Nie łatwo jest chrześcijańskiej demokracji w kraju - jak by się wydawało - arcykatolickim. Chrześcijańska demokracja nigdy nie miała szczęścia w Polsce. Taki jest już jej los i przeznaczenie. Za czasów Sanacji w zasadzie jedynie na Górnym Śląsku „przyłączonym do macierzy” w 1922 roku znajdziemy ugrupowania o charakterze chadeckim. Na pozostałym obszarze II Rzeczpospolitej byli do wyboru - jak też przystało na wiek socjalizmu i nacjonalizmu - albo socjaliści albo nacjonaliści. Można powiedzieć, że II Rzeczpospolita była zupełnie trendy. Województwo Śląskie wybijało się nie tylko tym, że w epoce węgla i stali dostarczało połowę dochodu narodowego państwa (jak podaje Wikipedia w 1931 roku 46 % PKB), ale również i tym, że istniały tam silne wpływy chrześcijańskiej demokracji zaprawionej w bojach z Bismarckiem. Ale na nic tu takie doświadczenia. „Wielki Marszałek” wychowany pod carskim batem okazał się jakością, której chrześcijańska demokracja nie przetrzymała. Zarówno w Rosji carskiej jak i Związku Sowieckim szacunek wzbudzał władca, który na wszelki wypadek odstępców wystrzelał, albo w ramach wspaniałomyślności taki wyrok zamienił na dwudziestoletnią odsiadkę na Syberii. Schemat takiego uznania dla władcy działa w Rosji do dzisiaj nawet za czasów Putina. „Wielki Marszałek”, który Syberię przeszedł na nogach i był obeznany z kulturą mongolską, towarzystwo chadeckie rozgonił, kogo trzeba było to wsadził do pierdla, a sam za swoje zasługi został pochowany tam, gdzie święci i królowie narodu. Za takie zasługi zjednoczeniowe to ani Garibaldi nie dostał takiego uznania, ani Kohl nie może sobie nawet pomarzyć. Jedynie większy zaszczyt mógłby spotkać socjalistę, gdyby został pochowany na Kremlu, ale z ugrupowaniem odpowiedzialnym za taki pochówek był „Wielki Marszałek” dość mocno poróżniony. Chadecy jak wspomniałem są pechowcami od samego początku i o otrzymaniu choćby cząstki takich zaszczytów jakie otrzymał „Wielki Marszałek” nie mógł sobie Korfanty nawet pofantazjować.
Korfantemu przypisuje się taki a nie inny przebieg granicy zachodniej. W nagrodę za przyłączenie ziem dających - wówczas - połowę dochodu narodowego, województwa, które sfinansowało budowę Gdyni i portu oraz linii kolejowej z południa na północ, za cały ten posag Korfanty wraz z towarzystwem musiał odsiedzieć w kazamatach i to nie za sprawą podłego sąsiada, lecz zasłużonego dla sprawy narodowej socjalisty. A czy ktoś wie, gdzie został pochowany Korfanty? Po rozgromieniu chadecji przez „Wielkiego Marszałka” i jego kolegów z Sanacji chadecja się już nigdy nie podniosła.
Po 1945 roku istniały próby rezurekcji chadecji, ale znaki czasów działały wyraźnie na niekorzyść tego ugrupowania. Na pocieszenie można znaleźć w PRL-owskiej historii pojedynczych posłów tzw. bezpartyjnych, których można by zaliczyć do ugrupowania chadeckiego. Zapewne wszyscy musieli podpisać lojalkę, bo to było wówczas konieczne, aby dostać posadę portiera w pegeerze albo stoczni, gdzie pracowała elita klasy robotniczej, a co dopiero otrzymać dostęp do mównicy na Wiejskiej.
Gdy w latach 1980-81 rozpoczęły się ruchawki odżyło wiele ugrupowań politycznych, w tym i chadeckie. Po 1989 wskrzeszono je na dobre. Powstało ugrupowanie ZChN-owskie łączące chrześcijaństwo z nacjonalizmem. Jak jedno połączyć z drugim, to chyba sam biskup Rzymu nie wie, wszak w I wieku na samym początku chrześcijaństwa sam św. Paweł z Tarsu zawyrokował, że „nie ma już Żyda i Greka”, a obrzezanie nie ma znaczenia. Gdyby nie takie posunięcie apostoła narodów, chrześcijaństwo zostałoby zapewne jedną z wielu sekt żydowskich. Ale dobre i to na dobry początek. Nie wiem, czy działacze ZChN-u Dzieje Apostolskie i Listy Apostoła Pawła zaliczają do ksiąg świętych, ale na pewno je ignorują. Głosząc dobrą nowinę ziali nienawiścią do wszystkiego, co inaczej myśli lub czyni. Poprzez swe postępowanie nie znaleźli poparcia wśród drepczących co niedziela na msze św. Owym wierzącym pozostali w zasadzie do wyboru różnego rodzaju, ale przynajmniej sympatyczniejsi socjaliści. I tak sobie czas płynie - jak to określił ks. Józef Tischner „w krainie schorowanej wyobraźni”. Z jednej strony bieganie co niedziela na mszę, chrzczenie i posyłanie dzieci do komunii, śpiewanie sto lat rodakowi na Stolicy Piotrowej, a równocześnie nie można się dorobić tak rozwodnionej choćby chadecji jak mają to rozwięźli Niemcy lub Włosi. No bo i po co? Wśród polityków istnieje wielu, którzy by się podpisali pod ideałami katolickiej nauki społecznej, a pod wartościami chrześcijańskimi to chyba już każdy, nawet ateista. W tej całej schizofrenii wybił się jeden. W zasadzie wcześniej nie znany, wyskoczył nieoczekiwanie jak z cylindra, ku zaskoczeniu samego magika, podobnie jak Karampuk w bajce Ludwika Jerzego Kerna. Premier Marcinkiewicz nie ziajał nienawiścią na lewo i prawo. Wprawdzie poza 3 razy yes niczego nie osiągnął, ale poprzez prezencję i umiejętność zdobycia sympatii wśród tłumów wydawał się być sporą konkurencją, nawet dla ateistycznego ex-prezydenta akceptującego wartości chrześcijańskie.
Premier Marcinkiewicz - nadzieja szeroko pomyślanej chadecji - jak szybko przyszedł, tak szybko wyleciał za sprawą pochopnego zwolnienia minister Gilowskiej. Cały naród następnie szukał dla niego równie odpowiedzialnego stanowiska. Ex-premierowi choć z tak krótkim stażem na tym stanowisku godność nie pozwala, aby powrócić do wyuczonego zawodu nauczyciela. Wprawdzie to nie hańba nauczać młodzież fizyki na dalekiej prowincji, ale demokrata - pierwszy prezydent też nie powrócił do swego wyuczonego i wykonywanego wcześniej wśród elity klasy robotniczej zawodu. Jak się raz wyrośnie z kolebki to już się do niej nie wraca. Kto raz w systemie demokratycznym na papierze, a oligarchicznym w praktyce dorobi się tytułu szlachetki, ten nigdy nie wróci do ciemnego i brudnego ludu. Z tymi posadami na górze to już jest powoli tak samo jak z odwróconą piramidą demograficzną naszego kontynentu. Wszyscy chcą być na górze i zbierać śmietankę, nikt nie chce znajdować się na dole i płacić składki emerytalne. W końcu rozumiemy mężów narodu, zarówno jeden jak i drugi ma wiele gęb do wykarmienia. Sytuacja Marcinkiewicza stała się w pewnym momencie nie do wytrzymania. Po rotacji na iluś tam krzesłach kręcącej się szybko karuzeli, ex-premier podzielił losy milionów rodaków i wybrał się na emigrację, wprawdzie nie aż za ocean, ale za nie jedno morze.
Kto z wyższej wysokości rozpoczyna wspinaczkę w emigranckich Himalajach, ten też wyższe osiąga (za)szczyty. Marcinkiewicz nie musiał dzielić losu rodaków nocujących niekiedy na londyńskich dworcach lub w noclegowniach. Wie dobrze, co to jest pot na emigracji, gdzie popadł - jak sam podaje - w pracoholizm. Współczujemy mu bardzo. Najpierw dyskoteka, a potem romantyczny nocleg w dobrym hotelu w zapewne w jeszcze lepszym towarzystwie. Tam też z narodowca przemienił się w Europejczyka z klasą. Pal licho, w najlepszej to zdarza się rodzinie endeckiej. Sprawy intymne są sekretem małżonków. Nawet pani Dulska wiedziała o tym, że brudy się pierze w swych własnych czterech ścianach a nie na Forum Romanum. Lepsza jest dulszczyzna, czy marcinkowszczyzna w postaci spowiedzi powszechnej odnośnie życia intymnego przed całym światem na łamach „Cooltura. Polish Weekly Magazine” ? To wszystko całkiem serio, to nie żaden blef. „Pozbył się wizerunkowego garba” pisze w sarkastycznym i jak zwykle na granicy wulgarności tonie Rafał Ziemkiewicz . Zamienił stary model na nowy, albo tylko wziął go w leasing. Oj nasłuchaliśmy się tych tekstów za przystąpieniem do UE. Miało ono pozwolić m.in. na rechrystianizację podupadającej Europy. Marcinkiewicz za czasów ZChN-owskich napisał wiele pobożnych prac na temat wspólnoty rodzinnej opartej na korzeniach chrześcijańskich i wie pewnie lepiej ode mnie, jakie - zgodnie z prawem kanonicznym - wynikają z tego konsekwencje, jeżeli sobie weźmie nową prezenterkę. Francuzi w zlaicyzowanej Francji, gdzie nakrycie głowy jest sprawą polityczno-religijną najwyższej rangi, mogli podziwiać nową prezenterkę Sarkozego i to zupełnie bez obciachu. Nasz Europejczyk z klasą ma jeszcze wschodnioeuropejskie zahamowania o charakterze reakcyjnym. Chociaż nie tak do końca. Po reformach Gorbaczowa nie tylko sprawy intymno-polityczne stały się bardziej przejrzyste, ale również i bluzeczki prezenterek.
Wśród błyskających fleszy wprowadził głęboko wierzący personalista to, co się nie udało nie jednemu głęboko przekonanemu socjaliście – nowego modelu rodziny, dla którego nie ma jeszcze polskiego odpowiednika „patchwork family”, czyli nietradycyjną, politycznie poprawną, wielką rodzinę, do której każdy jest w jakiś sposób przyszyty. Ten nowy model jest odpowiedzią na osamotnienie, atomizację i załamkę demograficzną naszych czasów. W tak zorganizowanej rodzinie nikt już nie czuje się osamotniony, bo ma poczucie głębokiej wspólnoty na miarę ludów afrykańskich przed kolonizacją, zanim misjonarze przywieźli nieprzejrzyste bluzeczki. Wprawdzie naszego personalistycznego misjonarza nie zjedli brytyjscy neopoganie, to pozostaje kwestia otwarta, czy przedstawiciel mesjasza narodów zrechrystianizował Europę, albo czy też reakcja przebiegła w odwrotnym kierunku. Mianowicie, czy też aby neopogańska i zdegenerowana Europa czasami nie zdechrystanizowała misjonarza. W każdym razie ciekawy będzie niewątpliwie dalszy ciąg showu (z obciachem czy też bez, wszystko jedno), gdy Tristan zaprezentuje oficjalnie jasnowłosą Izoldę, która już teraz swego ukochanego wywindowała na top w sondażu opublikowanym przez „Rzeczpospolitą”. A czy wyborcy też pokochają Izoldę ?
„Nie łatwy jest żywot byłego premiera” śpiewał niegdyś Andrzej Rosiewicz. I tak jest istotnie. Nie jest on bowiem osobą prywatną. Oskar Lafontaine, długoletni władca kraju związkowego Saarland w obrębie Rep.Fed. Niemiec, zawiązał niegdyś męską przyjaźń z ówczesnym kanclerzem Schröderem w wyniku czego został ministrem finansów całej federacji. Gdy przyjaźń i ministrowanie się skończyły, dowodził wszem i wobec, że jest osobą prywatną. Nie minęło wiele wiosen, a ta sama osoba prywatna znajduje się na czele nowej formacji politycznej: tym razem ugrupowania bynajmniej nie kanapowego, składającego się z rozłamowców socjaldemokratów i postkomunistów. Władza jest jak narkotyk. Kto raz ją spróbował, ten nigdy nie zazna sytości.
A na razie można jedynie spekulować, jakie mogą być konsekwencje dla pechowego ugrupowania politycznego. Z samych statystyk wynikałoby, że chadecja musiałaby mieć w Polsce przynajmniej takie same wpływy jak CSU w Bawarii. Chyba każdy przyzna, że chadecja to jakieś pechowe ugrupowanie w Polsce. Śmierć frajerom. Yes, yes, yes.
Maciej Jachowicz
Wersja do druku