http://wiadomosci.onet.pl/nauka/losowani.....omosc.html
Losowanie lepsze dla demokracji niż wybory?
dzisiaj, 18:30 RZ / PAP
W służbie demokracji o wiele lepiej od kandydatów zabiegających o wygraną wyborach mogą się sprawdzić przedstawiciele ludu wybrani w losowaniu - dowodzą włoscy naukowcy w artykule publikowanym na stronie arXiv.org
Wprowadzenie systemu wyborów losowych byłoby dobroczynne dla współczesnych organów władzy - uważa Alessandro Pluchino z włoskiego Uniwersytetu Katanii i jego współpracownicy. Naukowcy ci opracowali specjalną, komputerową symulację, pozwalającą badać zachowanie polityków w sytuacji, kiedy do modelowego parlamentu wchodzą losowo wybrani posłowie.
Model obejmuje parlament, w którym znaleźli się przedstawiciele dwóch partii. Każdy z 500 posłów może składać wnioski i głosować za lub przeciwko nowym ustawom.
Parlamentarzyści w tym modelu zostali podzieleni na cztery kategorie.
Jednych nazwano ludźmi
"inteligentnymi" - to ci, których działania służą interesom zarówno osobistym, jak i społecznym.
Druga grupa to
"bezradni lub naiwni", którzy nie zyskają nic dla siebie, ale mogą się przysłużyć narodowi.
"Bandyci" to grupa dbająca wyłącznie o własne interesy,
a
"głupcy" to ci, którzy wszystkim przysporzą tylko i wyłącznie strat.
Cytowani przez serwis "News in science" autorzy pracy stwierdzili, że we wszystkich badanych przypadkach włączenie do parlamentu losowo wybranych posłów poprawiało działanie całości. Modyfikacja sprawiała m.in., że parlament przyjął więcej ustaw gwarantujących społeczeństwu korzyści.
"Większość osób sądzi, że demokracja to wybory - napisali autorzy pracy. - A jednak... W pierwszym znaczącym eksperymencie z demokracją, określanym jako demokracja ateńska, wybory szły ramię w ramię z losowaniem oraz uczestnictwem bezpośrednim".
Pluchino i jego zespół zauważają, że nieraz już opisano wady systemu zdominowanego przez partie polityczne. Chodzi tu m.in. o skłonność polityków do trzymania "linii wyznaczonej przez partię" oraz tendencję różnych grup do obrony własnych interesów.
Jednocześnie w ostatnich dekadach wzrosło zainteresowanie wybieraniem przedstawicieli do władz w wyborach losowych - piszą. Takie zaś postępowanie teoretycznie daje szansę na ograniczenie korupcji, zapobieganie dominacji małej grupy aktywnych politycznie osób i zapewniałoby uczciwszą reprezentację w Parlamencie przedstawicielom różnych ras, religii i płci oraz osobom o bardzo różnych dochodach.
Australijski polityk, Andrew Leigh uważa badanie włoskich naukowców za arcyciekawe. Uważa jednak, że system losowego wyłaniania przedstawicieli ludu ma jedynie ograniczoną przydatność. Już samo nakłonienie ludzi, aby spędzili kilka dni w ławie przysięgłych, wymaga czasami olbrzymiego wysiłku - przypomina. "Wobec tego twierdzenie, iż losowo wybrane osoby z radością rzucą pracę i poświęcą czas na stanowienie prawa, wydaje się grubą przesadą" - mówi Leigh, członek australijskiej Partii Pracy, a wcześniej - profesor ekonomii z Australian National University zainteresowany tematyką polityki publicznej.
Natomiast prof. Lyn Carson z Centre for Citizenship and Public Policy na University of Western Sydney sądzi, że losowe wybory, dokonywane w ramach demokracji mogłyby zadziałać na korzyść jakości debat lub podejścia parlamentarzystów. Przypomina jednak, że w większości modeli, w których dopuszcza się losowanie, metodą tą wyłania się całość parlamentu. Tymczasem u Pluchino los kieruje do parlamentu zaledwie kilku posłów.
Choć Carson zapewnia, że podoba jej się ten pomysł, to jednocześnie zastrzega, że nie przemawiają do niej stworzone przez Pluchino kategorie parlamentarzystów.
Zwróciła również uwagę, że losowanie odbywa się w wielu dziedzinach życia, pozwalając zapewnić obiektywny podział rozmaitych dóbr - od loterii o amerykańską Zieloną Kartę po przydział lokali komunalnych w Irlandii. "Robimy tak, gdyż jest to fair. Każdy ma równe szanse - mówi Carson. - Ale wyłanianie w ten sposób członków Parlamentu nie ma sensu".
W 2010 r. Pluchino i jego współpracownicy zostali laureatami nagrody IgNobel. Wykazali wówczas matematycznie, że różne organizacje mogą uniknąć szerzenia się niekompetencji (mówi o tym zasada Petera) i działać wydajniej, jeśli będą losowo awansować swoich pracowników.
http://wiadomosci.onet.pl/nauka/losowani.....omosc.html
==================================
Mediokracja
2008-06-24 17:49:43
Piotr Skórzyński, grudzień 2007
Mediokracja
Piotr Skórzyński, grudzień 2007
W 2007 r. w Polsce zaszedł fakt o znaczeniu dla całego świata.
Po raz pierwszy mass-media samodzielnie wygrały wybory.
PO to tylko ich przybudówka - a dokładnie kukiełki Układu, w którego sercu znajdują się Walter, Solorz, Lis, Michnik et Co. Ale nie będą ponosić odpowiedzialności. Sytuacja jest więc identyczna jak we wszystkich ustrojach monarchicznych: rządzi premier i jego ludzie, a gdy ludność zaczyna się burzyć z powodu głodu spowodowanego przez ich nieudolność - nieposzlakowany Władca zmienia tylko wezyra (zamiast głodu może to być też przegrana wojna).
Jest to ostateczna konsekwencja władzy propagandy - która w dobie telewizji okazała się w praktyce wszechmocna. Witkacy, który 80 lat temu wymyślił deformujące świadomość pigułki Murti-Binga, po prostu nie przewidział, że ludzi łatwiej będzie uzależnić od migoczącego ekranu.
Na temat tych „inżynierów" dwaj dysydenci węgierscy Gyorgi Konrad i Ivan Szelenyi (b. komuniści) opublikowali w 1978 r. we Frankfurcie n. Menem rozprawę polityczną pt. Die Intelligenz auf dem Weg zur Klassenmacht. Jej treścią była teza, że w komunizmie istnieją dwie antagonistyczne klasy: intelektualiści i robotnicy. Dysydenci to według nich margines klasy panującej - czyli intelektualistów (oraz technokratów politycznych, którzy swoją legitymację władzy czerpią z propagandy uprawianej przez tych pierwszych).
Leopold Tyrmand opisał tę warstwę bez taryfy ulgowej: W USA, nawet wśród wytrawnych specjalistów od komunizmu, panuje przekonanie, że wyższe sfery w społeczeństwie komunistycznym to członkowie partii i rządu, wyższej rangi wojskowi i wysoka kadra przemysłowa. Nic bardziej błędnego. Ci ludzie jedynie rządzą. (...) Prawdziwe wyższe sfery to ich lokaje - cyniczni intelektualiści, pisarze, artyści, żurnaliści, którzy za szeleszczące papierki i zwolnienie z odpowiedzialności sprzedają swoją gotowość do każdego fałszu.
W zamian zażywają dobrobytu, rozlicznych wojaży na Zachód, pokrywanych z państwowego portfela oraz seksualnego dolce vita z racji swej wyjątkowej pozycji społecznej. A najbardziej śmiechu warte, że zachodni politolodzy od komunizmu widzą w nich ludzi o szerokich horyzontach, postępowych sprzymierzeńców, przyszłe zagrożenie dla ortodoksji marksistowskiej; ich cynizm biorą za liberalizm, ordynarną pogoń za dobrobytem - za intelektualną wytworność.
Biedni, naiwni mieszkańcy Zachodu! Nie mogą pojąć, że w komunizmie wyższe sfery są najbardziej zaciekłym wrogiem wolności, Zachodu, Ameryki; z tej prostej przyczyny, że nie byłyby w stanie żyć w świecie wolnej konkurencji1.
Dziennikarze awansowali w Polsce do roli „inżynierów dusz" po 1944 r. Po latach członek Partii Jerzy Surdykowski, napisze w „Tygodniku Powszechnym": W komunizmie dziennikarz-publicysta miał być lepiej wiedzącym i dalej widzącym „ojcem narodu", wieść go jak pasterz ku jedynie słusznej przyszłości. Jak to ujął główny politruk Włodzimierz Sokorski: Kto ma mikrofon w ręku, ten ma rząd dusz.
Dariusz Fikus, przez 18 lat sekretarz „Polityki", napisał w książce o stanie wojennym: Dobór w tym zawodzie polegał na selekcji ujemnej. Kariery robili szybko ludzie bezmyślni i posłuszni. Dziennikarze należeli do tej grupy społecznej, która dość obficie czerpała z dobrodziejstw „budowania drugiej Polski". (...) Pętając się wokół władzy, pełnymi rękami zagarniali to, co z tego obficie w owych latach zaopatrzonego stołu spadało.
On sam, dodajmy, przyznał, że pozostał w tym zawodzie „z oportunizmu". Ta cecha okazała się też przydatna później - można powiedzieć, że nagroda jego imienia jest jak najbardziej stosowna dla tego dziwnego tworu, jaki nazwano Trzecią RP.
Posiłkując się określeniem Władimira Bukowskiego, możemy uznać, że Polska w roku 1990 dostała się we władzę mieńszewików. Zamiast pałki i celi - wystarczała teraz groźba utraty dobrze płatnej posady, dotacji czy kredytu.
Paszport dla każdego wprowadził Rakowski 1 stycznia 1989 r. wolne wybory, jak ustalono przy Okrągłym Stole, miały się odbyć w czerwcu 1993 r. Ludzie z tzw. strony społecznej mieli natomiast w tym czasie przeprowadzić pseudomodernizację przemysłu, czyli zredukować stan zatrudnienia co najmniej o jedną trzecią. Komuniści nie byliby w stanie tego przeprowadzić, bo zmiótłby ich strajk generalny, ale Wałęsa z Mazowieckim plus tzw. Autorytety - jak najbardziej. Natomiast komuniści nigdy nie zamierzali oddać telewizji. „Gazeta Wyborcza" zaś stała się nowym Świętym Oficium podającym wyznawcom Michnika i Geremka, w co mają wierzyć danego dnia.
W teorii groźne było dla nich zniesienie cenzury; co odbyło się, trzeba przypomnieć, z wielkim mozołem, przełamując opór Mazowieckiego, którego rząd przeznaczył sporą kwotę w budżecie 1990 r. na jej funkcjonowanie. Okazało się jednak szybko, że cenzurę zewnętrzną zamieniono po prostu na wewnętrzną: redakcyjną. Najważniejsze stanowiska w mediach objęli albo b. konfidenci, albo ludzie, którzy dla kariery gotowi są poświęcić dawne poglądy, jak np. T. Wołek. Otoczywszy się ludźmi podobnymi do siebie, stworzyli barierę dla wszystkich - zwłaszcza swoich dawnych kolegów z podziemia - którzy żądali dekomunizacji i lustracji. Tym zostały tylko „Tygodnik Solidarność", dogłębnie zinfiltrowany i z każdym miesiącem tracący na znaczeniu - oraz tytuły niskonakładowe, w rodzaju „Ładu" lub wcześniej niezwykle modnego miesięcznika michalitów „Powściągliwość i Praca".
Gdy grupa Wachowskiego zadarła z innymi gangami z okazji afery Oleksego, ukazało się trochę artykułów o wpływach agentury i „nierozwiązanym" problemie lustracji. Układ zareagował 9 stycznia 1996 r., gdy świeżo upieczony min. spraw wew. Zbigniew Siemiątkowski oświadczył, że jest „wstrząśnięty" liczbą TW SB i UOP pracujących w różnych redakcjach. Co znaczyło: nie podskakujcie, bo kopie waszych teczek są w bezpiecznym miejscu.
Cenzura sięgnęła też wydawnictw. Paru autorów, żeby wydać książki antykomunistyczne, musiało założyć własne oficyny. Inni godzili się na nikłe nakłady, często brak honorariów - a czasem na skreślenia. Niektórych spotkało to już po śmierci, np. Jana Walca, człowieka, który nie mógł się pogodzić na moralne pustynnienie swojego środowiska - a jednocześnie nie potrafił z nim zerwać. Jego eseje oraz felietony z „Wokandy" i „Życia Warszawy" zebrała w 1995 r. efemeryczna oficyna „Szpak" w tomie Ja tu tylko sprzątam (tytuł odzwierciedlający rezygnację autora, który był jedną z czołowych postaci II obiegu przed 1980 r.). Otóż dziwnym trafem jednego z nich zabrakło: a mianowicie felietonu z 17 lutego 1991 r., gdzie Walc z całą mocą i zjadliwością kieruje się przeciw oficjalnej filozofii III RP, czyli Wszechwybaczania W Ciemno Gdyż Wszyscy Jesteśmy Grzeszni... (Przypomnijmy: tuż przed zamordowaniem ks. Jerzego Popiełuszki autorzy propagandy tłumaczyli, jak niechrześcijańskie są jego kazania, które wzniecają nienawiść).
Ludzie niezorientowani, tacy, którzy nie oglądali jego programu politycznego w gdańskiej TV, wiązali nadzieje z mianowaniem prezesem telewizji p. Wiesława Walendziaka, który - jak zwierzył się R. Bender, miał najlepsze rekomendacje: od samego Solorza.
Z powodów, których możemy się wciąż tyko domyślać, nie zrobił nic, by telewizję oddać narodowi; przeciwnie, wszystkie układy komunistyczne przetrwały nienaruszone. Programy i filmy pozostały równie czerwone jak przedtem (także od krwi). Ryszard Bender, swego czasu przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, miał dobry punkt obserwacji, gdy w formułował poniższe uwagi w połowie lat 90.: Walendziak uważa, że uległość i utrzymywanie status quo jest kompromisem. Kompromis to jednak układ pół na pół, a nie 92% do 8%. Smutne korowody z programem Elżbiety Jaworowicz, publiczne reprymendy prezesa skierowane do niej, to są rzeczy niewyobrażalne gdziekolwiek w Europie. (...) Jednego dnia przysyłał do mnie swojego bliskiego współpracownika z pytaniem, co ma robić - a drugiego oświadczał mi: „Moje układy z zarządem i radą nadzorczą są przyzwoite". Odpowiedziałem więc, że skoro współpraca tak się dobrze układa, to nie rozumiem po co mnie pyta. Walendziak chce, by panowała cisza i by o sytuacji w zarządzie głośno nie mówić (Dodajmy sprawę blokowania transmisji z debaty sejmowej na temat działalności A. Kwaśniewskiego w ministerstwie młodzieży i sportu).
Espirt de corps tzw. pampersów, których wprowadził, wyjawił jeden z dziennikarzy, którzy wypowiadali się na blogu Jacka Łęskiego: była to dyrektywa zausznika nowego prezesa, D. Gacpera, brzmiąca: Pamiętajcie: jesteśmy tylko żołnierzami Wieśka. Krzysztof Koehler dyskretnie i zwięźle podsumował ich działalność w 33 numerze „Frondy": choć kulturze narodowej ani wrażliwości religijnej telewidzów w niczym działalność tej ekipy się nie przysłużyła - za to pod Warszawą wyrosło parę nowych domów (Za wybitny umysł uchodził w tym gronie „Czaruś" Michalski - co już samo wiele tłumaczy).
Największym ich dokonaniem pozostało więc wyrzucenie Wojciecha Cejrowskiego - co on sam opisał pokrótce w książce Kołtun się jeży, 1995: Dotarło do mnie kilka cytatów z tajnej wewnętrznej recenzji zamówionej przez Radę Programową TVP SA: „poprzez tendencyjny dobór tematów program ma wybitnie polityczny charakter, stając się ekspozycją prawicowo-konserwatywnego punktu widzenia".
Wniosek nasuwa się sam: w Telewizji Polskiej nie wolno eksponować prawicowego ani konserwatywnego punktu widzenia.
P. Walendziak nie wyjaśnił parę lat później, czemu z dnia na dzień zrezygnował z mandatu poselskiego - pozostawiając tym samym pole do najgorszych podejrzeń. Pracuje zaś obecnie u Ryszarda Krauze, o którym wystarczy powiedzieć, że nie ma dziś w Polsce dziennikarza, który odważyłby się dokładnie opisać jego drogę życiową... albo raczej nie ma tak odważnego redaktora naczelnego, który by to wydrukował, skoro plotka niesie, że „Prokom" potrafi uciszyć każdego - i to na dobre.
W roku 1994 przystąpiono do dzielenia największych łupów: dysponowania koncesji na stacje telewizyjne i radiowe.
Najlepiej oddać w tym momencie głos Ryszardowi Benderowi, przewodniczącemu Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji2 (Trzeba od razu powiedzieć, że patriotyzm profesora nie może jednak zaćmić naiwności, którą tu prezentuje).
Moi koledzy najchętniej dawali koncesje tym wnioskodawcom, którzy dysponowali postkomunistycznym kapitałem polskim powiązanym z obcym; najchętniej związanymi z kręgami socjalistycznymi lub liberalnymi. (...)
Przeważył jednak argument na rzecz polskiego kapitału Solorza. Rozczulił mnie ten młody człowiek spod Radomia, który jako pierwszy uruchomił katolicki program w swojej telewizji. (...) Na jego rzecz przemawiało powołanie Walendziaka na dyrektora. Solorz był w dobrych stosunkach z Kwaśniewskim, z Pawlakiem, dogadywał się z narodowcami, z biskupem Pieronkiem. Redakcję katolicką Polsatu objął wiceprezes ZCHN-u Ryszard Czarnecki, był w niej ksiądz salezjanin, a także prof. Alicja Grześkowiak. A więc czego jeszcze wymagać?
Cóż, nie trzeba było długo czekać, by wyszło na jaw, kim jest pan Solorz i co (oraz kogo) sobą reprezentuje. Sam Bender tak to relacjonował: Gdyby te sprawy ujawniły się wcześniej, przyjrzelibyśmy się im bliżej. Po przyznaniu koncesji trochę nas to wszystko zdetonowało. (...)
Polskę podzielili podczas wieczornych rozmów Markiewicz, Zarębski i Sulik. Gdy wcześniej chciałem spotkać się z Chojeckim, wręcz mi tego zakazali. (...) Jest w tym jakaś tajemnica, której nie sposób zgłębić, że Unia i SLD stały się gorącymi zwolennikami „narodowego kapitału" i Solorza.
Tajemnica ta miała wyraźny odcień mafijny - jak można sądzić z poniższego opisu: Po kolejnym dniu procesu z Urbanem 28 04 1994 r. wracam do Warszawy wieczorem, ok. 20.00. A tu obrady. Pytam: „Co jest, panowie?". „A, obradujemy, panie profesorze. Już wszystko załatwione, koncesje rozdane, mapa jest, jest podział Polski". Siwiec chce mi nalać alkoholu. Odmawiam. „W takim razie - mówię - ja przejmuję przewodnictwo i zamykam obrady. Nie ma żadnego podziału Polski". „A jest, a będzie" - słyszę. „Nie będzie żadnej uchwały Rady przy zastawionym stole" - odpowiadam.
W tym momencie odzywa się Sulik: „Panie przewodniczący, proszę dziś na siebie uważać". Zarębski, który stał przy oknie, odzywa się także: „Tak, proszę dzisiaj na siebie uważać".
Ja na to: „Co to jest? Co te słowa mają znaczyć? Co to za groźba?". Milczenie. Wtedy dodaję: „Ja takie słowa słyszałem, gdy w Sejmie mówiłem o Katyniu w 1988 r. Janek, wychodzimy". (...)
Rzeczywiście, bałem się. Pojechałem do domu i poprosiłem mojego asystenta, by zaraz przyjechał.
Bendera wkrótce się pozbyto. Jego następca, Markiewicz został prezesem KRRiT bez wymaganej kontrasygnaty premiera. III RP to państwo, gdzie przepisy nigdy nie hamowały „bujnego strumienia życia".
Dwa lata potem w nagrodę za „zrozumienie uwarunkowań naszej transformacji" stanowisko przewodniczącego Rady otrzymał B. Sulik. Przyczyniła się do tego wyboru także jego właściwa postawa ideowa, którą zaświadczył, robiąc film dla BBC, w którym wykreował obraz Polski jako dzikiego kraju żydożerców. Jedyny w KRRiTV departament niezdominowany przez koalicję SLD-UW-PSL, a mianowicie dep. Programowania i Monitoringu, w 1998 r. przygotował sprawozdanie na temat upolitycznienia programów telewizji publicznej. Reakcją było odwołanie jego dyrektora Jerzego Jagodzińskiego - decyzja, jaką w ostatniej chwili przed zakończeniem urzędowania podjął Bolesław Sulik.
W teorii można było coś zrobić przynajmniej w warstwie czysto technokratycznej: zmniejszyć elephantiasis radia publicznego - które w 1997 r. liczyło 1800 zatrudnionych - oraz telewizji publicznej: 6,5 tys. pracowników. Nikomu to jednak nie przeszkadzało; płacił Skarb Państwa. Cztery lata później TP SA zatrudniała już siedem tys. osób - podczas gdy telewizje prywatne dają sobie radę przy 300 pracownikach. Telewizja publiczna pełni więc dziś rolę prywatnego skarbca króla, który rozdziela kierownictwo działów i programów, jak dawniej funkcje królewskiego podczaszego, koniuszego czy podkomorzego. Tak jak wtedy, są one - jak łatwo się zorientować - dziedziczne. Magnaci dorabiają się prawdziwych fortun: premie za 2000 rok wynosiły po 200 tys. na członka Zarządu. Dyrektor Biura Zarządu i Spraw Korporacyjnych TVP Tomasz Posadzki otrzymał w chwili odejścia w listopadzie 2006 r. 650 tys. zł. Jan Dworak, prezes TVP - otrzymał 107 tys. za cztery dni urzędowania, po których został odwołany przez nową Radę Nadzorczą.
Jest tajemnicą Poliszynela, że nikt, kto nie jest krewnym pracownika telewizji, nie ma szans otrzymać tam posady. Ci zaś, którzy robią tłumaczenia lub programy specjalne, wiedzą, że do listy płac przy wypłacie dopisany zostanie cały tabun nazwisk osób, które nic wspólnego z produkcją nie miały.
Najlepszy bodaj w Polsce znawca tematu, Jerzy Pawlas, pisał w 1999 r.: Nadawcy komercyjni nie wypełniają podstawowych funkcji informacyjnych - np. święto 11 Listopada dla nich nie istnieje. Nie zapominają jednak o hallowen czy walentynkach. KRRiT nie egzekwuje swojego rozporządzenia z 1994 r. by programy mogące zaszkodzić duchowemu rozwojowi nieletnich oraz ich reklamy były nadawane tylko po godz. 23. (...) Telewizja publiczna utrzymuje się w dużej mierze z opłat abonamentowych. Jednak telewidzowie nie mają żadnego wpływu na ofertę programową. Finansując telewizję, odbiorcy mają prawo rzetelnej informacji, poszanowania obyczajności i przyzwoitości. Co więcej, mają prawo decydować o zawartości oferty programowej. (...) Prosta zasada - kto płaci, ten wymaga - nie jest jeszcze stosowana.
Mimo gigantycznego oporu ze strony Układu uchwalono w 1991 r. ustawę o poszanowaniu wartości chrześcijańskich w telewizji i nierozpowszechnianiu obrazów przemocy. Nie była przestrzegana nawet przez jeden dzień. Grupa zdesperowanych rodziców opracowała w 2000 r. obywatelski projekt ustawy o zakazie promowania przemocy. Żaden z marszałków sejmu nie zadbał o to, by wprowadzić go pod obrady, choć w 2004 r. udało się wreszcie przeprowadzić go przez komisję środków masowego przekazu. Dziś nikt już o nim nie pamięta.
W „Rzeczpospolitej" z 8 stycznia 2005 r. Maciej Rybiński opublikował świetny artykuł pt. Jak narodziły się koszmary - w którym znalazło się zdanie o oligarchii informacji. Tyle że znalazło się na samym końcu: niewyjaśnione. Nawet Stańczyk III RP nie czuł się na siłach, by ją opisać.
Dopiero w 2005 r. znalazł się wśród pracowników wyższych uczelni odważny prof. A. Zybertowicz, który stwierdził oczywistość: Trudno byłoby stwierdzić, że mamy naprawdę wolną i niezależną prasę, przynajmniej w wypadku tej o wysokich nakładach. Te same siły, które paraliżują naszą klasę polityczną, kontrolują liczne środki masowego przekazu.
Jak wyglądała sytuacja w telewizji przez cały czas od „zwycięstwa ‘Solidarności'" pokazuje najlepiej neostalinowski sabat, jaki rozegrał się w styczniu 1998 r. w związku z filmem Piotra Zarębskiego o walczącym z bronią w ręku przeciw komunistom Rafale Gan-Ganowiczu3. Zwracam uwagę na język prosto z zebrań ZMP:
Krzysztof Lang: - Film jest artystycznie zrobiony bardzo dobrze.
Tadeusz Pałka: - Tak, nie można mu nic zarzucić... (...) Gdyby pan nam powiedział - co jest nietypowe w czasie kolaudacji - jakie powody kierowały panem, aby zrealizować ten film? (...) Jaki ma pan stosunek do pana Rafała Ganowicza?
P.Z.: - Uważam, że osoba o takim życiorysie wymaga realizacji filmowej.
Paweł Łoziński: - Ale czy pan go akceptuje, takie było pytanie.
P.Z.: - Uważam, że ten film był godny realizacji. (...) Nie jestem tutaj po to, żebyście panowie oceniali mnie, tylko...
Pałka (przerywa): - Dał pan temu człowiekowi mówić rzeczy naprawdę szokujące!
Łoziński: - Straszne!
(...)
Zarębski: - Właściwie to bohaterem tej kolaudacji jestem ja, a nie mój film... A tymczasem to film powinien być oceniany, nie mój życiorys.
Lang: - A widzi pan, tutaj się nie zgadzam. (...) Bo dokument nie jest rzeczą obojętną. (...) Sprawy warsztatowe są bardzo dobre, natomiast film jest jest poruszający emocjonalnie. Bardzo. Generalnie to nie strona artystyczna jest powodem do dyskusji.
(...) Protokolantka: - Ja się tu odezwę. Bo ten facet wychodzi tu na bohatera! I jeśli pan go tu pokazuje, to jest tak... jakby pan... no... jakby pan popierał taką etykę...
Pałka (głośno i dobitnie): - Rawicz. To jest bardzo znane nazwisko z Wolnej Europy. Ja wiem kto to jest!... Muszę panu powiedzieć, że sposób, w jaki opowiadana jest historia i sytuacja Okrągłego Stołu - bo pan to pomija... z czerwonymi żadnego paktowania! Latarnie! Sznury! Wieszanie! (...) Taka jest ideologia. (...) To znaczy pan byłby za tym: utopić wszystko we krwi, żadnego dogadywania się z czerwonymi!... A pan Gan-Ganowicz będzie nas uczył jak powinniśmy żyć z tamtej strony - strzelając do czarnych i nadając przez antenę! Czy to chciałby pan powiedzieć? (...)
Lang: - Ja tu chcę jeszcze coś powiedzieć...
Pałka: - Ja tutaj zadaję pytanie!
Z.: - Zadaje pan pytanie mnie, a tymczasem winien je pan zadać Rafałowi Gan-Ganowiczowi.
Pałka (podnosi głos): - Pan zrobił film, proszę pana!
Z. : - Tak, zgadza się, zrobiłem film.
P. : - I pan go pytał o pewne rzeczy! Pan mówi jego głosem! Co pan, robi sobie żarty ?!
Łoziński: - Pan jest twórcą świadomym.
Andrzej Fidyk: - Jest to najlepiej zrobiony film w mojej redakcji - ale póki ja w niej jestem, nie zostanie wyemitowany.
Każdy, komu zdarzyło się kiedyś zdenerwować śledczego - a przyznaję, popełniłem niegdyś ten nikczemny czyn - rozpozna ton i zachowanie p. Pałki. Wbrew temu, co musiała sobie pomyśleć część Czytelników, sądzę, że nie ma on teczki - z treści „wypowiedzi" i mentalności tego Redaktora i Twórcy wygląda na to, że to co najmniej kapitan.
Ale mniejsza z nim. Dzielni wychowawcy (jak nazwał ich B. Wildstein w komentarzu) stawili się tylko czterech na jednego... Nie sądzę też, żeby teczkę miał artysta Łoziński, ur. 1965. To inna, w pewnym sensie smutniejsza historia: dom, z jakiego się wychodzi. Jeśli tatuś czy mamusia czy stryjaszek z wujaszkiem robili odpowiednią karierę w odpowiednich organizacjach, to choćby mimowolnie przekazują to potomstwu.
W pisemnej ocenie filmu ob. reż. Łoziński określił go jako „portret wariata". To jest pewne widzenie świata, którego trzeba się nauczyć w domu całkowicie izolowanym od normalnej polskiej zbiorowości. I atmosfery zetempowskiego zebrania, na którym wyrzuca się ze studiów studenta ze złym pochodzeniem.
Zauważmy, że uczestnicy tej dintojry (może posiedzenie egzekutywy było lepszym słowem?) uporczywie domagają się, by autor filmu odciął się od swego bohatera w postaci komentarza podczas emisji albo wcześniejszej planszy. Otóż nie domagali się tego w przypadku filmu Fidyka „Defilada", który jest po prostu rozszerzoną Kroniką Filmową, bez nieprzyjemnych dla władz Korei Północnej ujęć ani wyjaśnień, jak rządzą one tym orwellowskim krajem. P. Fidyk był członkiem delegacji z ramienia ZSMP, która pojechała (wraz z m.in. Grzegorzem Miecugowem) na 13 Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów. Dopiero z prasy polskiej widz mógł się dowiedzieć, że budynki dla delegatów tynkowały gołymi rękami kobiety i dzieci.
Osobnym tematem jest namiętna obrona „wyzwoleńczej" Armii Czerwonej przez artystę Łozińskiego już w późniejszej rozmowie „Życia". I znów tonacja jest identyczna, co w „Nie" lub piśmie „Dziś".
Ciekawe jest też nagłe włączenie się protokolantki.
Przypomina mi to epizod, gdy w 1990 r. przez 10 dni byłem (in spe) zastępcą kierownika „Pegaza" i robiłem wywiad z prof. Roszkowskim o PRL. Nagle w trakcie rozmowy wtrącił się... kamerzysta i oświadczył, że nie można tak krytycznie patrzeć na ten okres, bo jednak było w nim wiele dobrego!
Zaszokowany zadzwoniłem tego samego dnia do Andrzeja Urbańskiego, który był moim szefem - i zażądałem natychmiastowej wymiany ekipy, która pozostała jeszcze z czasu wojennego. Odparł, że tego się nie da zrobić - i tak moja kariera w TV się zakończyła.
Ta przygoda wskazuje, że zaufana musiała być w TV nawet obsługa techniczna.
Leszek Miller przyznał po ostatnich wyborach, że gdy w ramach kampanii przedwyborczej wpuszczono do telewizji PiS i LPR, ich notowania wzrosły skokowo (co spowodowało specjalne posiedzenie zaniepokojonego sztabu SLD). Obywatele redaktorzy po tej skardze natychmiast zademonstrowali dyspozycyjność. Gdy prez. Kwaśniewski zawetował przyjętą przez wszystkie partie nowelizację kodeksu karnego, telewidzowie dowiedzieli się na końcu relacji red. Iwony Maruszak w „Wiadomościach", że choć spowoduje to perturbacje, nie należało przecież wypuszczać ustawy z bublami. Tak oto Telewizja Publiczna uczy narybek dziennikarski oddzielania informacji od komentarza4. Jej koleżanka radiowa o nazwisku Maruszeczko oznajmiła, że nowy kodeks to była tylko polityczna gra prof. Kaczyńskiego (w nagrodę zapewne przyjęto ją po utracie posady do katolickiej radiostacji).
Andrzej Krajewski (b. dziennikarz „Głosu Ameryki" i kandydat do Parlamentu Europejskiego z listy PO) pisał:
Stosowanie niewidocznego dla postronnych, ale doskonale skutecznego nacisku politycznego zostało doprowadzone do perfekcji w Telewizji Polskiej. (...) Medialna rzeczywistość, obserwowana przeze mnie od kilku miesięcy z Centrum Monitoringu Wolności Prasy daje dziesiątki tego przykładów. (...) O wszystkim (znów) decydują kadry. Ich właściwy dobór nie kończy się na szefach, schodzi głęboko w dół i przez wydawców kolejnych wydań „Wiadomości" schodzi do dziennikarzy. Tych też ma się „swoich", czyli takich, którzy nie tylko wykonają każde polecenie, ale i sami wiedzą, co i jak pokazać5.
Kontrolując media i ośrodki sondażowe, Układ może - jak się właśnie okazało - dowolnie manipulować ludźmi, którzy są zbyt wyczerpani walką o byt, by uchwycić całą perfidię różnych programów „informacyjnych" czy komentarzy telewizyjnych wyroczni. Jak pisze nestorka polskiej socjologii, prof. Anna Pawełczyńska w przemilczanej (oczywiście) książce „Głowy hydry": Obawiać się można, że w pozorowanej demokracji pogłębia się uruchomiony w latach niewoli proces degradacji społeczeństwa. Trwa i nasila się proces niewolenia świadomości. Pogłębiają warunki przyczyniające się do zaburzeń ludzkiej osobowości oraz zasad współżycia między ludźmi. (...)
Obecnie stosowana jest przede wszystkim przemoc mentalna. Działa ona wszelkimi dostępnymi środkami. Postuluje ujednolicony sposób myślenia i odczuwania. Lansuje styl życia zgodny z tak zwanym modelem politycznej poprawności.
Kluczowe jest tu, naturalnie, sformułowanie o pozorowanej demokracji - gdyż oddaje istotę rzeczy. Żyjemy w mediokracji.
Pewnym zagrożeniem dla niej stał się internet. Ale Układ odpowiedział 28.09. br. wyrokiem Sądu Najwyższego, który może doprowadzić do zniknięcia 90% blogów politycznych.
Jest oczywiste, że władza w Polsce kryje się dziś nie w lufie karabinu, jak to ujął Mao Tse-tung, ale w kamerze telewizyjnej. Fakt, że w dużym stopniu odnosi się to też do reszty świata - nie jest, niestety, pocieszeniem. Obecny prezes TVP jest, jak każdy może sprawdzić po programie i po tym, czego w nim nie ma - np. filmu Grzegorza Brauna o Wałęsie - idealnie wpasowany w Układ. A to, że obaj bracia Kaczyńscy najwyraźniej nie byli się w stanie bez niego obejść, świadczy, jak byli w istocie osamotnieni.
Czy jedyną konkluzją tego artykułu może być cytat z Biblii: Ciemności kryją ziemię? Wszystko we mnie protestuje przeciw takiemu zakończeniu - ale prawda jest lepsza od ułudy. Dwa tysiące lat temu powiedziano nam, że to ona nas wyzwoli.
Kiedy Jan Paweł II wzywał: Nie lękajcie się - nie obiecywał zwycięstwa. Obiecywał nagrodę w niebie. Polska sytuacja to sytuacja Żydów sprzed stu lat: przygnieceni wzbierającym antysemityzmem, mieli jednak swoją Księgę - i nadzieję na własne państwo. To prawda, że Polakom trudno z nich brać wzór, gdyż pamiętają o roli żydowskich komunistów, którzy w pewnym okresie stanowili 80% członków tego ruchu na całym świecie (W Izraelu obowiązuje wersja, że Żyd-komunista przestaje być Żydem. Jednak kłóci się to z praktyką przyjmowania ubeków w roli uciekinierów; no i tolerowania własnej, choć mikroskopijnej partii komunistycznej). Ale i my przecież mamy swoich czysto polskich łajdaków, i to pod dostatkiem.
Kiedy byłem na materialno-społecznym dnie - myślałem sobie: cały Układ Warszawski, cały marksizm od prawie półtora wieku działa po to, by takich ludzi jak ty zetrzeć z powierzchni ziemi..., a ty wciąż żyjesz, mówisz i piszesz. Każdy dzień to zwycięstwo nad Imperium Kłamstwa.
Po tylu latach kłamstwa, po tylu wiekach przemocy, wciąż istnieje jedna trzecia aktywnych politycznie Polaków, którzy nie dali się złamać. Choć nie mają już ani Radia Wolna Europa, ani Jana Pawła, ani mitu „Solidarności"; który rozwiał się w 1991, gdy ta nie odcięła się od „Bolka". Czy nie jest to rodzaj cudu?
Nie znamy przyszłości - i wbrew znanemu hasłu, nie możemy jej „wybrać". Jednak jest oczywiste, że „koniec historii" nie nastąpił. Elity władzy Islamu, Chin, a nawet przegniłej, ale mocnej surowcami Rosji - uważają, że właśnie teraz będą mogły się wreszcie odegrać na zniewieściałym Zachodzie.
Ludzie o dobrym wzroku widzą już dym unoszący się na wulkanem: nieformalny sojusz irańsko-rosyjsko-chiński dziwnie przypomina Oś lat 30...
Końcowy argument Jacka Kuronia wobec antykomunistów: swoją Polskę będziecie mogli tworzyć kiedy wjadą tu czołgi amerykańskie - może ziścić się w sposób przez nikogo dziś nie przewidziany.
Piotr Skórzyński
Zródło: Opcja na prawo
http://www.dziennik.pl/opinie/article195588/Cala_prawda_o_Hannie_Lis.html
_________________
JerzyS
"Prawdziwa wiedza to znajomość przyczyn."
Arystoteles