawionych jakichkolwiek podstaw. A jednak wierząc tym zmyślonym wynikom lekarze przepisywali milionom osób jak najbardziej rzeczywiste kapsułki, które przyniosły kosmiczne zyski sprzedającym je firmom Pfizer, Merck i Wyeth.
Wszystko wymyślił Scott Reuben. Ten amerykański anestezjolog i szanowany autor dziesiątek artykułów medycznych przyznał się do oszustwa. Nie z powodu wyrzutów sumienia, lecz dlatego, że został zdemaskowany. Dwa opracowania badań, które opublikował w maju 2008 roku, zaintrygowały pracowników Ośrodka Medycznego Baystate w Massachusetts, gdzie był głównym anestezjologiem. Doktor Reuben nie miał bowiem prawa do przeprowadzenia tych badań. Błyskawicznie wykryto rozmiary szalbierstwa. Oszustwo trwało od 1996 roku i ze względu na swe rozmiary zapisze się jako jeden z największych skandali w historii farmacji.
Hwang Woo Suk utrzymywał w 2004 roku, podpierając się fałszywymi wynikami, że jako pierwszy sklonował człowieka; lekarz Hendrick Schön z Bell Labs był autorem co najmniej szesnastu „wyssanych z palca” artykułów z lat 1998-2001. Jednak wszyscy oni bledną przy Scotcie Reubenie, nazywanym niekiedy w prasie anglosaskiej „doktorem Madoffem” w nawiązaniu do finansowego oszusta.
Do podobnych kroków popycha ludzi pragnienie zaszczytów i wiążących się z nimi apanaży. „Prace” doktora Reubena zostały częściowo sfinansowane przez Pfizera, który uczynił zeń jednego ze swych rzeczników na konferencjach naukowych. Jeden z przedstawicieli firmy powiedział, że „wiadomość o zarzutach wobec Reubena przyjął z rozczarowaniem”. Anestezjolog-oszust posunął się nawet do tego, że wobec władz wydających zezwolenie na sprzedaż leków bronił stosowania kapsułek testowanych na fikcyjnych pacjentach...
W oczekiwaniu na ewentualny rozwój sytuacji przed sądem sprawa ta, podobnie jak wszystkie inne przypadki ujawnienia tego typu szalbierstw, skłaniają do przemyśleń nad niedoskonałością systemu zatwierdzania publikacji naukowych, a zwłaszcza medycznych. Zgodnie ze znaną maksymą „publish or perish" (publikacja albo śmierć) karierę buduje się poprzez artykuły w pismach naukowych. Dlatego właśnie ponoszą one tak wielką odpowiedzialność za ocenę jakości przedkładanych im prac. Niektóre artykuły są przed publikacją uważnie sprawdzane przez specjalistów.
W przypadku doktora Reubena ten filtr poważnie zaszwankował. Dlaczego wydawców nie zaalarmowała na przykład niesłychana płodność tego autora? Czy to tylko nadużycie zaufania przez człowieka o wątpliwej moralności? Kilka niedawno przeprowadzonych badań wykazuje, że niektórzy naukowcy również korzystają – choć na mniejszą skalę – z pokus oferowanych przez niedoskonały system zamieszczania publikacji. W dalszym ciągu dochodzi do plagiatów, choć jest to praktyka marginalna. Badanie przeprowadzone przez naukowców z Teksasu, opublikowane w piśmie „Science” 5 marca, pozwoliło zidentyfikować 212 artykułów skopiowanych w blisko 90 proc., lecz podpisanych przez innego autora. Zdemaskowani plagiatorzy reagowali różnie: 28 proc. z nich zaprzeczyło, jakoby dopuściło się przestępstwa, 35 proc. przyznało się do zapożyczeń i za to przeprosiło, 22 proc. podawało się za współautorów niewymienionych w oryginale, zaś 17 proc. twierdziło, iż nie wiedzieli, że ich nazwiskiem podpisano plagiat. Na połowę przypadków plagiatów zasygnalizowanych pismom naukowym wydawcy nie zareagowali.
Inne badanie, zamieszczone 13 lutego w „British Medical Journal”, wykazało, że niektóre pisma ułatwiają – świadomie lub nie – publikację prac finansowanych przez przemysł farmaceutyczny. Po dokładnym sprawdzeniu 274 prac na temat szczepionek przeciwko grypie, Tom Jefferson (Cochrane Vaccine Field) stwierdził, że te, które ukazały się w pismach uważanych za najlepsze, niekoniecznie były najrzetelniej opracowane i najbardziej rzeczowe. Decydujące znaczenie miało to, kto sponsorował badanie. Wielkie firmy farmaceutyczne mają większe szanse na publikację finansowanych przez siebie prac w prestiżowych pismach.
– Sponsorzy przemysłowi zamawiają dużą liczbę nadbitek z opracowań przedstawiających ich produkty w dobrym świetle i sami zapewniają tłumaczenie tych tekstów. Dodatkowo wykupują w pismach powierzchnię reklamową. Czas najwyższy, by wydawcy ujawnili swoje źródła finansowania – twierdzi Jefferson.
Fundacja Nauki Europejskiej (ESF) wyraża podobne zaniepokojenie w swoich rekomendacjach z 12 marca: ocenia, że badania kliniczne podyktowane ciekawością naukowców mogą przynieść pacjentom więcej korzyści niż te wypływające z interesów przemysłowców.
Obciążona podejrzeniem instrumentalizacji branża wydawnictw medycznych jest też czasem krytykowana za to, czego nie publikuje. Opracowanie zamieszczone 17 lutego w internecie przez pismo „PloS Medicine” wykazało, że francuskie badania kliniczne 1. stopnia – a więc oceniające toksyczność preparatu ubiegającego się o status leku – mają bardzo niewielkie szanse na publikację w pismach naukowych: wynoszą one 17 proc. podczas gdy w przypadku badań od 2 do 4 stopnia – a więc bliższych fazy komercjalizacji – wzrastają do 42 proc. Tymczasem wyników badań stopnia 1. – nawet jeśli okażą się negatywne – nie należy lekceważyć, gdyż można z nich wyciągnąć wnioski na temat testowanych preparatów i umożliwić innym uniknięcie fałszywych tropów w badaniach.
Czy w świetle afery Reubena powyższe badania powinny doprowadzić do przyjęcia nowych zasad, które obowiązywałyby zarówno naukowców, jak i wydawców? Optymiści powiedzą, że każdy oszust w końcu zdradzi się sam. Inni będą apelować o większą przejrzystość w sferze powiązań finansowych. Jednakże w szerszym kontekście kryzysu finansowego większość przyzna, że niewątpliwie przyda się większa ostrożność.