W razie awarii sprawdź t.me/prawda2info

 
Nierówności społeczne   
Znalazłeś na naszym forum temat podobny do tego? Kliknij tutaj!
Ocena:
6 głosów
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Prawda2.Info -> Forum -> Wiadomości Odsłon: 20717
Strona:  «   1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9   »  Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 09:42, 02 Lis '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Rodzina w Helsinkach oszczędza ponad 100 razy więcej niż w Warszawie 1.11.2017 Open Finance

Potencjalne oszczędności 3-os. rodziny źródło: Materiały Prasowe

W Zurychu, Luksemburgu, Kopenhadze czy Helsinkach statystyczna rodzina może co miesiąc zaoszczędzić nawet ponad 100 razy więcej niż w Warszawie. Jest to o tyle zaskakujące, że „nad Wisłą” i tak łatwiej oszczędzać niż w większości europejskich stolic.

Niecałe 140 złotych miesięcznie – tylko tyle powinna być w stanie odłożyć statystyczna trzyosobowa rodzina z Warszawy, w której oboje rodzice pracują - wynika z szacunków Open Finance opartych o dane portalu numbeo.com. Szacunki te zakładają, że rodzina żyje dość oszczędnie. Co to oznacza? Rzadko wychodzi do restauracji kin czy teatrów, co prawda utrzymuje auto, ale rzadko nim jeździ i ogranicza się do skromnych wyjazdów wakacyjnych w kraju Polsce. Do tego dochodzi bardzo ważny koszt comiesięczny – rata kredytu hipotecznego zaciągniętego na zakup dwupokojowego mieszkania. Efekt? To wszystko w sumie wiąże się z miesięcznymi wydatkami na poziomie 7,6 tys. zł. Gdyby zrezygnować z auta, możliwe byłoby powiększenie miesięcznych oszczędności o ponad 700 złotych, a jeśli ktoś ma na tyle komfortową sytuację, że mieszka we własnym lokalu, na którym nie ciąży kredyt hipoteczny, to oznacza, że w domowym budżecie pojawia się wolna kwota prawie 2,2 tys. zł. Po stronie przychodów sumujemy dwa przeciętne wynagrodzenia netto, co wg numbeo.com daje kwotę ponad 7,7 tys. zł.


Koszty skromnego życia

Koszty utrzymania trzyosobowej rodziny zostały oszacowane zachowawczo, z założeniem oszczędnego (według numbeo.com) standardu życia. Oznacza to, że członkowie rodziny:
- rzadko wychodzą z domu do kina lub do kawiarni (dwa razy w miesiącu),
- rzadko jedzą w restauracjach (3 posiłki miesięcznie),
- jeśli już wychodzą, to w połowie przypadków wybierają tanie knajpy,
- rzadko piją kawę poza domem (średnio 1,5 razy miesięcznie),
- dorośli nie palą tytoniu, ani nie piją alkoholu,
- nie korzystają z taksówek, a jeżdżą głównie transportem miejskim (bilet okresowy),
- mało wydają na ubrania i buty (w Warszawie średnio trochę ponad 150 zł miesięcznie),
- dwa tygodnie w roku spędzają na relatywnie tanich wakacjach,
- rodzina posiada samochód, ale niewiele nim jeździ (około 800-900 km miesięcznie),
- rodzina kupiła na kredyt dwupokojowe mieszkanie.


Do tego dochodzą wydatki na wyposażenie mieszkania, elektronikę, internet, media i inne. Portal nie bierze pod uwagę kosztu szkoleń, podnoszenia kwalifikacji, nauki dzieci. Pomijane są też wydatki na leki, służbę zdrowia, ubezpieczenia, parkingi. Nie są też uwzględniane kwestie podatkowe (np. to, że niektóre systemy podatkowe pozwalają na odliczenie części wydatków od dochodu lub podatku dochodowego).

W Polsce lepiej niż w Londynie?

Przy okazji, przypadającego na ostatni dzień października, Światowego Dnia Oszczędzania, Open Finance sprawdził też jak wygląda sytuacja finansowa podobnych rodzin w innych stolicach europejskich. Efekty są zaskakujące. Okazuje się bowiem, że w większości z nich trudno byłoby odłożyć co miesiąc jakiekolwiek kwoty. Z taką sytuacją modelowa rodzina spotkałaby się w aż 22 na 37 przebadanych miast. W mniejszym stopniu szokuje to w przypadku Kiszyniowa, Kijowa, Tirany czy nawet Sofii, gdzie po prostu przeciętny poziom dochodów jest dość niski. Niemałym zaskoczeniem jest jednak to, że w tym gronie można też znaleźć Vallettę czy Rzym. Pomimo dochodów przekraczających równowartość 10 tys. zł modelowa rodzina musiałaby wydać jeszcze więcej na utrzymanie. Winne są przede wszystkim wysokie koszty zakupu nieruchomości.

Zgodnie z tymi szacunkami niemal nic nie udałoby się też odłożyć w Londynie. Dzieje się tak pomimo wysokich dochodów. Problemem znów są ceny domów i mieszkań. Rodzina na ratę kredytu zaciągniętego na zakup dwupokojowego lokum musiałaby wydać równowartość 12 tys. złotych miesięcznie. Jedzenie kosztowałoby prawie 3 tysiące, transport publiczny 2 tysiące, a utrzymanie własnych, choć rzadko używanych „czterech kółek”, kolejny tysiąc. Wraz z wydatkami na wakacje, rozrywki, media, ubrania itd. otrzymujemy sumę ponad 21 tysięcy miesięcznie – wynika z wyliczeń numbeo.com.

Budżety domowe statystycznych 3-os. rodzin w europejskich stolicach źródło: Materiały Prasowe

Szwajcarskie rodziny są najbogatsze

Na drugim biegunie uplasowały się takie miasta jak Zurych, Luksemburg, Kopenhaga, Helsinki czy Oslo. Wszędzie tam oszczędna trzyosobowa rodzina mogłaby odłożyć od 8 do ponad 21 tysięcy miesięcznie i to przy założeniu posiadania auta oraz spłacania kredytu zaciągniętego na zakup dwupokojowego lokum.

Przyjrzyjmy się bliżej sytuacji w Zurychu, gdzie modelowa rodzina co miesiąc mogłaby odłożyć więcej, niż kosztuje utrzymanie trzech osób w Londynie. Oczywiście taki wynik Szwajcaria zawdzięcza bardzo wysokiemu poziomowi dochodów. Dwie osoby powinny przynosić do domu przeciętnie równowartość ponad 44 tysięcy złotych. Nawet koszty opiewające na ponad 22 tysięcy nie wydają się wtedy przerażające. Warto podkreślić, że w badanym wariancie większość pieniędzy wydana zostałaby na mieszkanie (ponad 8 tys. zł) i jedzenie (bez mała 8 tysięcy).

Skąd pozyskaliśmy dane?

Informacje na temat wynagrodzeń i kosztów życia pochodzą z portalu numbeo.com. Jest to bardzo ciekawe źródło, w którym zbieraniem danych zajmują się użytkownicy wspierani przez komputerowe algorytmy badające ceny np. w sklepach internetowych, restauracyjnych menu czy innych punktach handlowych i usługowych. Źródła te może zaproponować każdy. Użytkownicy także mogą udostępniać informacje na temat cen. Automatyczne filtry i metody statystyczne mają za zadanie usuwanie danych skrajnych i niepoprawnych. Nie mamy więc tu do czynienia z dużą instytucją zbierającą dane i publikującą je z dużym opóźnieniem. Na numbeo.com informacje trafiają w sposób ciągły i dostarczane są przez wszystkich, którzy chcą je udostępniać.
http://forsal.pl/finanse/finanse-osobist.....zawie.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 08:27, 07 Lis '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Chciałbyś pracować w Danii? Oto porównanie zarobków i kosztów życia 7.11.2017 wynagrodzenia.pl

Dynamika wzrostu realnych wynagrodzeń w Danii 2000-2016źródło: Materiały Prasowe

Dania zmaga się obecnie z deficytem wykwalifikowanych pracowników. Może to być okazja dla pracowników z Europy Środkowo-Wschodniej, emigrujących w poszukiwaniu lepiej płatnej pracy. Zwłaszcza że wynagrodzenia w Danii należą do najwyższych na świecie.

Warunki pracy w Danii

Z perspektywy pracownika przyzwyczajonego do realiów polskiego rynku pracy, Dania jest specyficznym krajem. Nie posiada jednolitego kodeksu pracy, nawet płaca minimalna nie jest odgórnie ustalona. Wszystkie regulacje dotyczące czasu pracy, długości urlopu, wieku emerytalnego, zarobków czy okresu wypowiedzenia ustalane są na mocy porozumień między Duńską Konfederacją Pracodawców a Duńską Federacją Związków Zawodowych. Z drugiej strony, istnieje prawny zapis dbający o interesy obcokrajowców, stanowiący, że nie mogą oni otrzymywać wynagrodzeń niższych niż zatrudnieni na podobnych stanowiskach Duńczycy. Dania jest również krajem, w którym przykłada się uwagę do utrzymywania równowagi między pracą a życiem prywatnym. Według Duńskiego Urzędu Statystycznego zatrudnieni na pełen etat przepracowują średnio 38,6 godzin w tygodniu. To o 2,4 godziny mniej niż wynosi europejska średnia. Jedynie Francuzi i Słowacy pracują krócej. Ponadto pracownikom zatrudnionym na etacie przysługuje pięć tygodni płatnego urlopu wypoczynkowego.

Zarobki w Danii

Średnie zarobki w wybranych branżach w 2015 roku źródło: Materiały Prasowe

Średnie miesięczne wynagrodzenie w Danii w 2016 roku wyniosło 4 850 EUR brutto. Jest to drugi najwyższy wynik wśród członków Unii Europejskiej. Więcej zarabiają tylko mieszkańcy Luksemburga. Na przestrzeni ostatnich 16 lat wynagrodzenia w Danii powoli, ale systematycznie rosły, począwszy od poziomu 3 890 EUR. Wysokim poziomem zarobków wyróżnia się branża finansowa, gdzie wynagrodzenia przekraczają 7 tys. EUR miesięcznie. Powyżej średniej krajowej znalazła się także branża produkcyjna, transportowa i budowlana. Jedne z niższych pensji otrzymują zatrudnieni w hotelarstwie i gastronomii – 3,7 tys. EUR.

Do najlepiej opłacanych grup zawodowych w Danii należą lekarze i menedżerowie, którzy otrzymują ponad 9 tys. EUR miesięcznie. Niewiele mniej zarabiają dentyści, prawnicy i programiści – między 7 a 8 tys. EUR. Przeciętne wynagrodzenie pielęgniarek i nauczycieli utrzymuje się nieco powyżej średniej krajowej, na poziomie 5,2 tys. EUR. Pracownicy posiadający niższe kwalifikacje, jak recepcjoniści czy kucharze, zarabiają około 3,7 tys. EUR. To o 800 EUR mniej niż średnie miesięczne wynagrodzenie pracowników branży budowlanej.

W Danii dba się nie tylko o sprawiedliwe wynagradzanie obcokrajowców, ale także o niwelowanie różnic między zarobkami kobiet i mężczyzn. Począwszy od roku 2009, luka płacowa w tym kraju sukcesywnie maleje. W 2009 roku wynosiła jeszcze 10,1%, podczas gdy w 2015 roku już tylko 5,8% (OECD, 2017).

Koszty życia

Wysokie zarobki to tylko jedna strona medalu. Trzeba jeszcze brać pod uwagę koszty życia. Według danych Eurostatu, ceny jedzenia i napojów bezalkoholowych w Danii są najwyższymi w całej Unii Europejskiej (w Europie drożej jest tylko w Norwegii i Szwajcarii). Poniższa tabela przedstawia porównanie cen wybranych artykułów w Polsce i w Danii.

Porównanie cen wybranych artykułów w Polsce i w Danii w 2016 roku
źródło: Materiały Prasowe


Zanim zaczniemy jednak współczuć Duńczykom drożyzny, trzeba przypomnieć sobie, że przeciętne miesięczne wynagrodzenie w ich kraju jest aż o 505% wyższe niż w Polsce. Wskaźnik przedstawiający realną siłę nabywczą pieniądza, czyli PPS (purchasing power standard) dla średniej pensji krajowej w Danii jest o 72% wyższy niż w naszym kraju – 1 755 PPS w Polsce vs. 3 014 PSS w Danii.

Obraz realiów życia w Danii oddaje także raport Deutsche Banku Mapping the Worlds Prices 2017. Znalazło się w nim porównanie wysokości dochodu rozporządzalnego, który pozostaje do dyspozycji mieszkańców różnych miast świata po opłaceniu czynszu i podatków. I również pod tym względem stolica Danii znalazła się na najwyższym miejscu spośród miast Unii Europejskiej. W portfelach mieszkańców Kopenhagi, po zapłaceniu za najem mieszkania, pozostaje średnio 1,9 tys. EUR. Autorzy tego samego raportu ocenili miesięczny dochód rozporządzalny mieszkańców Warszawy na 466 EUR.

Deficyt pracowników

Liczba zatrudnionych cudzoziemców ogółem w Danii 2010-2016 źródło: Materiały Prasowe

Dania istotnie zmaga się z problemem deficytu pracowników. Brak wykwalifikowanej kadry na rodzimym rynku powoduje, że przedsiębiorcy poszukują pracowników poza granicami kraju. Angażują w ten proces również swoich podwładnych, nagradzając ich finansowo za polecenie pracodawcy nowego współpracownika. Nic dziwnego zatem, że z roku na rok rośnie liczba obcokrajowców pracujących w Danii. Przyciągają ich pokaźne zarobki i wysoki poziom życia, a barierę językową pomagają pokonać opłacane przez pracodawców intensywne kursy językowe. Na koniec 2016 roku w kraju, którego populacja wynosi 5,7 mln, pracowało 406 tys. cudzoziemców, w tym, jak podaje GUS, 30 tys. Polaków.

Wszystko wskazuje zatem na to, że wysokie koszty utrzymania nie odstraszają cudzoziemców przed przeprowadzką do Danii. Ponadto przytoczone powyżej analizy dowodzą, że sowite wynagrodzenia rekompensują drogie koszty najmu nieruchomości czy wysokie ceny produktów. Z tego powodu Dania może stanowić wart rozważenia cel emigracji zarobkowej, zwłaszcza dla wykwalifikowanych specjalistów.
v
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 10:19, 13 Lis '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Caritas: Rzym jest stolicą ubóstwa. W mieście jest około 16 tys. bezdomnych 12.11.2017 PAP

bezdomni źródło: Bloomberg autor zdjęcia: STUART BIGGS

Rzym jest we Włoszech stolicą ubóstwa - ogłosiła w sobotę Caritas w raporcie. Szacuje, że w Wiecznym Mieście osób bezdomnych, a więc żyjących w skrajnej nędzy, jest około 16 tys.

"Ubóstwo może przybrać też nieprzewidywalną postać; formę +domowych kloszardów+, czyli osób żyjących w totalnej biedzie, choć będących właścicielami mieszkań" - podkreślono w przedstawionym dokumencie.

Rodzi się też "warstwa nowych ubogich”, czyli osób, które płacą czynsz za wynajem, pracują lub pracowały, ale nie mają środków do życia - wyjaśnili autorzy raportu.

Zauważyli ponadto, że kryzys ostatnich lat znacznie pogorszył sytuację zwłaszcza młodych ludzi, co wiąże się z brakiem pracy i perspektyw życiowych.

Wskaźnik bezrobocia w Rzymie w ciągu ostatnich 10 lat wzrósł z 7,2 do prawie 10 proc. Wśród młodzieży przekracza on zaś 40 proc.

Według obliczeń rzymskiej Caritas 45 proc. podopiecznych jej placówek to Włosi. Jedna trzecia mieszkańców powyżej 65. roku życia zagrożona jest ubóstwem.
Kolejny aspekt odnotowany w raporcie na temat ubóstwa we włoskiej stolicy to rosnące zjawisko zachowań, określanych jako "rozpaczliwe". Wraz z nimi rośnie też wykorzystujący tę sytuację biznes gier hazardowych oraz punktów skupu złota.

Pod względem hazardu Włochy są największym rynkiem w Europie - przypomina kościelna organizacja dobroczynna. Obroty branży hazardowej w stołecznym regionie Lacjum oblicza się na 7,8 mld euro rocznie. Coraz częściej w uzależnienie od hazardu popadają też uczniowie - zauważono.

W Rzymie panuje też poważny kryzys mieszkaniowy, który dotyka 30 tys. rodzin. 5 tys. z nich mieszka w nielegalnie zajmowanych budynkach.
http://forsal.pl/swiat/aktualnosci/artyk.....mnych.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 18:29, 14 Lis '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Siła nabywcza konsumentów: Polska jest na 29. miejscu w Europie 14,11.2017 ISBnews

Zakupy w supermarkecie

Przeciętny mieszkaniec Polski dysponuje 48 proc. średniej siły nabywczej mieszkańców Europy, co stanowi 6 710 euro (28 226 zł). W rankingu krajów europejskich Polska zajęła 29. miejsce - pozycja ta nie zmieniła się w porównaniu z ubiegłym rokiem, wynika z rankingu GfK Purchasing Power Europe 2017.

"Średnia kwota, jaką europejscy konsumenci dysponują na wydatki i oszczędności w 2017 r. wynosi 13 937 euro na osobę. Rozporządzalny dochód netto konsumentów w 42 krajach znacznie się od siebie różni. Najwyższą średnią siłą nabywczą dysponują mieszkańcy Liechtensteinu, Szwajcarii i Islandii, natomiast najniższą - Białorusi, Mołdawii i Ukrainy" - czytamy w komunikacie poświęconym rankingowi.

W 2017 r. mieszkańcy Europy mają do dyspozycji łącznie kwotę 9,4 biliona euro, którą mogą przeznaczyć na artykuły spożywcze, wydatki mieszkaniowe, media, prywatne fundusze emerytalne i ubezpieczeniowe oraz inne wydatki, np. wakacje, transport czy wydatki konsumpcyjne. Odpowiada to średniej sile nabywczej per capita w wysokości 13 937 euro, co wskazuje na wzrost o 1,9% oraz na znaczną poprawę w porównaniu z wynikami z roku ubiegłego, podkreśliła GfK.

"Ranking prezentuje wyraźną rozbieżność między krajami pod względem wysokości kwoty dostępnej dla konsumentów na wydatki. Liechtenstein, który mocno wyprzedza inne kraje w rankingu, dysponuje siłą nabywczą per capita w wysokości 63 267 euro, czyli wyższą o ponad 350% od średniej europejskiej. Kolejna w zestawieniu jest Szwajcaria z kwotą 42 142 euro na mieszkańca. Szwajcarzy mają więc do dyspozycji kwotę trzykrotnie wyższą niż średnia w Europie" - czytamy dalej.

Siła nabywcza jest miernikiem rozporządzalnego dochodu per capita po odjęciu podatków, składek na ubezpieczenie społeczne, ale z uwzględnieniem wszelkich świadczeń otrzymywanych od państwa, podkreślono w materiale.

Badanie podaje siłę nabywczą na osobę w skali roku w euro lub w postaci wartości indeksu. Pojęcie siły nabywczej stosowane przez GfK odnosi się do nominalnego dochodu rozporządzalnego, czyli podane wartości nie uwzględniają inflacji. Badanie opiera się na statystycznych danych dotyczących dochodów, stawek podatkowych, wysokości świadczeń społecznych oraz na prognozach instytutów ekonomicznych.
http://forsal.pl/gospodarka/inwestycje/a.....ropie.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Azyren




Dołączył: 07 Wrz 2015
Posty: 4105
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 19:47, 14 Lis '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Nie ma się czym chwalic.
_________________
Stagflacja to połączenie inflacji i hiperinflacji ~ specjalista od ekonomii, filantrop, debil, @one1
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 11:40, 15 Lis '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Bogaci bankierzy przyznają: millenialsom należy się współczucie 15.11.2017, Bloomberg

Młodzież ze smartfonami źródło: ShutterStock

O pokoleniu millenialsów pisze się dużo – zarówno dobrego, jak i złego – ale Credit Suisse stwierdził, że należy im się współczucie.

W opublikowanym przez bank raporcie „Global Wealth Report” czytamy, że osoby, które osiągnęły pełnoletniość po 2000 roku doświadczyły „serii pechowych okoliczności” i że w młodszych grupach wiekowych występuje nieproporcjonalnie dużo osób niezamożnych.

„Musieli oni stawić czoła surowym warunkom kryzysu finansowego (…). Dotknęły ich też wysokie i dalej rosnące ceny nieruchomości, coraz większe kredyty studenckie i rosnące nierówności. Millenialsi najprawdopodobniej doświadczą większych trudności z budowaniem majątku w przyszłości, ale również dużo wyraźniejszych nierówności majątkowych niż poprzednie pokolenia.”

Wprawdzie ich relatywnie młody wiek oznacza, że nie mieli jeszcze za dużo czasu na zgromadzenie majątku (albo wydają wszystkie swoje oszczędności na tosty z awokado), ale według Credit Suisse muszą oni stawić czoła „wyjątkowo trudnym warunkom”.

Porównywanie ich z pokoleniem baby boomers może nie być sprawiedliwe, ale autorzy raportu zaznaczają, że millenialsi radzą sobie gorzej niż w młodości radzili sobie ich rodzice, szczególnie pod względem dochodów i posiadania nieruchomości. Ich perspektywy na emeryturę także są gorsze niż w przypadku poprzedzających ich pokoleń.

„Patrząc całościowo, nie można ich nazwać pokoleniem, które miało szczęście”, stwierdza Credit Suisse.
Raport dotyczy jednak również wielu innych kwestii związanych z majątkiem. Oto kilka najważniejszych wniosków, które z niego płyną:

- Majątek światowy wzrósł przez ostatni rok o 6,4 proc. i wynosi obecnie 280 bilionów dolarów.
- Ameryka Północna i Europa razem wzięte odpowiadają za 64 proc. całkowitego majątku gospodarstw domowych (ale stanowią zaledwie 17 proc. dorosłej populacji świata).
- Wielka Brytania radziła sobie przez ostatni rok słabo – majątek w przeliczeniu na osobę dorosłą wzrósł tylko o 2 proc. w miejscowej walucie.
- 1 proc. najbogatszych posiada około połowę łącznego majątku osób prywatnych.
http://forsal.pl/gospodarka/aktualnosci/.....zucie.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 11:25, 18 Lis '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Norwegia: mandat wysokości ćwierć miliona koron 2017-11-17 PAP

22-letnia norweska studentka została ukarana za prowadzenie samochodu pod wpływem alkoholu mandatem w wysokości 250 tys. koron (ponad 30 tys. USD). Choć wydaje się to dużą sumą, w wypadku Kathariny G. Andresen kara była bardzo łagodna.


Andresen jest - jak odnotowują media - najbogatszą kobietą w Norwegii. Jej majątek "Forbes" oszacował na 1,23 miliarda USD. A kary finansowe za prowadzenie pod wpływem alkoholu są w Norwegii naliczane proporcjonalnie do dochodu winowajcy.

Gazeta "Finansavisen" poinformowała, że sąd w Oslo uznał wprawdzie, iż w wypadku Andresen grzywna mogłaby wynieść do 40 milionów norweskich koron (4,9 miliona USD), gdyby określić jej wysokość na podstawie aktywów miliarderki. Odstąpiono jednak od tego, ponieważ te aktywa "nie przyniosły jeszcze żadnych dywidend", a studentka nie ma stałego źródła dochodu.
Dodatkową karą dla miliarderki jest 13-miesięczny zakaz prowadzenia pojazdów.

W 2007 roku ojciec Andresen przekazał jej 42 proc. udziałów w należącej do rodziny firmie inwestycyjnej i jego córka stała się najbogatszą kobietą w Norwegii. (PAP)
https://www.bankier.pl/wiadomosc/Norwegi.....35598.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 10:58, 19 Lis '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Hongkong: co piąty mieszkaniec żyje poniżej granicy ubóstwa PAP 17-11-2017

Koszty życia i ceny nieruchomości biją w Hongkongu rekordy, tymczasem coraz więcej mieszkańców tej enklawy żyje poniżej granicy ubóstwa. W ubiegłym roku dotyczyło to co piątego Hongkończyka – wynika z opublikowanych w piątek danych.

Główny sekretarz administracji Hongkongu Matthew Cheung ocenił podczas ogłaszania raportu za rok 2016, że jedną z przyczyn wzrostu liczby ubogich mieszkańców jest starzenie się społeczeństwa. Dodał, że wyniki mogą być przeszacowane, gdyż uwzględniają jedynie zarobki, a nie majątki mieszkańców. Nie biorą one również pod uwagę finansowego wsparcia ze strony rządu.

W rządowym raporcie za ubogich uznano w 2016 roku 1,35 mln spośród 7,35 mln mieszkańców Hongkongu. Rok wcześniej poniżej granicy ubóstwa żyło 1,34 mln Hongkończyków. Zanotowana w ub.r. liczba osób biednych jest najwyższa od 2009 roku, gdy miasto zaczęło prowadzić tego rodzaju statystyki.

Cheung zaznaczył, że jeśli wziąć pod uwagę wsparcie rządowe, w tym opiekę społeczną i zapomogi dla osób starszych, liczba ubogich Hongkończyków w 2016 roku wyniosła mniej niż milion. Takie obliczenie obniżyłoby zanotowany w 2016 roku odsetek osób biednych z 19,9 proc. do 14,7 proc.

Jego zdaniem odsetek ubóstwa wśród osób starszych zmniejszy się w przyszłym roku z powodu szeregu zaplanowanych inicjatyw rządowych.

Za granicę ubóstwa uznaje się miesięczne dochody na poziomie połowy średniego wynagrodzenia. W 2016 roku granica ta wynosiła 4 tys. dolarów hongkońskich (1839 zł) w gospodarstwie jednoosobowym, 9 tys. HKD (4140 zł) w gospodarstwie dwuosobowym i 15 tys. HKD (6900 zł) – w gospodarstwie trzyosobowym.

Według osobnego badania, przeprowadzonego przez międzynarodową organizację humanitarną Oxfam, każda osoba mieszkająca w Hongkongu musi wydawać miesięcznie co najmniej 1696 HKD (780 zł) na żywność, aby spełnić podstawowe zapotrzebowanie na substancje odżywcze.

Jednocześnie ceny wynajmu lokali mieszkalnych osiągają w Hongkongu rekordowe kwoty. W drugim kwartale br. koszt wynajmu mieszkań w enklawie był najwyższy w historii. Za przeciętny 42-metrowy lokal trzeba było zapłacić średnio 15,8 tys. HKD (prawie 7,3 tys. zł) miesięcznie. Według londyńskiej agencji nieruchomości Nested, Hongkong jest trzecim najdroższym miastem świata pod względem cen wynajmu nieruchomości, za Nowym Jorkiem i San Francisco.

Rosną również koszty wynajmu lokali handlowych i biur, co przekłada się na wzrosty cen towarów w sprzedaży detalicznej. W tym roku hongkońska dzielnica Causeway Bay po raz kolejny zajęła drugie miejsce wśród obszarów handlowych o najwyższych czynszach, ustępując jedynie Piątej Alei w Nowym Jorku.

Ceny nieruchomości podsyca napływ bogatych inwestorów z Chin kontynentalnych. W tym roku w jednej z największych tego typu transakcji na świecie grupa inwestorów kupiła hongkoński wieżowiec The Central za 5,15 mld USD. Największym udziałowcem konsorcjum jest pekińska firma CERCG.
https://www.pb.pl/hongkong-co-piaty-mies.....twa-898577
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 13:33, 19 Lis '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Pokolenie Putina. Kim są dziś młodzi Rosjanie? 2017-11-10


Na studniówce w Grand Hotel Emerald w Petersburgu uczniowie częstują się koktajlami. Z końcem komunizmu w Rosji pojawiły się zarówno bieda, jak i bogactwo. Powstała też nieliczna klasa średnia. Dla młodych osób, które przeżyły niepewne lata 90., bezpieczeństwo finansowe jest największym marzeniem.
Fot. Gerd Ludwig


Dwadzieścia sześć lat po rozpadzie Związku Radzieckiego wielu młodych Rosjan marzy o stabilności, jaką charakteryzowała się tamta epoka, a w swoim nacjonalistycznym prezydencie widzi bohatera.

Gdy spotykamy się w hotelu obok stacji kolejowej, nie wie, dokąd mnie zabrać, więc po prostu spacerujemy zakurzonymi ulicami Niżnego Tagiłu – głośnego przemysłowego miasta na wschodnich zboczach Uralu. Nazywa się Sasza Makariewiecz. Ma 24 lata i handluje cementem. Związane w kucyk włosy koloru blond opadają mu na plecy. Na dżinsowej kamizelce ma naszytą flagę amerykańskiej Konfederacji. – Myślałem, że to po prostu symbol niepodległości – tłumaczy, gdy go o nią pytam.

Przechodzimy obok niewielkiego jednopiętrowego budynku ozdobionego czerwonymi radzieckimi gwiazdami i pomarańczowo-czarną georgijewską wstążką z carskimi, radzieckimi i rosyjskimi medalami wojskowymi. – Możemy wejść tutaj – mówi, wzruszając ramionami. – Ale pełno tam ludzi, którzy przeżyli lata 90.

Sasza także przeżył lata 90. W grudniu 1991 r., parę miesięcy przed jego narodzinami, z Kremla ściągnięto flagę radziecką i zastąpiono ją trójkolorową rosyjską. Tak rozpoczęła się dekada, którą współcześni Rosjanie wspominają jak zły sen. Oczekiwanie, że w Rosji zacznie się żyć jak na bogatym Zachodzie, szybko ustąpiło miejsca przykrej rzeczywistości. Zmiana gospodarki centralnie sterowanej na wolnorynkową i wprowadzenie demokracji w społeczeństwie, które przez wieki funkcjonowało pod rządami monarchii absolutnej i totalitaryzmu, oznaczały ciężką pracę.

Sama nie widziałam lat 90. na własne oczy. Moja rodzina wyjechała z Moskwy w kwietniu 1990 r. Kiedy po raz pierwszy tam wróciłam, w 2002 r., era prezydenta Władimira Putina – antidotum na burzliwe lata 90. – zaczęła się już na dobre. Później jeszcze wielokrotnie odwiedzałam Rosję i mieszkałam tam kilka lat, pracując jako dziennikarka.

Większość Rosjan, których znam, w pewnym stopniu ukształtował trwający 74 lata radziecki eksperyment. Ale nadchodzące pokolenie zna tylko Rosję straumatyzowaną przez lata 90., a następnie rządzoną żelazną ręką Putina. W tym roku – 25 lat po upadku ZSRR – jeszcze raz tam wróciłam, aby spotkać się z młodymi ludźmi takimi jak Sasza. Kim są? Jakiej Rosji by chcieli?

W pozbawionym okien barze z boazerią i linoleum na podłodze zamawiamy z Saszą chrzczone piwo w plastikowych kubkach. Siadamy wśród wytatuowanych mężczyzn w dresach i sandałach puszczających z telefonów piskliwe rosyjskie hity.

Niżny Tagił, jak mówi Sasza, to same fabryki i więzienia. Kiedyś miasto słynęło z produkcji wagonów kolejowych i czołgów. Obecnie ludziom kojarzy się z opuszczonymi fabrykami, bezrobociem i Władimirem Putinem. Kiedy zimą 2011 r. Putin ogłosił, że będzie chciał sprawować urząd prezydenta przez kolejną, trzecią już kadencję, w Moskwie i innych dużych miastach wybuchły protesty. W większości brali w nich udział młodzi, wykształceni i mieszkający w miastach przedstawiciele klasy średniej. Jednak pracownik fabryki z Niżnego Tagiłu zadeklarował w państwowej telewizji, iż on sam i „reszta chłopaków” są gotowi przyjechać do Moskwy i rozprawić się z protestującymi. Putin odmówił, ale miasto zyskało sławę ostoi zwolenników Putina.

Chociaż teraz Niżny Tagił ma nowego burmistrza, którego Putin wysłał tam, aby zajął się upiększeniem miasta, a lokalny magnat wybudował ekskluzywną klinikę, nadal żyje się tu trudno. Sasza jest spawaczem. Pracował w fabryce, zarabiając całkiem nieźle, dopóki spadające ceny ropy i zachodnie sankcje nałożone w odpowiedzi na inwazję na Ukrainie nie pogrążyły przedsiębiorstwa. Sasza przestał otrzymywać wynagrodzenie. Przez rok szukał pracy, aż w końcu dostał posadę w fabryce Boeinga oddalonej o dwie godziny jazdy. Teraz zarabia 30 tys. rubli, czyli 450 dolarów miesięcznie, co stanowi przeciętne wynagrodzenie w tej okolicy.

Spotykamy się po długim dniu pracy. Sasza jest zmęczony i ma brudne ręce. W barze z ludźmi, którzy przeżyli lata 90., nie czuje się w pełni komfortowo ani bezpiecznie. Opisywane przez niego miasto to miejsce, w którym króluje konformizm i prawo pięści. – Tutejsi są agresywni w stosunku to każdego, kto się wyróżnia – mówi. Wszyscy robotnicy wyglądają podobnie: dres i włosy na jeża z trochę dłuższą grzywką. Jego koledzy to często dzieci byłych więźniów. – Nie przestrzegają prawa – mówi Sasza. – Prawdziwy mężczyzna jest albo w wojsku, albo w więzieniu. Tak powiedziała nam nauczycielka w szóstej klasie. Sasza nauczył się więc walczyć na pięści i na noże. Zdarzało się, że wracał do domu po bójce zalany czyjąś krwią, o czym opowiada mi z dziwnym uczuciem błogiej radości.

Sasza najbardziej chciałby uciec do kosmopolitycznego Petersburga i otworzyć bar. Był tam już kilka razy. Tam czuje się najlepiej. Ale jego dziewczyna nie przeprowadzi się, chyba że kupi mieszkanie. Biorąc pod uwagę wysokość ich pensji, zapewne pozostanie to tylko marzeniem.

Ten motyw w Niżnym Tagile powtarza się często: młodzi ludzie mają marzenia, ale w realiach putinowskiej Rosji nie mają szans na ich realizację. Chcą podróżować, ale zarabiają w rublach,
a wartość tej waluty przez kryzys gospodarczy spadła o połowę. Niektórzy chcieliby otworzyć własne firmy, ale nie wiedzą, jak poradzić sobie z lokalnymi układami, więc obniżają swoje oczekiwania. Pragną założyć rodzinę, mieć dom lub mieszkanie i samochód. W życiu chcą rzeczy, których wielu z nich nie miało właśnie dlatego, że ich rodziny przeżyły lata 90.

– Lata 90. były dla nas bardzo trudne pod względem finansowym – opowiada mi 20-letni Aleksandr Kuzniecow. – W 1988 r. odszedł od nas ojciec (Aleksandr miał wtedy trzy lata). Mama wydawała całą swoją pensję na jedzenie dla mnie. Nie mam rodziny.

To miało na niego ogromny wpływ.

– Dla mnie rodzina jest najważniejsza – mówi, gdy pijemy kawę w kawiarni przy rynku. – Nie chcę poświęcić się karierze i być samotny.

Jego ojciec walczył w wojnie czeczeńskiej w 1994 r. Radził synowi, żeby nie szedł do wojska. To było wszystko, co pamiętał z lat 90. Ale Aleksandrowi nie zależy na tym, żeby wymigać się od poboru. – Zawsze chciałem się zaciągnąć. Wszyscy w rodzinie byli w wojsku. Mój prapradziadek walczył w II wojnie światowej – wyjaśnia. Ponadto służba w wojsku otwiera młodemu Rosjaninowi drogę do dobrze płatnych posad: w policji lub FSB, następcy KGB. Dzięki wojsku mógłby zostać policjantem, jak jego ojciec. – Chciałbym mieć stałe przychody – mówi Aleksandr.

Gdy rozmawiamy, podchodzi do nas jego znajomy, Stiepan – postawny, uśmiechnięty młodzieniec. – Piszesz o tym, jak to było w ZSRR? Ludziom żyło się dużo lepiej – mówi do mnie z szelmowskim uśmiechem.

– Co? – wykrzykuje Aleksandr. – Żyło się lepiej? Nie zgadzam się.

Kłócą się o to, jak to było za czasów ZSRR, aż w końcu Stiepan, urodzony w 1992 r., uświadamia sobie, że ma do mnie pytanie.

– Wy Amerykanie naciskacie na nas, nakładając sankcje. Co dla nas szykujecie? Wojnę?

Wyjaśnia też, dlaczego Rosja miała prawo zająć Krym i postawić się Zachodowi.

Stiepan nie chce podać mi nazwiska, ponieważ jestem dziennikarką z USA, ale kiedy zbieram się do wyjścia, oferuje, że mnie podwiezie. – Tak naprawdę to chcę się stąd wyrwać – mówi niby nie do mnie, gdy jedziemy przez miasto.

– Skąd? Z Niżnego Tagiłu? – pytam.

– Nie. Z Rosji – odpowiada.

Po wcześniejszej patriotycznej tyradzie było to dość nieoczekiwane. Pytam więc o powody.

– Tu nie ma nic do roboty – mówi bez goryczy. – Żadnych możliwości, nie da się rozwijać i czegoś osiągnąć.

– Jaki masz plan awaryjny? – pytam.

– Plan awaryjny? – powtarza z szerokim uśmiechem. – Pójść do FSB.

Urodzeni w ZSRR i urodzeni po jego upadku nie mają wspólnych doświadczeń – napisała Swietłana Aleksijewicz, laureatka Nagrody Nobla w dziedzinie literatury z 2015 r. Jakby pochodzili z różnych planet.

Po rozpadzie ZSRR panował powszechny optymizm. Wielu wierzyło, że Rosja szybko stanie się kwitnącą demokracją przypominającą zachodnie. Jednak po obiecującym roku 1991 nastała dekada przygnębiających sprzeczności. Wraz z końcem gospodarki planowej jedni szybko się wzbogacili lub zasilili szeregi klasy średniej, a inni nagle stali się biedakami. Na sklepowych półkach pojawiły się towary, których wcześniej nie widziano na oczy, ale pieniądze, za które można je było kupić, straciły na wartości. Wzrosła przestępczość, zwłaszcza związana z handlem. Polityka stała się bardziej przejrzysta, ale Rosjanie zaczęli postrzegać ją jako nieczystą grę.

Ludzie starali się dostosować do nowej rzeczywistości. Był to czas wolności, o jakiej wcześniej można było tylko marzyć, ale wielu nie umiało się w niej odnaleźć. – Gdy te [zachodnie] wartości zderzyły się z rzeczywistością i ludzie zobaczyli, że zmiany zachodziły zbyt wolno, wartości zeszły na dalszy plan – mówi Natalia Zorkaja, socjolog Centrum Lewady, niezależnego ośrodka badania opinii publicznej. Młodsze pokolenia wracają więc do „filarów radzieckiego społeczeństwa” – mówi.

Mogłoby się wydawać, że Sasza, Aleksandr, Stiepan i ich rówieśnicy żyją niemal na innej planecie niż ich rodzice i dziadkowie, a jednak pod wieloma względami stają się nawet bardziej radzieccy od nich. To dziwne zjawisko. Młode osoby niewiele wiedzą o niedostatkach, zwyczajach i okrucieństwie tamtych czasów. Pokolenie Putina nigdy nie odniosło tej rany. Ich pragnienie stabilnej normalności – nierozdzielanych rodzin, pewnej, choć niekoniecznie satysfakcjonującej pracy – to ich reakcja na braki, jakich doświadczyli w latach 90., i to, co zaoferowała im era Putina.

Są zupełnie pozbawieni wiary w siebie. Według Centrum Lewady 65 proc. Rosjan w wieku 18–24 lata, czyli pierwsze pokolenie urodzonych po rozpadzie ZSRR, planuje życie na zaledwie rok lub dwa lata do przodu. – To pokolenie egoistów – twierdzi Zorkaja. Ale zarazem, dodaje, ludzi delikatnych. Są obojętni wobec polityki. Większość nie wie nic o wydarzeniach, o których państwo nie chce ich poinformować, zaś 83 proc. deklaruje, że nie brało udziału w żadnych działaniach związanych z polityką czy życiem w społeczeństwie obywatelskim.

Z lizą spotykam się w połyskującym białym hallu jednego z wielu szklanych wieżowców, które tworzą Moscow City, imponujące centrum finansowe. Podążam za nią wzdłuż tuneli łączących wieżowce z kawiarniami, sklepami oraz wystawą portretów Putina i ministra spraw zagranicznych Rosji Siergieja Ławrowa. Zamawiamy lunch. Liza, modnie ubrana młoda kobieta o długich, kręconych blond włosach, z drogim zegarkiem na nadgarstku, przy barszczu opowiada mi swoją historię. Prosi, żebym nie podawała jej nazwiska, bo nie chce urazić swoich rodziców.

Urodziła się w Błagowieszczeńsku na rosyjskim Dalekim Wschodzie w 1992 r. Rok wcześniej jej ojciec, nauczyciel historii, świętował na ulicach Moskwy początek demokracji. Jednak kiedy po rozpadzie ZSRR wrócił do domu, musiał znaleźć inny sposób na utrzymanie rodziny. Zaczął jeździć do Chin i przywozić różne rzeczy, od ubrań po urządzenia, żeby sprzedawać je w Rosji. – Pamiętam, jak wracał do domu z pieniędzmi zaszytymi w koszuli, żeby nikt mu ich nie ukradł – opowiada mi Liza.

Jest prawniczką w dużej zachodniej kancelarii. Praca jest w porządku, ale nie to zamierzała robić. – Zawsze chciałam być dziennikarką. Zawsze coś pisałam – mówi, dodając, że jej babcia przechowuje wszystkie jej opowiadania. – Ale rodzice powiedzieli mi, że dziennikarstwo jest niepoważne. To zawód dla skorumpowanych. Taka opinia to spuścizna po latach 90., gdy teksty dziennikarskie kupowano i sprzedawano jak każdy inny towar. – Nie zarobisz na tym dużo pieniędzy. Jesteś najstarsza i najbystrzejsza. Musisz zdobyć porządny zawód, żebyś mogła utrzymać siebie i pomagać siostrze. Potem jej rodzice się rozeszli. Firma ojca w końcu zaczęła przynosić zyski, a Liza, będąc w liceum, mogła wyjechać na rok do Oregonu i później studiować w Londynie.

Jak przystało na młodą kobietę praktykującą zachodni styl życia, opowiada matce o chłopakach i imprezach z narkotykami. Ale pod innymi względami jest prawdziwą Rosjanką. – Putin mnie denerwuje – zaczyna, uderzając w ton wielu opozycyjnych moskiewskich środowisk. – Ale niech no tylko obcokrajowiec spróbuje go krytykować! Zawsze będę bronić Rosji. Opowiada, że gdy mieszkała w Londynie, ludzie naśmiewali się z Rosji i Rosjanek, nazywając je pannami młodymi na zamówienie. – Słuchanie tego bolało mnie do tego stopnia, że płakałam – mówi.

W 2011 r. zainteresowała się polityką w wydaniu liberalnym. Została członkiem Amnesty International i partii Jabłoko jako obserwator grudniowych wyborów parlamentarnych. Przypisano ją do lokalu wyborczego w szkole jej młodszej siostry, gdzie zszokowana przyglądała się, jak nauczyciele wrzucają do urn dodatkowe głosy. Gdy próbowała zareagować, nakrzyczeli na nią i kazali siedzieć w kącie, a dyrektor zasłaniał jej widok. Takie rzeczy działy się w całym kraju. Wielu obserwatorów nagrało takie sceny na telefonach i umieszczało dowody w sieci, co wywołało masowe protesty w dużych miastach na skalę niewidzianą w Rosji w ciągu ostatnich 20 lat.

Natomiast Liza się przestraszyła. – Wpadłam w histerię. Płakałam przez dwie godziny – mówi. Po tym zdecydowała, że już nigdy nie będzie angażować się w politykę; że nie jest wystarczająco silna, żeby walczyć. Obietnicy tej dotrzymała, nawet kiedy załamał się rubel, uniemożliwiając jej realizowanie drugiej życiowej pasji: podróży. – Tak, to straszne. Nie ma już tylu możliwości – mówi, ale nie chce szukać rozwiązania tego problemu w polityce. – Mam psychiczną blokadę.

Ksenia Obidina, koleżanka Lizy z kancelarii prawnej, ma podobny punkt widzenia. Jej rodzice także się rozwiedli. Twierdzi, że rodzina i stabilizacja są dla niej najważniejsze. Chce pewnej, dobrze płatnej pracy. Chciałaby, żeby było ją stać na podróże i pomaganie mamie i siostrze. Na skutek politycznego i gospodarczego kryzysu marzenie to jednak się oddala. Ksenia chce pracować w zagranicznych kancelariach, ale te coraz częściej rezygnują z oddziałów w Rosji. Podobnie jak Liza nie chce myśleć o polityce. Rozmawianie o czymś, na co nie ma się wpływu, jest bez sensu. Rozmowa dla samej rozmowy nie jest interesująca – mówi, gdy siedzimy w moskiewskim Starbucksie. – Lepiej jest wiedzieć, ale być cicho. Lepiej jest się nie odzywać. Po co psuć sobie nastrój? – dodaje przy wyjściu.

Dlaczego młodzi tacy się stali? Władimir Putin to spora część odpowiedzi. Do władzy doszedł w 2000 r., jako kandydat stojący w opozycji do lat 90., w czasie gdy to pokolenie właśnie zaczynało być świadome otaczającego je świata. Obiecywał dostatek i bezpieczeństwo. Wykorzystując wysokie ceny ropy i reformy gospodarcze z lat 90., w znaczącym stopniu spełnił daną obietnicę, tyle że kosztem demokratycznych swobód.

Stabilizacja i dobrobyt stały się ideologią tamtych czasów. Do tego doszła tęsknota za ZSRR i wybielanie jego grzechów. Putin nazwał rozpad Związku Radzieckiego „największą katastrofą geopolityczną XX w.”. Twierdził, że jeśli ktoś widzi to inaczej, „nie ma serca”. Józef Stalin w nowym à la biznesowym żargonie stał się skutecznym menedżerem, który troszkę przesadził. W podręcznikach i telewizji można było dopatrzeć się ech tej sankcjonowanej przez państwo nostalgii. Dziś 58 proc. Rosjan nadal chciałoby powrotu radzieckiego porządku, a około 40 proc. postrzega Stalina jako postać pozytywną.

Życie po rozpadzie ZSRR polegało w dużej mierze na poszukiwaniu jakiejś jednoczącej ludzi idei. Najpierw była nią demokracja. Później konsumpcjonizm. – Modernizacja przybrała formę konsumpcji – mówi Zorkaja. W 2010 r. w Rosji pojawiła się IKEA i zyskała popularność wśród nowej klasy średniej, pozwalając urządzić się w stylu europejskim, tj. nieradzieckim. – Stała się symbolem pokazującym, że można ucywilizować swoje życie za niewielką sumę – mówi. – Ale to, że za tymi meblami i ozdobami stoi zupełnie inna koncepcja wartości, jakoś Rosjanom umyka.

Od początku trzeciej kadencji w 2012 r. Putin promował jeszcze bardziej agresywną, neoradziecką ideologię. Walczył o utrzymanie byłych republik radzieckich, takich jak Ukraina i Kazachstan, w sferze wpływów Moskwy i obnosił się z potęgą wojskową w odległej Syrii. Wprowadził prawa promujące tradycyjne wartości społeczne i sprawiające, że wyrażanie sprzeciwu stało się jeszcze bardziej niebezpieczne. Jednym ze skutków tych działań jest pokolenie ludzi, których marzenia są ucieleśnieniem cech, jakie chce u nich widzieć Putin: konformizmu, materializmu i wyraźnej niechęci do podejmowania ryzyka.

Putin jest popularny wśród wielu warstw społecznych. Gdy pisałam ten artykuł, miał poparcie 80 proc. ankietowanych Rosjan, przy czym najwyższe jest ono wśród ludzi w wieku 18–24 lata i wynosi 88 proc. Pokolenie to bardziej niż jakiekolwiek inne jest dumne ze swojego kraju i jego pozycji na świecie. Potencjał militarny uważa za oznakę wielkości i wierzy w przyszłość Rosji.

Na ciemnym, wąskim dziedzińcu w Nowosybirsku, między dwoma XIX-wiecznymi ceglanymi budynkami, spotykam lokalnych artystów popijających piwo przy dźwiękach muzyki. To tu Filipp Krikunow, urodzony w 1995 r., otworzył galerię. Opuszcza towarzystwo, by mnie oprowadzić. Jedno pomieszczenie oświetlone jest fluorescencyjnym różowym światłem. Na ścianie rozmieszczono półki z miniaturowymi popiersiami Lenina pokrytymi fantazyjnymi wzorami. W kolejnym młodzi artyści sklecili niebanalne instalacje do robienia selfie. Można na przykład wsadzić głowę do kartonu z pobitymi lustrami.

Jeden ze znajomych i wspólników Filippa zwraca na mnie uwagę i podaje mi rękę. – Właśnie dowiedzieliśmy się, że nikogo tu nie zakopali – wyrzuca z siebie. Po tym, jak Filipp wynajął tę powierzchnię, uświadomił sobie, że w budynku obok siedzibę ma FSB. W latach 30. było to NKWD, które odpowiada za śmierć milionów ludzi. Ofiary NKWD często rozstrzeliwano i zakopywano na miejscu. Na szczęście w przypadku galerii Filippa, Space of Modern Art, było inaczej.

W piwnicach nie ma kości. Są za to hipsterzy.

Z Filippem spotkałam się tego dnia wcześniej w szykownej kawiarni. Otaczał go wianuszek bardzo modnych kobiet. Nowosybirsk jest trzecim największym miastem w Rosji, centrum naukowych innowacji. To bogaty ośrodek, ale Filipp nigdy bogactwa nie doświadczył. Dorastał bez ojca. Jak wielu młodych Rosjan wychowywały go matka i babcia. Jego pradziadek walczył w II wojnie światowej, a później padł ofiarą stalinowskich czystek. Jego babcia została znanym chemikiem; matka także była naukowcem. Jednak prawdziwą pasję obu kobiet stanowiła polityka.

Miał 16 lat, kiedy prodemokratyczne protesty wybuchły w Moskwie i innych miastach, m.in. w Nowosybirsku. Dziesiątki tysięcy ludzi wyszło na ulice, żądając uczciwych wyborów, ale protesty przypominały bardziej miejskie imprezy niż demonstracje. Filipp też miał dość Putina. – Docierały do niego sygnały niezadowolenia, ale nie było mowy o jakimś dialogu – mówi. Nie rozpoznawał Rosji pokazywanej w kontrolowanej przez Kreml telewizji. – To był inny kraj. Nie znałem nawet jednej osoby, która by tak żyła – wspomina.

– Chodziłem na protesty. Próbowałem być politycznie zaangażowany. W środku gotowało się we mnie. Nie mogłem myśleć o niczym innym. Cały kraj jednoczył się w proteście i ja też brałem w tym udział – opowiada. Wkrótce przyszło jednak rozczarowanie. – Rozglądałem się wokół siebie i okazywało się, że otaczające mnie osoby to nie byli moi ludzie. Nie czułem się komfortowo. I do niczego to nie doprowadziło – mówi.

To nie do końca prawda. Protesty wywołały zmiany, tylko że nie na lepsze. W maju 2012 r. Kreml postanowił rozprawić się z protestującymi. Od tamtej pory kilkudziesięciu uczestników protestów aresztowano, osądzono i wpakowano do więzienia. Sytuacja polityczna w kraju uległa pogorszeniu, gdy Putin – czując się zdradzonym przez klasę średnią, która według niego powstała tylko dzięki jego politycznym decyzjom – zaczął rządzić coraz bardziej autorytarnie. Liberałów walczących o wolność i demokrację publicznie nazywał „zdrajcami narodu” i „piątą kolumną”.

Ta ostra reakcja nauczyła pokolenie Putina, by nie mieszać się w politykę. – Uznałem, że albo będę walczył z tym systemem, albo stanę się częścią innego – świata sztuki. W tym świecie jest więcej dobra. Polityka jest stresująca. Nie pozwala cieszyć się życiem – mówi Filipp.

W 2018 r. Putin będzie mógł ubiegać się o re- elekcję. Mało kto wątpi, że będzie kandydował, a większość spodziewa się, że będzie rządził przez kolejnych 6 lat. Oznaczałoby to, że władzę sprawował będzie do 2024 r. albo dłużej. Wtedy Filipp – pięcioletni, gdy Putin został prezydentem po raz pierwszy – będzie miał 29 lat. Czy odpowiada mu to, że tyle lat przyjdzie spędzić mu z Putinem u władzy? Wzrusza ramionami. – Całe życie żyję z moją prawą ręką i jakoś sobie radzę.

W akadiemgorodku, akademickim miasteczku powstałym dookoła Nowosybirskiego Uniwersytetu Państwowego i jego licznych laboratoriów, spotykam się z Aleksandrą Michajłową. Ma 20 lat. Jej mama jest geologiem, a ojciec fizykiem. Oboje zamieszkali w miasteczku założonym w 1957 r. jako inkubator nauki wspomagający technologiczny wyścig Związku Radzieckiego i Zachodu. Od upadku ZSRR niedofinansowani rosyjscy naukowcy zostali w tyle za zachodnimi kolegami. Rodzice Aleksandry zajęli się biznesem.

Aleksandra obecnie jest na trzecim roku dziennikarstwa. Pracuje nad filmem dokumentalnym o mieście i jego barwnej intelektualnej historii, zwłaszcza działalności podziemnej w latach 60. – Do roku 1966 mieli tu własny system rządów – mówi. W jej oczach pojawia się błysk, kiedy opowiada o poszukiwaniu informacji o tym małym zakątku wolności i akademickiego fermentu w totalitarnym państwie. W 1966 r. grupa tych młodych wolnych duchów i naukowców napisała list do Moskwy, wymieniając w nim, co im się nie podoba. Odpowiedź nadeszła bardzo szybko. Wielu zwolniono z pracy i wprowadzono ścisłą polityczną kontrolę. W dokumencie Aleksandry pojawia się też wątek lat 80., kiedy to punkrockowe podziemie rozprzestrzeniło się w całym kraju.

Teraz, jak mówi Aleksandra – nic się nie zmienia. Czegoś brakuje. Ludzie nie angażują się w politykę. Do rządu nastawieni są albo neutralnie, albo pozytywnie. Nikt nie staje w obronie swoich przekonań, a linia między obojętnością a przyzwoleniem jest bardzo cienka.

Rząd znów zajmuje się cenzurowaniem. Odwołano koncert słynnego rockmana z lat 90., bo wypowiadał się krytycznie o zajęciu Ukrainy.

– Co roku zamykają media dostarczające bardziej obiektywny przekaz – mówi Aleksandra. Najbardziej smuci ją jednak to, że w Akademgorodoku nie ma już takiego twórczego zapału, jaki panował tu
w latach 60. i 80. Otaczające ją społeczeństwo jest ostrożne i zastałe. Chciałaby, żeby coś się zmieniło; żeby ktoś nimi wstrząsnął. Wie jednak, że jej pokolenie nie przyłoży do tego ręki.

– Może zrobią to dzieciaki, które dziś mają po 13, 15 lat – mówi ze smutkiem Aleksandra. Kiedy będą w jej wieku, jej pokolenie będzie miało już inne priorytety. – Będziemy starali się pomóc, ale po trzydziestce, z dzieckiem na ręku, trudno jest stanąć na czele rewolucji.
Tekst: Julia Ioffe
Zdjęcia: Gerd Ludwig

Zwolennicy opozycyjnej partii Inna Rosja gromadzą się w Moskwie, dzierżąc flagi i opaski na ramię ze swoim symbolem
– granatem. Inną Rosję stworzyli w 2010 r. członkowie zakazanej partii ultranacjonalistycznej. Rząd Putina jej jednak nie uznaje.


Elegancka restauracja na przedmieściach Kazania przyciąga modnych młodych ludzi. Voda | Sneg nad Wołgą oferuje różne atrakcje w zależności od sezonu. Latem można usiąść na zewnątrz, popłynąć łodzią lub zanurzyć się w basenie. Zimą – pojeździć na nartach, snowbike’ach lub wypróbować psie zaprzęgi.


Aleksandr i Wiktorija Chlyninowie w swoim mieszkaniu na obrzeżach Moskwy uciekają od codzienności, zakładając fantazyjne kostiumy. 28-letni bankier i 25-letnia projektantka wnętrz mają kolekcję kilku zwierzęcych przebrań. Wielu młodym Rosjanom, ukształtowanym przez chaos lat 90. i konformizm cechujący lata rządów Putina, zależy na stabilnej pracy i założeniu rodziny.

Seminarzyści z Moskiewskiej Akademii Teologicznej w Siergijewym Posadzie studiują Nowy Testament, muzykę liturgiczną, ikonopisarstwo i inne przedmioty. Kościół prawosławny, brutalnie prześladowany przez komunistów, odżył za rządów Putina, który uważa go za sprzymierzeńca w swojej walce o wielką Rosję.

Kilkudniowy muzyczny festiwal Dzika Mięta, organizowany około 150 km od Moskwy, przyciąga ponad 36 tys. fanów, którzy mieszkają w namiotach, aby do trzeciej nad ranem słuchać ulubionych zespołów. Tegorocznymi gwiazdami byli The Accident, popularna rosyjska grupa śpiewająca o dawnych wartościach, oraz The Wanton Bishops z Bejrutu.

27-leni Radik Minnachmietow poprawia w swoim biurze portret Putina wiszący w widocznym miejscu obok wizerunku prezydenta Tatarstanu. W wieku 24 lat Minnachmietow został dyrektorem futurystycznego stadionu w Kazaniu, stolicy republiki Tatarstanu leżącej ok. 700 km na wschód od Moskwy.

Przed uroczystościami z okazji „Dnia Wsi” w Nikolskoje, 285 km na północny wschód od Moskwy, młodzież robi to, co wszyscy młodzi ludzie robią tam, gdzie brakuje rozrywki: spędzają razem czas i flirtują. Zanim nadszedł spadek koniunktury, opierająca się na ropie gospodarka kraju rozwijała się szybko, a młodzi migrowali
ze wsi do miast w poszukiwaniu lepszej pracy.


Fot. Gerd Ludwig
http://www.national-geographic.pl/ludzie.....i-rosjanie
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 12:15, 22 Lis '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Koniec kapitalizmu? Czas na nowe porządki 22.11.2017

Platforma wiertnicza typu semi-sub: Deepsea Delta firmy Odfjell Drilling na Morzu Północnym, Fot. Soerfm, CC BY-SA 3.0źródło: Wikimedia Commons

Kryzys finansowy doprowadził do tego, że wiele osób zaczęło kwestionować zasadność kapitalizmu. Po dziesięciu latach wnioski nie są przychylne. Rozwiązanie podsuwa przykład Norwegii.

W sondażu przeprowadzonym przez YouGov, trzy czwarte Niemców, dwie trzecie Brytyjczyków i ponad połowa Amerykanów uważa, że w kapitalistycznej gospodarce „biedni stają się coraz biedniejsi, a bogaci się bogacą”.

Według ekonomisty Zaca Tate'a, poczucie niesprawiedliwości to nie tylko reakcja na ratowanie banków, lata zaciskania pasa i skandale korporacyjne. Problem jest fundamentalny. W bogatym świecie rośnie świadomość, że większość korzyści płynących z technologii i globalizacji napływają do osób posiadających kapitał inwestycyjny i dobrze wykształconych, podczas gdy koszty ponoszą niewykwalifikowani pracownicy, lokalni producenci i ludzie, którzy mają niewielką własność i oszczędności. Kluczowy jednak nie jest sam kapitalizm, a polityka, która rozszerzyła rolę wolnego rynku poza granice rozsądku. Podważyła ona zasadniczą relację między pracą a kapitałem i zepchnęła tych z niewielkim majątkiem w prekariat, czyli niepewne życie zawodowe.

Surowe formy kapitalizmu nie są zrównoważone, jeśli zbyt wiele osób nie ma kapitału. Przywrócenie wiary w system wymaga naprawy i ponownego przemyślenia, jak kapitalizm tworzy i dystrybuuje wartość.

Koszty liberalizacji rynku

Upadek systemu z Bretton Woods w 1973 r. i zniesienie barier handlowych w latach 90. ustanowiły nowoczesną konstrukcję wolnorynkowej globalizacji. Jednocześnie polityka wewnętrzna, szczególnie w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, pogłębiła wpływ rynku na życie społeczne. Istniały ograniczenia dotyczące działalności związków zawodowych, deregulacji na rynku produktów i pracy oraz ograniczenia roli państwa.

Decydenci polityczni wierzyli, że korzyści i koszty polityki wolnego rynku będą dzielone po równo. Było to błędne przekonanie – nie brano pod uwagę, że wiele osób posiada niewiele więcej niż swoje umiejętności i czas, a wolny rynek nie gwarantuje, że zostaną one wykorzystane. Niedawne badanie Darona Acemoglu i Pascuala Restrepo wykazało, że jeden robot w USA zastąpił około sześciu robotników w latach 1993-2007. Jednak zmiany były znacznie większe w przypadku osób bez wykształcenia wyższego, nisko opłacanych pracowników tzw. niebieskich kołnierzyków. Wielu z tych, którzy stracili stanowisko, całkowicie odeszło z rynku pracy. Niektórzy głosowali na Donalda Trumpa.

W kwestii wolnego handlu, Shusanik Hakobyan i John McLaren zauważają, że pracownicy fizyczni najbardziej narażeni na konsekwencje NAFTA – umowy o wolnym handlu między USA, Kanadą i Meksykiem. Ich zarobki w latach 1990-2000 wzrosły o 17 punktów procentowych mniej niż tych, którzy nie należą do kategorii niebieskich kołnierzyków. W tym samym dziesięcioleciu całkowite zyski z indeksu giełdowego S&P 500 wzrosły o ponad 250%.

Gdyby pracownicy fizyczni byli znaczącymi posiadaczami akcji firmy, byliby ubezpieczeni przed ryzykiem utraty pracy i mieliby środki na sfinansowanie kosztów przekwalifikowania. Ale nie tylko ci najbiedniejsi nie mieli kapitału – również popadli w długi. Jak podaje Rezerwa Federalna, mediana majątku netto w 2016 roku dla najbiedniejszego kwartału była ujemna na poziomie -14 000 dolarów. Loteria wolnego rynku nie daje najbiedniejszym szans na poprawę swojej sytuacji. Nierówności pogłębiają się, a poziom życia wielu osób jest coraz niższy. W rezultacie kapitalizm wolnorynkowy traci aprobatę.

W tej sytuacji żądania sprawiedliwości skupiają się wokół dwóch idei. Albo musi nastąpić znaczna redystrybucja bogactwa, aby wszyscy mieli sprawiedliwy udział w gospodarce; albo decydenci muszą ponownie wprowadzić zabezpieczenia przeciwko siłom rynkowym dla tych, którzy nie mają ubezpieczenia w formie kapitału do zainwestowania. Thomas Piketty, w swojej bestsellerowej książce „Kapitał”, rozwija pierwsze rozwiązanie; Dani Rodrik, w „Straight Talk on Trade”, promuje drugą.

Jest też trzecie stanowisko, które patrzy w przyszłość i odpowiada na pragnienie czegoś nowego. Twierdzi, że kapitalizm sam musi zostać przeprojektowany. Prywatne przedsiębiorstwa i polityka publiczna muszą być dostosowane do tworzenia wartości publicznej, a to wymaga zmiany w sposobie myślenia o ekonomii.

To teza Mariany Mazzucato, która w zeszłym miesiącu zainaugurowała Instytut Innowacji i Celu Publicznego na University College London. Mazzucato twierdzi, że obecna myśl ekonomiczna nie ma nic wspólnego z tym, jak systemy kapitalistyczne faktycznie wytwarzają wartość. Podczas gdy ekonomia jest czymś więcej niż idealnym wolnym rynkiem, jej podstawowe modele wciąż formalizują ideę, że bogactwo jest produkowane niemal wyłącznie przez konkurencyjne firmy prywatne. Zachęciło to decydentów politycznych do rozwijania polityki wolnorynkowej, która pomija znaczenie innych instytucji. Zrozumienie kapitalizmu wymaga jednak zrozumienia, że gospodarki są osadzone w instytucjach społecznych i politycznych. Obejmuje badanie rozwijających się sieci między podmiotami gospodarczymi i identyfikację historycznych zależności.

To wieloaspektowe podejście wyjaśnia, dlaczego np. w Niemczech automatyzacja zwiększyła bezpieczeństwo zatrudnienia, a globalizacja zwiększyła zatrudnienie. Pakty prawne między radami pracowników i pracodawcami od roku 1920, w myśl praktyki Mitbestimmung, motywują strategie biznesowe, które czynią maszyny kompatybilnymi z pracownikami, a nie ich substytutami.

W 2016 roku, wraz z Michaelem Jacobsem, Mazzucato opublikowała „Rethinking Capitalism”, zbiór artykułów wybitnych myślicieli, którzy rzucają wyzwanie konwencjonalnemu myśleniu w zakresie różnych tematów – od polityki fiskalnej do nierówności. Wiele obecnych teorii ekonomicznych jest nie tylko niewystarczających, ale prowadzi do złej polityki, która często ma szkodliwe skutki. Mazzucato twierdzi, że państwo ma tu do odegrania kluczową rolę. Państwo ma zdolność finansową i organizacyjną do tworzenia oraz kształtowania nowych rynków. Uczestnicząc w procesie innowacji w firmach i instytutach badawczych, może również wpływać zarówno na tempo, jak i kierunek rozwoju technologicznego.

W latach 60. rząd USA uruchomił przemysł technologii informacyjno-komunikacyjnej, finansując badania, które doprowadziły do powstania najbardziej podstawowych technologii – Internetu i GPS. US Small Business Administration dostarczyła ryzykowny, ale niezbędny kapitał na wczesnym etapie firmom Apple, Compaq i Intel. Firmy FAANG (Facebook, Amazon, Apple, Netflix i Google) dominujące w dzisiejszej gospodarce są dziećmi tych decyzji.

Patrząc na Norwegię

Jak sugerują Dmitri Zenghelis i Carlotta Perez w „Rethinking Capitalism”, jeśli mamy jakąkolwiek nadzieję na osiągnięcie globalnych celów emisji i zapewnienie zrównoważonego wzrostu, który sprzyja włączeniu społecznemu, potrzebujemy czegoś więcej niż czystej energii. Musimy zmniejszyć gęstość materialną całej gospodarki. Oznacza to tworzenie nowych modeli biznesowych, które koncentrują się na trwałych produktach i konserwacji. W konsumpcji oznacza to promowanie wynajmu nad posiadaniem i poszerzanie gospodarki dzielenia się.

Dodatkowe korzyści dla nowych i istniejących przedsiębiorstw byłyby duże, jednak rynek nie jest w stanie samodzielnie zarządzać zmianami. Koszt zastąpienia infrastruktury produkcji masowej i preferencja dla krótkoterminowych zysków nie zachęcają do zmiany status quo. Rządy muszą zatem podjąć inicjatywę, pomagając firmom w pokryciu kosztów związanych z wymianą systemów produkcyjnych i przemyśleć, jak budujemy miasta, jak przemieszczamy towary i ludzi. Działy biznesowe muszą stworzyć ekosystemy do współpracy i rozszerzyć rolę państwowych banków inwestycyjnych.

Wspieranie zielonych technologii i przedsiębiorstw jest już w centrum zainteresowania departamentów państwowych, takich jak ARPA-E w Stanach Zjednoczonych i niemiecki KfW, państwowy bank inwestycyjny. W 2010 r. Tesla otrzymał pożyczkę w wysokości 465 mln dolarów od amerykańskiego Departamentu Energii w celu opracowania modelu Tesla S; w 2013 r. firma spłacił ją w całości, 10 lat wcześniej od zakładanego terminu spłaty. W okresie od 2012 do 2016 r. KfW zainwestowała 80 mld euro w projekty dotyczące efektywności energetycznej i 23 mld euro w odnawialne źródła energii. Ma to wielkie znaczenie w przypadku ryzykownych, kapitałochłonnych technologii, które są nieatrakcyjne dla prywatnych inwestorów, takich jak morska energia wiatrowa.

Korzyści finansowe z „zielonego wzrostu” mogą budować dobrobyt publiczny. Państwo może ustanowić publiczne fundusze majątkowe, które zarządzają tantiemami ze sponsorowanych technologii. Aby przekonać się, jak skuteczne może być takie podejście, należy zwrócić uwagę na Norwegię, której państwowy fundusz majątkowy wzrósł niedawno o ponad bilion dolarów, czyli o 190 000 dolarów na każdego obywatela. Zapewniając własność państwową nad norweskimi rezerwami ropy w 1960 roku, premier Norwegii, Einar Gerhardsen, podjął najważniejszą decyzję, która doprowadziła do tego, że jego kraj stał się jednym z najbogatszych, najszczęśliwszych i najbardziej stabilnych państw na świecie. Pokazuje, że kapitalizm może działać – jeśli ludzie mają kapitał.

Przejście do globalnej gospodarki opartej na „zielonym wzroście” obiecuje szereg dodatkowych korzyści. Nie tylko wznowi wzrost w rozwiniętych gospodarkach, tworząc miejsca pracy dla osób wykluczonych przez technologię. Otworzyłoby to także drzwi do trwałego dobrobytu globalnego Południa. Co roku z powodu zanieczyszczenia umiera ok. 9 milionów ludzi – liczba ta spadłaby. Napięcia geopolityczne, które istnieją z powodu nierównomiernego rozmieszczenia paliw kopalnych, mogłyby się zmniejszyć. Osłabi się migracja na Północ. Najpoważniejszy problem kapitalizmu – antropogeniczne globalne ocieplenie – zostanie rozwiązany.

Wraz z reżimem podatkowym, który zredukuje nadmierne nierówności i zrewidowaniem granic rynków globalnych, „zielony wzrost” może sprawić, że ludzie znów opowiedzą się za systemem kapitalistycznym. Oto podstawy nowej umowy.
http://forsal.pl/gospodarka/polityka/art.....zadki.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 12:21, 27 Lis '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Jesteś biedny? Nie licz na dobrą opiekę medyczną 27.11.2017 Dziennik Gazeta Prawna

Zdrowie i bieda w Polsce źródło: Dziennik Gazeta Prawna

Bogaci i wykształceni mają lepszy dostęp do leczenia. Żyją średnio o 10 lat dłużej i rzadziej chorują – wynika z najnowszego raportu Komisji Europejskiej.

Kiedy zapytano Polaków, jak oceniają swój stan zdrowia, okazało się, że w przypadku osób i rodzin zaliczanych do 20 proc. populacji z najwyższymi dochodami nie jest tak źle: 71 proc. uznało, że jest dobry. Ale tak samo odpowiedziało już tylko niespełna 53 proc. ankietowanych mieszczących się w 20 proc. z najmniejszymi dochodami. W porównaniu z resztą Europy czujemy się schorowani: średnio ok. 80 proc. Irlandczyków czy Szwedów uważa, że z ich zdrowiem jest wszystko w porządku. U nas mniej niż 58 proc. Analizę systemów ochrony zdrowia wszystkich państw UE przygotowała Komisja Europejska we współpracy z OECD.

Zła ocena naszego stanu zdrowia wiąże się ściśle z tym, jak oceniamy dostępność leczenia. Niezaspokojone potrzeby związane z opieką medyczną – czyli dostęp do lekarza, możliwość wykupienia leków etc. – ma co dziesiąta osoba z niskimi dochodami, a nawet 4 proc. Polaków, których sytuacja materialna jest luksusowa. Plasuje nas to na niechlubnym piątym miejscu w Unii. Gorzej swoją sytuację oceniają tylko w Estonii, Grecji, na Łotwie i w Rumunii. W Austrii, Holandii czy Słowenii tylko od 0,1 do pół procentu obywateli uważa, że nie mogą liczyć na dobrą opiekę medyczną.

Stan służby zdrowia ma istotny wpływ na nasz los. W 2015 r. oczekiwana długość życia w chwili urodzenia w Polsce wynosiła 77,5 roku. Choć był to wynik o 3,7 roku lepszy niż w 2000 r., wciąż pozostawał o trzy lata gorszy od średniej unijnej. O tym, kiedy przyjdzie się nam pożegnać z tym światem decyduje też status społeczno-ekonomiczny: Polacy mający wyższe wykształcenie żyją średnio prawie 10 lat dłużej od osób, które nie ukończyły szkoły na poziomie średnim.

Osoby biedniejsze i z niższym wykształceniem są bardziej narażone na choroby: zgodnie z danymi zgromadzonymi w ramach Europejskiego Ankietowego Badania Zdrowia (EHIS) niemal co czwarta osoba w Polsce cierpi na nadciśnienie, co 24. na astmę, a co 15. na cukrzycę. Częstość występowania tych przewlekłych chorób jest zróżnicowana w zależności od poziomu wykształcenia. U osób najsłabiej wyedukowanych prawdopodobieństwo wystąpienia astmy, nadciśnienia i cukrzycy jest dwukrotnie wyższe niż w przypadku absolwentów wyższych uczelni.

Problemy w służbie zdrowia od lat mamy te same: kolejki, brak kompleksowego systemu opieki nad chorymi, drogie leki. Jednak w zestawieniu z danymi płynącymi z innych państw widać, jaka jest skala problemu i o ile może być lepiej. Jak tłumaczy Łukasz Sławomirski, ekspert z OECD – Polacy płacą z prywatnych pieniędzy za opiekę zdrowotną o wiele więcej niż obywatele innych państw. Niemal jedna czwarta wydatków na zdrowie pochodzi z kieszeni pacjenta. Średnio w Unii jest to 15 proc. Sławomirski podkreśla, że dla wielu naszych rodaków płacenie za leczenie jest rujnujące – tak jest w przypadku 8 proc. rodzin. To dużo w porównaniu z większością państw UE. Co to znaczy rujnujące? Według kryteriów przyjętych przez Komisję Europejską oznacza to, że koszty leczenia przekraczają 40 proc. całkowitych koniecznych wydatków gospodarstwa domowego.

Eksperci punktują największe wady naszego systemu ochrony zdrowia. W Polsce długo czeka się na pomoc. Chorzy są leczeni głównie w szpitalach. Często niepotrzebnie. – Polska charakteryzuje się stosunkowo wysokimi wskaźnikami hospitalizacji w przypadku chorób przewlekłych, takich jak astma, przewlekła obturacyjna choroba płuc, cukrzyca i zastoinowa niewydolność serca – wylicza Andrzej Ryś, dyrektor w dyrekcji generalnej ds. zdrowia i bezpieczeństwa żywności Komisji Europejskiej.

Winny jest nie tylko system, ale także sami Polacy. Nie dbamy o zdrowie. – Chociaż liczba palaczy spadła w ostatnim dziesięcioleciu, więcej niż co piąta dorosła osoba wciąż pali codziennie. Spożycie alkoholu znacznie wzrosło od 2000 r., a jedna na sześć dorosłych osób zgłasza regularne nadmierne spożycie alkoholu. Wskaźniki otyłości również wzrosły i znajdują się obecnie powyżej średniej UE – wylicza Andrzej Ryś.

Co jest najsilniejszą stroną polskiej ochrony zdrowia? – Lekarze – odpowiada Łukasz Sławomirski. Poziom wykształcenia, wiedza, pracowitość i umiejętności są bardzo cenione w krajach unijnych. Problem w tym, że jest ich za mało.
http://forsal.pl/lifestyle/zdrowie/artyk.....yczna.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Goska




Dołączył: 18 Wrz 2007
Posty: 3486
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 13:13, 27 Lis '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

"Bogaci i wykształceni mają lepszy dostęp do leczenia."

Nie ma lekarzy - mowie to pod slowem honoru !!!
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Azyren




Dołączył: 07 Wrz 2015
Posty: 4105
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 23:02, 27 Lis '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Nic nowego
_________________
Stagflacja to połączenie inflacji i hiperinflacji ~ specjalista od ekonomii, filantrop, debil, @one1
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 15:03, 29 Lis '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Marksiści robią IT DOMINIK SIPIŃSKI 23-11-2017

Rządzony przez większość swojej 60-letniej historii przez marksistów indyjski stan Kerala niemal zlikwidował różnice w zamożności i bezrobocie. Ale teraz uśmiecha się do globalnych cyfrowych kapitalistów.

Stary, być może pamiętający jeszcze brytyjskie rządy bordowy autobus z dziurami zamiast okien, pełniącymi funkcję klimatyzacji, powoli wtacza się na dworzec w Alappuzhy. W środku na ławkach teoretycznie powinno się mieścić po pięć osób w rzędzie, w praktyce wejdzie i siedem razem z bagażami. Autobus zatrzymuje się co kilka minut w każdej wiosce. Konduktor wygodnie siedzi na wydzielonym miejscu, pobierając od każdego opłatę.

Wszystkim po równo

Autobus odjeżdża do Thiruvananthapuram, stolicy stanu Kerala, położonej jakieś 150 km na południe. Przejazd zajmie prawie cztery godziny, łącznie z przerwą na obiad. Z tego samego dworca w Alappuzhy odjeżdża niemal równocześnie klimatyzowany nowoczesny autobus. Przejazd kosztuje wprawdzie 250 rupii (około 14 zł), a nie niecałe 50, ale za to trwa ponad dwa razy krócej. Obydwa te autobusy obsługuje publiczna spółka KSRTC, ale dla lokalnych władz powodem do dumy są przede wszystkim te stare bordowe rzęchy. Są tak ważne, że pojawiają się jako symbol stanu na jego oficjalnym Instagramie. Bo w Kerali liczy się, żeby było tanio, dostępnie i dla wszystkich. Ten stan to jedyne miejsce na świecie, gdzie wybory regularnie wygrywa partia z sierpem i młotem w logo, a do tego faktycznie realizująca gospodarcze postulaty marksizmu. Ten model sprawdzał się w XX w., ale teraz jest pod coraz większą presją globalizacji. Każdy z 36 stanów i terytoriów w Indiach mógłby być krajem sam w sobie i trudno w zasadzie mówić, że jakiś wyróżnia się szczególnie. Niemal w każdym mówi się innym językiem i używa innego pisma, różnią się też historią, kulturą, często religią. To, że tworzą jedno państwo, to tylko kwestia przywiązania do idei państwowości — południowego Tamil Nadu z północnym Himachal Pradeszem nie łączy nic poza biurokracją i instytucjami. A jednak w tej mozaice Kerali udało się wyróżnić. Turyści znają ten położony niemal na samym południowym wierzchołku indyjskiego trójkąta stan głównie z pięknych plaż, klifowych wybrzeży, palm kokosowych i rozbudowanego systemu słodkowodnych lagun. To piękny kawałek ziemi przesycony zielenią tak bardzo, że całkowicie uzasadnione jest hasło promocyjne „God’s own country”. Ale politolodzy i historycy znają Keralę przede wszystkim z powodu niepowtarzalnego systemu polityczno-społecznego, w którym zawsze ogromną rolę odgrywała partia marksistowska, wcielająca w życie zasady równości i sprawiedliwości.

Mocne poparcie

Keralscy marksiści nie potrzebowali ani rewolucji, ani wielkiego kryzysu. Doszli do władzy w pełni legalnie, w uczciwych wyborach, gdy tylko Kerala stała się częścią Indii w 1957 r. Był to nie tylko drugi na świecie wybrany demokratycznie rząd komunistyczny (a biorąc pod uwagę, że pierwszy był w 1945 r. w San Marino, to w praktyce Kerala przecierała szlak), ale też jedyny w całych Indiach, którego nie kontrolowała Partia Kongresowa. Od tego czasu mieszkańcy Kerali regularnie wybierają marksistów ponownie. Od pierwszych wyborów komuniści z CPI i wydzielonej z niej Indyjskiej Partii Komunistycznej — CPI(M) rządzili w stanie przez 30 lat. W 2016 r., po pięcioletniej przerwie, znów doszli do władzy.

Głosowanie w Indiach jest oceniane przez Economist Intelligence Unit (think tank przy tygodniku „The Economist”) jako równie uczciwe co w Niemczech czy Holandii. Do tego marksiści mają mocne poparcie, bo przeciętna frekwencja w Kerali to niemal 80 proc., o około 15 pkt proc. więcej niż średnia w całym kraju. — To nie tak, że ludzie nie głosują tu na inne partie czy uważają komunistów za idealnych. Ale te okresy, gdy rządzą inni, pokazują nam, że to CPI i CPI(M) są najmniej skorumpowane i robią najwięcej dla ludzi. Poza tym mieszkańcy Kerali po prostu myślą po socjalnemu — wyjaśnia Charles, mieszkaniec Kovalam w Kerali, który po wielu latach pracy jako inżynier telekomunikacyjny w Norwegii wrócił w rodzinne strony, założył niewielką knajpę przy plaży i razem ze śniadaniami serwuje turystom wielogodzinne pogadanki o lokalnej polityce. Rządzący około 35 milionami mieszkańców mają wymierne sukcesy.

Zgodnie z oceną analityków CRISIL, firmy należącej do agencji ratingowej S&P (Standard & Poors), nierówności społeczne są tu najniższe w kraju. Kerala ma najwyższą płacę minimalną, najwyższy wskaźnik dostępności usług finansowych i najniższy analfabetyzm (6 proc., o 20 pkt. proc. niższy niż średnia dla kraju). Ma też najmniejsze rozbieżności między stopniem wykształcenia i zarobkami kobiet i mężczyzn, a także między miastami a wsiami. Szkoły są tu darmowe i obowiązkowe, zainteresowanie sprawami publicznymi duże, co słychać w każdej kawiarni. Charles mówi, że dla niego najważniejszym osiągnięciem władzy jest niemal całkowita likwidacja bezdomności. Każdy może tu liczyć na około 100 mkw. ziemi na własność od rządu wraz z zapomogą na budowę domu.

Stan ma najwyższy wskaźnik rozwoju społecznego w Indiach (gdyby Kerala była krajem, byłaby na poziomie Rumunii), choć — i to jest sekret keralskiego modelu — nie jest zamożna. Rządzący stanem od 60 lat bardzo jednoznacznie nie dążą do poprawy zamożności liczonej przez PKB czy dochód na głowę. Choć z drugiej strony, co przyznaje Charles, egalitaryzm bardzo utrudnia wybicie się.

Autobus symbolem modelu

Większości z tych elementów na ulicach niełatwo dostrzec, pomijając częste krwistoczerwone plakaty z sierpem, młotem i hasłami w języku malajalam. Brak bezdomnych czy skrajnej biedy widać w zestawieniu z wieloma innymi miejscami w Indiach, ale zawsze łatwiej zwrócić uwagę na to, co jest, niż na to, czego brakuje. To dlatego dla władz Kerali tak ważne są autobusy. To, że bilety są nawet jak na indyjskie warunki bardzo tanie to jedno, ale chodzi też o częstotliwość kursów i to, że autobusy dojeżdżają wszędzie. Zorganizować ten system było o tyle łatwiej, że Kerala jest względnie niewielka i podłużna, ale nie umniejsza to osiągnięcia władz. Dzięki systemowi transportu publicznego, w którego skład wchodzą także np. równie rachityczne promy łączące Ernakulam z Koczinem, dwa główne ośrodki przemysłu stoczniowego, w Kerali panuje autentyczna mobilność społeczna. Dla nikogo nie jest jednak tajemnicą, że ten system nawet nie aspiruje do działania na zasadach rynkowych.

— Spójrz na ten prom — wygląda, jakby za chwilę miał się rozpaść. Ale bilet kosztuje 1 rupię (około 6 groszy). Żeby sfinansować zakup nowych, ceny musiałyby wzrosnąć. A rząd świadomie utrzymuje tanie taryfy, by były w zasięgu każdego, nawet za cenę braku modernizacji taboru — wyjaśnia Beena Sebastian, aktywistka, założycielka stowarzyszenia Cultural Academy for Peace w Ernakulam, podczas przeprawy do Koczinu. Rozwój lewicowej świadomości w Kerali nie zaskakuje, bo w połowie XX w. zbiegło się tu wiele czynników temu sprzyjających. Jeszcze za Brytyjczyków stan miał najmniej analfabetów, m.in. dzięki aktywnym szkołom religijnym. Czytać umiało prawie 20 proc. populacji, średnia dla kraju nie przekraczała 10. Za mniej fatalną niż gdzie indziej edukacją poszła świadomość społeczna. Społeczeństwo Kerali należało jednak do najbardziej feudalnych w całych Indiach. Połowa mieszkańców była pozbawiona praw, ale istniał kolektywny przemysł, który ułatwiał organizację robotników.

Gdy połączyć postępującą radykalizację i aspiracje narodowe, tradycyjną nieufność do północy Indii, reprezentowanej przez Gandhiego i Partię Kongresową oraz związki zawodowe — widać, skąd wziął się sukces marksistów. Ich władzę utrwaliło to, że po rewolucji chińskiej władze w New Delhi postanowiły Keralę po prostu ignorować, zamiast ryzykować eskalację próbami dekomunizacji. Odmienność kulturowa i językowa, wyższy niż gdziekolwiek indziej szacunek dla przyrody i egalitarne tradycje spowodowały, że zupełnie przypadkiem Kerala weszła na ścieżkę zrównoważonego rozwoju na długo zanim to pojęcie stało się modne. Charles podkreśla, że lewicowość w Kerali to nie tylko sprawa tego, kto rządzi, ale szczerych przekonań większości społeczeństwa. Dlatego nawet dochodzący do władzy co parę lat konserwatyści nie demontują osiągnięć lewicy, choć je nieco moderują.

Finanse po nowemu

Problem w tym, co otwarcie przyznaje Beena Sebastian: taki model wymaga finansowania, a z tym jest krucho. W Kerali praktycznie nie ma przemysłu poza stoczniami w Koczinie. Turystyka niby jest (według niektórych szacunków daje pracę nawet 70 proc. gospodarstw domowych), ale stan przyciąga mniej gości niż Goa czy Bombaj.

W Kerali nie zniknął indyjski ciąg do lepszego. Obrotni mieszkańcy, znużeni egalitaryzmem i brakiem perspektyw na wybicie, wylatują za Morze Arabskie. Według niektórych szacunków nawet 30 proc. PKB Kerali pochodzi dziś z pieniędzy przesyłanych przez migrantów zarobkowych z Kataru, ZEA czy Bahrajnu. Gdyby odliczyć te przelewy, stan spadłby poniżej indyjskiej średniej zamożności. Kerala podkrada też rodakom.

— Kochamy naszą naturę. Nie mamy tu więc żadnej elektrowni jądrowej. Przez to nie mamy dość własnej energii, ale na szczęście energetyka jest scentralizowana i możemy podbierać prąd ze stanów, które się nie przejmują ekologią — śmieje się Charles, choć temat jest poważny, bo niedobory energii to jedna z największych infrastrukturalnych bolączek Indii. Z problemów zdają sobie sprawę także rządzący, tym bardziej odkąd wartość wpływów z zagranicy spadła po załamaniu ceny ropy i spowolnieniu gospodarczym w rejonie Zatoki Perskiej.

Prowadzi to do sporych paradoksów. Lewica w Kerali krytykuje korporacje zarabiające na globalizacji, błędy podczas prywatyzacji i osłabienie pozycji lokalnych rolników przez globalne umowy o wolnym handlu. Politycznie pozostaje w opozycji do nacjonalistów hinduskich rządzących całym krajem czy konserwatystówz Partii Kongresowej, powszechnie uważanych za skrajnie skorumpowanych. Niektóre propozycje, pod którymi szła do wyborów w 2016 r., pasują do lewicy.

Wielkie programy infrastrukturalne, przywrócenie roli należących do stanu firm przemysłowych, utrzymanie szerokich programów socjalnych, budżety partycypacyjne — to spójne z tym, co marksiści proponowali przez lata w Kerali i co przez długi czas się sprawdzało. Ale równocześnie w jej programie znalazły się zapowiedzi przyciągnięcia do stanu koncernów i prywatnych inwestorów, w tym przez dotacje i ulgi podatkowe. Rząd zamierza wspierać start-upy, zwłaszcza w sektorze IT, który w Kerali wciąż niedomaga, choć i tak jest lepiej niż parę lat temu. W ciągu pięcioletniej kadencji marksiści chcą udzielić dotacji po 10 mln rupii (około 600 tys. zł) 1500 firmom.

Niedawno wystartował ambitny program Technocity, a rząd stanu, mimo niezbyt dobrych układów z władzami centralnymi, stara się skorzystać z programu Digital India, zakładającego m.in. rozbudowę infrastruktury internetowej. Przy bardzo wysokim wykształceniu i małym analfabetyzmie Kerala wydaje się być w idealnej sytuacji do rozwoju sektora usług, w tym IT. Ale to, czy politykom uda się, centralnie sterując, rozwinąć ten sektor bez utraty charakterystycznej dla Kerali spójności społecznej i równej dystrybucji dochodów, będzie prawdziwym testem keralskiego modelu rozwoju w XXI w. &© Ⓟ

Podpis: DOMINIK SIPIŃSKI
https://www.pb.pl/marksisci-robia-it-899053
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 02:08, 07 Gru '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Jak zniesienie 30-krotności wpłynie na wysokość emerytur? ZUS policzył 5.12.2017 Dziennik Gazeta Prawna

Jak 30-krotność składek ogranicza rozpietość emerytur źródło: Dziennik Gazeta Prawna

Ustawa znosząca 30-krotność jest już w Senacie. ZUS na naszą prośbę policzył, jak zmiana wpłynie na wysokość świadczeń. Jedni mogą dostawać tysiąc złotych miesięcznie, inni kilkanaście razy więcej.

Gdy okazało się, że limit opłacania składek na ubezpieczenia rentowe i emerytalne ma być zniesiony, poprosiliśmy ZUS o obliczenia pokazujące, jak to wpłynie na wysokość wypłacanych świadczeń. Zaproponowaliśmy wyliczenie emerytur dla czterech kobiet, które przejdą w przyszłym roku na emeryturę, mając równie długi staż pracy, a jedyne, co je różni, to wysokość pobieranego przez całą karierę wynagrodzenia.

Zarabiały one odpowiednio pensję: minimalną (obecnie to 2 tys. zł); przeciętną (teraz 4,3 tys. zł); na granicy limitu 30-krotności, czyli 2,5 przeciętnego wynagrodzenia miesięcznie (10,6 tys. zł) i na poziomie czterech przeciętnych pensji miesięcznie (czyli 17 tys. zł).

Wyliczenia ZUS pokazują, jak bardzo wzrośnie zróżnicowanie wypłacanych świadczeń po zniesieniu limitu 30-krotności.

Najbogatsi mają cztery razy więcej

Dziś rozpiętość emerytur ograniczają dwa czynniki. Od dołu jest to ustawowo ustalone świadczenie minimalne (1 tys. zł), a od góry właśnie limit płacenia składek emerytalnych i rentowych. To dlatego najwyższa emerytura, czyli 4,6 tys. zł, nie przekracza czterokrotności najniższej.

Zniesienie limitu dramatycznie zmieni sytuację. Najwyższe świadczenia z przygotowanej dla nas przez ZUS symulacji wzrośnie z 4,6 tys. do ponad 7 tys. zł, czyli o ponad połowę. I będzie prawie sześciokrotnością emerytury wyliczonej przez Zakład dla kobiet, które zarabiały pensję minimalną.

Tego problemu nie pokazano w ocenie skutków nowej regulacji. A trzeba pamiętać, że to najwyższe wyliczone przez ZUS na naszą prośbę świadczenie nie jest... najwyższym, które będzie wypłacane. Bo zniesienie limitu powoduje, że składka będzie odprowadzana od każdej pensji, więc dla wynagrodzenia na poziomie np. 30 tys. zł świadczenie urośnie do ok. 12 tys. zł . Dysproporcje będą więc bardzo duże.

Istotne są jeszcze dwa zastrzeżenia. Po pierwsze przytaczane przez nas wyliczenia przeprowadzono dla kobiet, które przejdą na emeryturę w wieku 60 lat po 35 latach pracy. W przypadku mężczyzn, którzy będą pracować pięć lat dłużej, będą wyższe przeciętnie o 8 proc. za każdy przepracowany rok.

Druga istotna kwestia dotyczy tego, że wyliczenia dotyczą osób, które zaczęły aktywność zawodową jeszcze w PRL, sporo przed reformą emerytalną, więc w wyliczeniach ZUS uwzględniał kapitał początkowy. To powoduje, że emerytury te będą wyższe niż dla osób, które zaczęły pracować po 1999 r. (do ich kont kapitał początkowy nie będzie doliczany).

Bez limitu dysproporcje wzrosną

Likwidacja 30-krotności może też wywołać napięcia w systemie ubezpieczeń społecznych. Przede wszystkim mogą wzrosnąć wydatki na emerytury. Co prawda dziś Fundusz Ubezpieczeń Społecznych zyskałby dzięki zniesieniu limitu 30-krotności dodatkowe wpływy ze składek (w sumie ok. 7 mld zł), ale w przyszłości będzie musiał wypłacić odpowiednio wyższe, bo zwaloryzowane świadczenia. Jak dużo może to kosztować?

Autorzy projektu ustawy nie przygotowali wyliczeń. Teoretycznie grupa osób, której to będzie dotyczyć, nie jest liczna w porównaniu do całości ubezpieczonych. Z 30-krotności korzysta ok. 350 tys. osób, a składki płaci mniej więcej 16 mln. Również w zestawieniu z liczbą emerytów nie jest to dużo, bo świadczenia pobiera rocznie ok. 8 mln osób. Niemniej jednak wydatki mogą być istotne ze względu na skalę wzrostu świadczeń.

Ekonomiści zwracają uwagę na jeszcze jeden aspekt: likwidacja limitu doprowadzić może do dużego rozwarstwienia w dochodach. Dziś emeryci stanowią grupę, w której nierówności dochodowe należą do najmniejszych w społeczeństwie. Według danych GUS współczynnik Giniego w ich przypadku (im jest wyższy, tym większa jest nierówność dochodów) wynosił w ubiegłym roku 0,224. Dla wszystkich gospodarstw domowych w Polsce był wyższy – 0,304.

Według Jakuba Sawulskiego z Instytutu Badań Strukturalnych to dowodzi, że dziś nie ma dużych różnic w dochodach emerytów. Wyróżniają się w tej grupie co prawda górnicy, ale nie jest ich dużo.

Likwidacja limitu 30-krotności doprowadzi do wzrostu nierówności dochodowych pomiędzy emerytami. Z jednej strony duża grupa będzie w stanie wypracować jedynie emerytury minimalne lub bliskie minimalnym, a z drugiej niewielkie grono otrzyma nawet siedmiokrotnie wyższe wypłaty z ZUS.

– Dojdzie do sytuacji, w której osobom zarabiającym dużo, takim, które stać na dodatkowe oszczędzanie na starość, zostaną wypłacone wysokie świadczenia z systemu publicznego – zwraca uwagę ekonomista.

Emerytura obywatelska na horyzoncie

To może być zaczyn kolejnego problemu: społecznego nacisku na rządzących, by ograniczyć dysproporcje. Odpowiedzią może być emerytura obywatelska – niskie, równe dla wszystkich świadczenie, niezależne od wielkość wpłacanej składki emerytalnej.

– Obserwując kolejne działania rządu – najpierw podniesienie wysokości emerytury minimalnej, potem obniżenie wieku emerytalnego i teraz pomysł z likwidacją 30-krotności – można się zastanawiać, czy w przyszłej kadencji nie zostanie zgłoszony pomysł z emeryturą obywatelską. Bo równa emerytura dla wszystkich byłaby naturalną konsekwencją tych zmian – uważa Jakub Sawulski. Dodaje, że choć z pozoru sprawa jest prosta, to jednak politycznie i społecznie wprowadzenie takiego świadczenia byłoby bardzo trudne. Po raz kolejny mogłoby zostać podważone zaufanie obywatela do państwa (jak w sprawie okrojenia OFE). Ci, którzy płacili składki, licząc, że od tego będzie zależeć wielkość wypłat z ZUS, mogliby czuć się oszukani.

Emerytura obywatelska mogłaby mieć też poważne konsekwencje dla rynku pracy i finansów samego FUS. Jeśli świadczenie miałoby być niezależne od wielkości składek, to pokusa, by unikać ich płacenia, byłaby bardzo duża. To może osłabić aktywność zawodową i przy okazji zaburzyć wpływy Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, który – respektując prawa nabyte – musiałby przez pewien czas wypłacać emerytury z obecnego systemu.

Ustawa znosząca limit jest w tej chwili w Senacie. Wczorajsze posiedzenie dowiodło, że na pewno nie wejdzie w życie od stycznia 2018 r. Duże szanse na przejście mają wnioski zgłoszone odrębnie przez senatorów PO i PiS, które zakładają odroczenie jej wejścia w życie do 2019 r.
http://forsal.pl/gospodarka/aktualnosci/.....iczyl.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 10:08, 13 Gru '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
75 mln Europejczyków nie może zaspokoić potrzeb materialnych. Gdzie jest najgorzej? [MAPA] 13.12.2017

Deprywacja materialna i społeczna w 2016 r. źródło: Forsal.pl

W ubiegłym roku prawie 16 proc. ludności UE cierpiało z powodu materialnej i społecznej deprywacji - podał Eurostat. Co to oznacza i jak wypada Polska na tle innych państw UE?

Oznacza to, że 75 milionów mieszkańców Wspólnoty nie mogło pozwolić sobie na co najmniej pięć pozycji z tej listy:

• stawić czoła niespodziewanym wydatkom;
• spędzić jeden tydzień w roku na urlopie poza domem;
• unikać zaległości (w formie hipoteki, czynszu, rachunków za usługi komunalne i / lub rat leasingowych);
• co drugi dzień spożywać posiłek z mięsem, kurczakiem, rybą lub ekwiwalentem wegetariańskim;
• ogrzać mieszkanie do odpowiedniej temperatury;
• korzystać z samochodu do użytku osobistego;
• wymienić zużyte meble;
• wymienić zużyte ubrania na nowe;
• mieć dwie pary odpowiednio dopasowanych butów;
• wydawać co tydzień niewielką ilość pieniędzy ("kieszonkowe");
• regularne korzystać z zajęć rekreacyjnych;
• przynajmniej raz w miesiącu spotykać się z przyjaciółmi lub rodziną na drinka albo posiłek;
• mieć połączenie z internetem.

W 2016 r. Najwyższy wskaźnik deprywacji materialnej i społecznej, dotyczący około połowy populacji, zarejestrowano w Rumunii (50 proc.) i Bułgarii (48 proc.). Te dwa Bałkańskie kraje bardzo odstają od pozostałych członków Unii Europejskiej. Kolejne z najwyższym wskaźnikiem deprywacji materialnej i społecznej były Grecja, Węgry i Litwa. W tych państwach około jedna trzecia społeczeństwa nie mogła pozwolić sobie na co najmniej pięć pozycji z listy potrzeb.

Natomiast skandynawskie państwa członkowskie i Luksemburg odnotowały najniższy odsetek deprywacji materialnej i społecznej. Najmniej ten problem dotyka społeczeństwo Szwecji, gdzie tylko 3 proc. ludności musi ograniczać swoje wydatki, rezygnując z niektórych potrzeb. Kolejne są Finlandia 4 proc., Luksemburgu 5 proc. i Dania 6 proc. A jak wypada Polska?

W Polsce odsetek ludności z niezaspokojonymi potrzebami materialnymi i społecznymi był niższy od średniej unijnej wynoszącej 15,7 proc. Co ciekawe, poziom deprywacji nad Wisłą także był mniejszy niższy niż we Francji, Wielkiej Brytanii i Belgii. W Polsce wskaźnik kształtował się na poziomie 12 proc., podczas gdy we Francji było to 12,7 proc., na Wyspach Brytyjskich 13 proc., a w Belgii 13,3 proc.

We wszystkich państwach członkowskich UE wskaźnik deprywacji materialnej i społecznej jest wyższy wśród osób o niskim (gimnazjalnym lub niższym) poziomie wykształcenia. 1 na 4 osoby (25 proc.) o niskim poziomie wykształcenia w UE cierpi z powodu materialnej i społecznej deprywacji, podczas gdy wskaźnik ten spada do 1 na 7 (14 proc.) dla osób z wykształceniem ponadgimnazjalnym i dalej do 1 na 20 (5 proc.) wśród osób z wykształceniem wyższym. Polska nie odbiega od tego modelu. W przypadku osób najsłabiej wykształconych poziom deprywacji wynosił w 2016 r. 22,2 proc., podczas gdy w grupie osób z wykształceniem średnim było to już tylko 12,6 proc, a z wyższym zaledwie 2,9 proc.
http://forsal.pl/gospodarka/aktualnosci/.....tanii.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 07:26, 16 Gru '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Nierówności rosną na całym świecie. Najbardziej w Chinach, Indiach, USA i Rosji 15.12.2017 PAP

Kalkuta, Indie źródło: Bloomberg

Nierówności dochodowe wzrosły w ostatnich dekadach prawie we wszystkich regionach świata, lecz najszybciej w Ameryce Płn., Chinach, Indiach i w Rosji - wynika z raportu "World Inequality Report 2018" koordynowanego m.in. przez ekonomistę Thomasa Piketty'ego.

Umiarkowany przyrost nierówności od 1980 roku zaobserwowano natomiast w Europie.

Autorzy raportu zwracają uwagę na powstałą w ostatnich latach "szczególnie skrajną rozbieżność" w poziomach nierówności w Europie Zachodniej i USA. Podczas gdy w 1980 roku 1 procent najbogatszych w obu regionach miał blisko 10-procentowy udział w ogólnych dochodach, w 2016 roku udział ten wzrósł do 12 procent w Europie Zachodniej i aż do 20 procent w USA.

Nierównomierne tempo wzrostu nierówności świadczy według autorów o tym, że polityka państwa, w tym podatkowa, ma dla tego zjawiska znaczenie.

Na poziomie globalnym, udział jednego procenta najbogatszych ludzi świata w całkowitych dochodach obniżył się nieznacznie w wyniku kryzysu finansowego z 2008 roku do 20 procent. Z kolei udział dochodu przypadający na 50 procent najbiedniejszych pozostaje względnie stabilny na poziomie poniżej 10 procent, choć zbliżył się do tej granicy w ostatnich latach, głównie za sprawą Chin i Indii.

Według raportu największe nierówności dochodowe występują na Bliskim Wschodzie, a najmniejsze w Europie: w 2016 roku na 10 procent najlepiej zarabiających w krajach Bliskiego Wschodu przypadało 61 procent dochodu narodowego, a w Europie - 37 procent. W USA i Kanadzie udział ten wynosił 47 procent.

W Indiach, Brazylii i krajach Afryki Subsaharyjskiej najlepiej zarabiający mieli w ubiegłym roku około 55-procentowy udział w dochodach narodowych swoich krajów. W Rosji było to 46 procent.

Autorzy raportu przygotowali również scenariusze rozwoju sytuacji do 2050 roku. Zakładając, że sytuacja będzie rozwijać się tak jak dotychczas, nierówności będą nadal wzrastać. Jeśli natomiast wszystkie kraje będą podążać umiarkowanym tempem Europy, światowe nierówności mogą zostać zredukowane, co oznaczałoby też postępy w zwalczaniu biedy.

Raport przygotowano przy współpracy setek badaczy ze wszystkich kontynentów na podstawie takich danych, jak dochody narodowe, ankiety dotyczące dochodów gospodarstw domowych i majątku, dane o podatkach dochodowych, spadkach czy rankingi bogactwa.

Jeden z koordynatorów projektu, francuski ekonomista Thomas Piketty, jest autorem wydanej w 2013 roku bestsellerowej książki "Kapitał w XXI wieku", w której opisuje problem nierównomiernej dystrybucji bogactwa i postępujących nierówności dochodowych w krajach rozwiniętych.
http://forsal.pl/swiat/aktualnosci/artyk.....rosji.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 11:53, 17 Gru '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Polska to raj podatkowy dla bogatych. Fiskus bardziej obciąża kasjerów niż dyrektorów 15.12.2017 Dziennik Gazeta Prawna

Bogactwo źródło: ShutterStock

Może się wydawać, że mamy system podatkowy gwarantujący obywatelom sprawiedliwą redystrybucję gospodarczego wzrostu. Nic bardziej mylnego.

Pracownik zarabiający u nas średnią krajową dostaje na rękę, według raportu PwC, zaledwie 71 proc. dochodów brutto. Natomiast osoba, która prowadzi jednoosobową działalność biznesową i inkasuje każdego miesiąca 100 tys. zł, odda fiskusowi tylko 20 proc. tego, co zarabia. Tak wygląda dziś podatkowa sprawiedliwość w Polsce.

Jak to możliwe, że partia, która wprowadziła program 500+ oraz odwołuje się do solidarności społecznej, nawet na moment nie zająknie się nad reformą systemu podatkowego – poza umiarkowanym podniesieniem kwoty wolnej, które jest kroplą w morzu potrzeb?

Polska kontra świat

Podatek od dochodów z pracy rośnie w Polsce od siedmiu lat. Znacznie odbiegamy od reszty państw OECD, bo w całej grupie notuje się spadek od trzech lat – wynika z raportu „Taxing Wages 2017” opublikowanego przez OECD. Obciążenia podatkowe w Polsce są na poziomie zbliżonym do średniej dla państw grupy – łączna danina z tytułu podatku dochodowego od osób fizycznych i składek na ubezpieczenie społeczne, jaką musi zapłacić przeciętny bezdzietny singiel z zarobkami na poziomie średniej krajowej, to ok. 36 proc.

– Ale klin podatkowy, czyli różnica między całkowitym kosztem zatrudnienia pracownika na pełny etat a jego wynagrodzeniem na rękę, jest w Polsce szczególnie dotkliwy, ponieważ wciąż znajdujemy się na etapie rozwoju, w którym się bogacimy. Oczekujemy zatem wzrostu wynagrodzeń. Przeciętne w skali Europy pozapłacowe koszty pracy są dla nas kosztami wysokimi, szczególnie jeśli uwzględnimy udział w nich składek na ubezpieczenia społeczne – mówi Jakub Bińkowski, sekretarz departamentu prawa i legislacji Związku Przedsiębiorców i Pracodawców.


Postawmy sprawę jasno – podatki w Polsce nie są wysokie. Stanowią, wraz ze składkami na ubezpieczenie społeczne, 32,5 proc. PKB, podczas gdy w UE 38,7 proc. PKB – wynika z raportu „Taxation Trends 2017” przygotowanego przez Eurostat. Jednak te wartości niewiele mówią o strukturze naszego systemu podatkowego. Jeżeli wejdziemy w problem głębiej, to okaże się, że Polska nie jest pod tym względem krajem dla biednych ludzi. – Obciążenia z tytułu podatku dochodowego są u nas jednymi z najniższych w Europie. To oznacza, że opłaty na rzecz fiskusa osób ubogich – w porównaniu z lepiej sytuowanymi – są bardzo wysokie na tle innych europejskich krajów należących do OECD – mówi dr hab. Marek Kośny, profesor Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu.

Podatkowa regresja

W Polsce obowiązują dwa progi podatkowe dla osób fizycznych: 18 proc. i 32 proc. Pierwszy z nich dotyczy tych podatników, których roczne dochody nie przekraczają 85 tys. zł (przybliżona kwota). Wyższy podatek zapłacą osoby, których dochody przekraczają powyższą kwotę, ale 32-proc. podatek zostanie naliczony jedynie od sumy powyżej 85 tys. Jeśli ktoś zarabia rocznie 100 tys. zł, to zapłaci wyższą daninę tylko od 15 tys. zł.

Czy wspomniany próg dochodowy jest wysoki? Można się spierać, ale liczby nie pozostawiają wątpliwości. Dane Ministerstwa Finansów z października 2016 r. wskazują, że w wyższy próg wpada niecałe 3 proc. podatników. Odsetek ten jest tak niski również z tego powodu, że osoby zarabiające wystarczająco dużo, by musiały hojniej podzielić się z fiskusem, korzystają z możliwości wspólnego rozliczenia z małżonkiem. W 2015 r. skorzystało z tej możliwości 9,3 mln podatników. W przypadku, w którym jeden z małżonków zarabia znacznie mniej od drugiego, przy tej formie rozliczenia wspólne dochody dzieli się, dzięki czemu żadna z osób nie przekracza podatkowego progu. – Istnieje przepaść między opodatkowaniem osób najlepiej zarabiających w Polsce i w innych krajach Unii – twierdzi doradca OPZZ Piotr Szumlewicz. – We Francji, Szwecji czy Belgii górna stawka podatku PIT przekracza 50 proc., a w prawie wszystkich krajach rozwiniętych wynosi ponad 40 proc. – dodaje.

Poza tym w Polsce mamy jedną z najniższych kwot wolnych od podatku w UE. PiS co prawda podniosło ją w październiku do 8 tys. zł (z 6,6 tys. zł). Nie zmieniła się natomiast kwota wolna od podatku dla dochodów (stanowiących podstawę opodatkowania) przekraczających 13 tys. zł oraz nieprzekraczających 85 tys. zł. W rzeczywistości więc tak naprawdę niewiele osób odczuje nowelizację prawa.

Kwota zwolniona od daniny dla fiskusa w Polsce jest 26 razy niższa niż na Cyprze i prawie 19 razy niższa niż w Wielkiej Brytanii – wynika z opracowania PwC (raport zawiera obliczenia dla kwoty wolnej w Polsce sprzed najnowszej nowelizacji prawa, więc podane wartości w przyszłych latach będą nieznacznie się różniły). W Polsce od opodatkowania zwolnione są dochody ponad 10-krotnie niższe niż w Niemczech i prawie 5-krotnie niższe niż w Chorwacji.

Widać więc, że progresja podatkowa w Polsce dla osób fizycznych jest bardzo niewielka. Biorąc pod uwagę niski odsetek osób wpadających w wyższy próg podatkowy i niską kwotę wolną, można wręcz powiedzieć, że mamy w Polsce podatki liniowe. A nawet regresywne – jeśli przyjrzymy się bliżej miksowi podatkowemu w Polsce (o czym dalej).

Z przeprowadzonej jeszcze przed podatkową reformą PiS z poprzedniej kadencji analizy dokonanej przez Marka Kośnego wynika, że przy uwzględnieniu podatku dochodowego, składki na ubezpieczenia społeczne i zdrowotne, VAT-u oraz akcyzy, uzyskiwaliśmy obciążenia praktycznie proporcjonalne do dochodu, czyli liniowe – z pewną progresją jedynie dla najwyższych dochodów. Jednak obniżenie podatku dla osób o najwyższych dochodach (wtedy maksymalna stawka wynosiła 40 proc.) oraz wprowadzenie możliwości liniowego opodatkowania dla osób prowadzących działalność gospodarczą zdecydowanie ograniczyły progresywność podatku dochodowego od osób fizycznych. – Biorąc pod uwagę, że ten podatek jest jedynym zdecydowanie progresywnym komponentem systemu obciążeń publicznoprawnych, nie zdziwiłbym się, gdyby obecny system okazał się jako całość regresywny – mówi Kośny.

Polska to też kraj, który bardzo łagodnie obchodzi się podatkowo z firmami. Nad Wisłą obowiązuje liniowy 19-proc. CIT (część przedsiębiorców obowiązuje stawka 15-proc.) oraz płaska zryczałtowana składka ZUS-owska. Tak zwany duży ZUS (składka na ubezpieczenie zdrowotne, społeczne i fundusz pracy) wynosi w 2017 r. 1172,56 zł. Co to oznacza w praktyce? Niezależnie od wysokości dochodów firm składka jest stała. Osoba zarabiająca 50 tys. zł miesięcznie zapłaci poza „liniowcem” bardzo tani dla niej ZUS. Nie trzeba nawet dodawać, że wspomniane ubezpieczenie będzie znacznie bardziej ciążyło osobom prowadzącym niewielką działalność gospodarczą. Takim, które wygenerują miesięcznie np. 3 tys. zł przychodu.

Z możliwości oferowanych przez fiskusa ochoczo korzystają Polacy. Z Europejskiego Badania Warunków Pracy opracowanego przez Eurofound wynika, że osoby prowadzące działalność gospodarczą w Polsce stanowią 19 proc. siły roboczej (23 proc. to osoby zatrudnione na umowach tymczasowych, a 58 proc. to inne formy zatrudnienia). Prawie połowa z tych osób (43 proc.) sama wybrała taką formę zatrudnienia. Nie oznacza to oczywiście, że nie ma Polaków, którzy są zmuszani przez pracodawcę do podjęcia pracy na takich warunkach, ale wyraźnie widać, że to może się po prostu opłacać. A najbardziej kalkuluje się osobom o bardzo wysokich dochodach. Menedżer zarabiający 50 tys. zł miesięcznie odda fiskusowi ok. 20 proc. dochodów. W przypadku statystycznego Kowalskiego na umowie o pracę będzie to wartość zbliżona do 30 proc. Fikcyjne samozatrudnienie to także problem dla ZUS, który zmaga się z chronicznym niedoinwestowaniem, bo bogaci samozatrudnieni płacą znacznie niższe składki, niż płaciliby na umowach dla osób fizycznych. Niech nikogo nie zdziwi, że ponad 80 proc. milionerów w Polsce rozlicza podatki według 19-proc. stawki (dane z izb administracji skarbowej zebrał w sierpniu DGP).

Polska jest także w grupie krajów o najwyższych obciążeniach składkami na ubezpieczenia społeczne. Emeryci, jak pokazuje statystyka dochodów gospodarstw domowych, są przeciętnie nieźle uposażoną grupą społeczną. – Naprawdę relatywnie biedni są robotnicy i renciści, a ogromnie zróżnicowane są dochody rolników – mówi prof. Hanna Kuzińska z Akademii Leona Koźmińskiego. Jednak podkreśla, że choć składki na ubezpieczenia społeczne traktowane są często jak parapodatek, to jednak przynoszący po latach pożytki – świadczenie emerytalne gwarantowane konstytucyjnie. – Natomiast podatki są obciążeniem w zasadzie niezaadresowanym (trafiającym do budżetu i niedającym gwarancji zwrotu osobie płacącej – aut.) . To jest duża różnica – dodaje.

Jednak rząd pracuje nad zmianami w odprowadzaniu składek na ZUS, które dadzą kasie państwa w przyszłym roku ponad 5 mld zł ekstra wpływów. Nowelizacja ustawa o systemie ubezpieczeń społecznych znosi górny limit przychodu, powyżej którego nie płaci się składek na ubezpieczenia emerytalne i rentowe. Składka będzie odprowadzana od całości przychodu. Sejmowa komisja polityki społecznej i rodziny zarekomendowała poprawkę Senatu, która mówi, że ustawa wejdzie w życie od początku 2019 roku. Zmiana (według wyliczeń Ministerstwa Finansów) dotknie około 350 tys. podatników.

Zmiksowani podatnicy

Jeżeli przyjrzymy się tendencjom podatkowym w UE, to dostrzeżemy (chociażby na podstawie raportu „Taxation Trends 2017”), że najbardziej opodatkowana jest w praca, następnie konsumpcja, a w najmniejszym stopniu kapitał. Polska jest jednak na tym tle ciekawym przypadkiem.

Jak zauważa Kuzińska, kraje UE podzieliły się na te, które większość dochodów osiągają z podatków pośrednich, i te, które postawiły na podatki bezpośrednie. – To nie jest uproszczony podział na kraje lepiej i gorzej rozwinięte. Irlandia ma wysokie podatki pośrednie, ale Bułgaria też wybrała zasilanie głównie VAT-em. Natomiast takie kraje jak Dania, Finlandia czy Szwecja mają wyższe podatki bezpośrednie, co czasem tłumaczy się większą wrażliwością na sprawiedliwe rozdzielanie ciężarów związanych z utrzymaniem państwa – mówi Kuzińska.

Polska nie wykazuje niestety tego typu wrażliwości i bazuje na podatkach pośrednich. Według Eurostatu stanowiły one w Polsce (nazywane są w raporcie podatkami od produktów i importu) 13,4 proc. PKB. Natomiast podatki dochodowe zaledwie 7,2 proc. PKB (przy czym udział PIT jest znacznie większy niż CIT). Zupełnie inaczej wygląda sytuacja w UE, gdzie wpływy budżetowe z podatków pośrednich i bezpośrednich są zbliżone – wynoszą odpowiednio 13,4 i 13 proc. PKB). Co to oznacza dla naszego Kowalskiego?

Podatki pośrednie (VAT, akcyza) obciążają znacznie mocniej kieszenie niezamożnych Polaków. Jest tak dlatego, że bieżąca konsumpcja pożera znacznie większy odsetek dochodów osób biednych. – Podatki pośrednie obciążają dochody regresywnie, gdyż im wyższy dochód, tym większa zdolność do oszczędzania, a od kwot niewydanych VAT i akcyzy nie płacimy – mówi Kuzińska. Przyjrzyjmy się przypadkowi dwóch osób: zarabiającemu minimalną krajową kasjerowi i inkasującemu 30 tys. zł miesięcznie menedżerowi. Jeśli założymy, że pierwszy wyda na życie 90 proc. dochodów, a drugi 30 proc., to kasjer zapłaci pośredni podatek od prawie całych swoich zarobków netto, a menedżer tylko od niewielkiej części. Resztę może odłożyć lub zainwestować.

Jednak zdaniem wiceprzewodniczącego Rady Podatkowej Konfederacji Lewiatan Rafała Iniewskiego oparcie przychodów budżetowych na podatku VAT i akcyzie jest dobrym rozwiązaniem. – Niższe stawki VAT „amortyzują” regresywność podatku, powodując, że w istocie nie stanowi dodatkowego obciążenia dla mniej zamożnych konsumentów, choć dla niektórych przedsiębiorców zróżnicowane stawki stanowią problem związany ze stosowaniem przepisów – twierdzi.

Jeżeli do tego wszystkiego dodamy relatywnie niski podatek od zysków kapitałowych, czyli tzw. podatek Belki (19 proc. od uzyskanego dochodu z inwestycji) oraz od najmu (8,5 proc. niezależnie od przychodu), to maluje nam się przed oczami ponury obraz (dla dużej części społeczeństwa).

Zagubieni przedsiębiorcy

Jak problem postrzegają polscy przedsiębiorcy? Z przeprowadzonego przez firmę Maison & Partners badania „Przedsiębiorcy o podatkach” wynika, że zdecydowana większość firm jest niezadowolona z aktualnego stanu prawnego w zakresie danin publicznych. 92 proc. z nich chce uproszczenia systemu, który jest postrzegany jako nieprzyjazny, niesprawiedliwy i niezrozumiały. 41 proc. badanych (głównie z sektora usług oraz firm z największym doświadczeniem) jest za wprowadzeniem podatku liniowego. Co ciekawe, podatek progresywny popiera tylko 17 proc. przedsiębiorców – głównie z sektora przemysłowego. Jak zauważył prezes ZPP Cezary Kaźmierczak, przedsiębiorcy są znacznie bardziej niezadowoleni z podatków w Polsce niż ogół społeczeństwa. – Znacznie częściej niż społeczeństwo wiedzą, jaki system podatkowy preferują, a co zapewne za tym idzie, mają większą wiedzę na temat systemu podatkowego – mówi.

Z kolei wiceprzewodniczący Rady Podatkowej Konfederacji Lewiatan Rafał Iniewski zwraca uwagę na to, że przedsiębiorcy to bardzo niejednorodna grupa, wobec czego nie można mówić w jej przypadku o jednoznacznej ocenie podatków nad Wisłą. W Polsce jest 1,8 mln przedsiębiorców, z czego 1,7 mln to przedsiębiorstwa mikro (zatrudniających do 10 osób). W istocie jednak połowa z nich to przedsiębiorstwa bardzo małe (często używa się wobec nich określenia nano) – to głównie samozatrudnieni, przedstawiciele wolnych zawodów i drobni handlowcy, którzy zazwyczaj nie są pracodawcami. To prawie połowa polskiego „biznesu”. Ekspert podkreśla, że podejście tej grupy do płacenia daniny fiskusowi jest takie samo jak osób prywatnych, a nie firm. Nie odbiega ona specjalnie poziomem dochodów od przeciętnego pracownika. – Grupa ta w odróżnieniu od pracowników widzi dokładnie kwoty podatków, które odprowadza i traktuje operację opodatkowania jako pomniejszenie ich majątku prywatnego. W tym sensie wśród prawie połowy polskiego biznesu dominować będzie krytyczna opinia na temat poziomu opodatkowania. Bez znaczenia pozostaje dla tej grupy struktura systemu podatkowego. Ważna jest płacona kwota. Zmienić to może dopiero znaczące podniesienie poziomu dochodów nanoprzedsiębiorców. Formalna atrakcyjność obciążeń podatkowych nie jest przez nich dostrzegana – dodaje.

Warto też pamiętać, że patrząc na mikroprzedsiębiorców tylko pod kątem płaconych przez nich podatków, nie bierzemy pod uwagę takich kwestii, jak: brak gwarancji dochodów, świadczeń urlopowych, bonusów zatrudnieniowych czy odpowiedniego zabezpieczenia w przypadku choroby. Znamienne jest to, że w wielu badaniach ideałem dla młodych ludzi jest praca na etacie w urzędzie lub dużej korporacji. Iniewski zauważa, że millenialsów, czyli pokolenia urodzonego w latach 80. i 90., nie przyciąga ani podatek liniowy, ani niski ZUS, ani długoterminowa perspektywa zarobienia dużych pieniędzy. Ważna jest stała pensja, realny brak możliwości zwolnienia z pracy, urlop, świadczenia pozapłacowe i brak ryzyka. – Każda próba „sprawiedliwego” opodatkowania nanoprzedsiębiorców, czyli np. ozusowania (tak jak pracowników), zakończy się wepchnięciem tej grupy na poziom prekariatu – mówi Iniewski.

Jakich zmian w systemie podatkowym oczekują przedsiębiorstwa? W badaniu „Przedsiębiorcy o podatkach” zapytano polski biznes o ocenę propozycji nowych rozwiązań podatkowych. Pierwsza z nich to danina wyliczana jako procent od sprzedaży firm. W drugim systemie podatek miałby być obliczany jako stała wartość procentowa podatku od funduszu płac (w wysokości 25 proc.). Obie propozycje spotkały się z dużym, blisko 90-proc. poparciem.

Jeśli wzrost opodatkowania małych polskich przedsiębiorstw nie jest dobrym rozwiązaniem, to gdzie Kowalski powinien szukać fiskalnej sprawiedliwości? Kluczem może się okazać rozwiązanie problemu, na który zwracał uwagę m.in. francuski ekonomista Thomas Piketty, autor „Kapitału XXI wieku”. Chodzi o opodatkowanie majątków. – Problemem naszego systemu podatkowego jest brak podatków majątkowych. Mamy w Polsce hybrydowy podatek od nieruchomości, który pozornie obciąża prywatny majątek, natomiast opodatkowuje wysoko majątek przeznaczony na działalność gospodarczą – mówi Iniewski. Zdaniem eksperta powinniśmy wprowadzić realny podatek od majątku prywatnego, który pozwoliłby zmniejszyć obciążenia osób prywatnych podatkiem dochodowym. Powstrzymałoby to także zapędy niektórych osób do opodatkowania działalności gospodarczej na takich samych zasadach jak dochodów z pracy. Być może pozwoliłoby również na zmniejszenie nominalnych stawek w podatkach dochodowych. – Efektem powinno być wsparcie klasy średniej, rodzin, oraz obniżenie kosztów pracy. Przyczyni się to do rozwoju gospodarczego realizowanego w optymalnej strukturze społecznej – dodaje Iniewski.

Wątpliwe korzyści

Jak to możliwe, że problem, który dotyczy większości społeczeństwa, jest tak mało obecny w debacie publicznej i politycznej? Podatki są niewygodnym dla polityków tematem, a każde zmiany w tym zakresie są odbierane społecznie z dużą nieufnością. Co ciekawe, to deklarujący od dawna prosocjalną politykę PiS obniżył podatki podczas poprzedniej kadencji swoich rządów (likwidacja najwyższego progu podatkowego). Partia przekonywała, że zmiana będzie miała korzystny wpływ na gospodarkę. Miała doprowadzić do wzrostu oszczędności prywatnych i inwestycji firm. Jednak po dekadzie od wprowadzenia zmian nie widać wspomnianych efektów.

W Polsce od dawna występuje niska stopa oszczędności. Z badania Fundacji Kronenberga przy banku Citi Handlowym wynika, że regularnie odkłada na przyszłość jedynie 13 proc. Polaków. Mają oni jednak świadomość znaczenia oszczędzania – 70 proc. uważa, że warto to robić regularnie. Życie i oddawane comiesięcznie fiskusowi pieniądze weryfikują ich plany. O konieczności zmiany zachowań Polaków w tym zakresie mówi często premier Mateusz Morawiecki. To istotne między innymi z punktu widzenia konsumpcji, rozwoju rodzimego rynku kapitałowego czy uniezależnienia się od zagranicznych inwestycji.

Co z inwestycjami? Polskie firmy siedzą na furze gotówki. Z raportu NBP wynika, że na koniec 2015 r. na kontach i depozytach przedsiębiorstw znajdowało się ponad 249 mld zł. Co ciekawe, kwota ta szybko rośnie. Jeszcze na koniec pierwszego kwartału 2015 r. wynosiła 211,4 mld zł. Również polski system bankowy ma permanentną nadpłynność finansową – banki niechętnie pożyczają firmom (a już na pewno chętniej pożyczają osobom prywatnym niż firmom), bo unikają ryzyka inwestycyjnego.

– Średnie miesięczne dochody osób korzystających z liniowego CIT przekraczają 18 tys. zł. To olbrzymi i niezrozumiały przywilej, który nie przekłada się na wzrost inwestycji, a jest jedynie potężnym zastrzykiem gotówki dla najlepiej zarabiających Polaków – mówi Piotr Szumlewicz. Ekspert podważa też zasadność istnienia Specjalnych Stref Ekonomicznych, które gwarantują przedsiębiorcom zwolnienia podatkowe. – Ich pozytywny wpływ na gospodarkę również może budzić wiele wątpliwości – twierdzi Szumlewicz.

OPZZ opowiada się za kilkoma zasadniczymi zmianami w polskim systemie podatkowym. Polska centrala związkowa uważa, że podatki i składki powinny być o wiele bardziej progresywne niż obecnie. – Kwota wolna od podatku powinna być wyższa, ale należy jednocześnie wprowadzić dodatkową stawkę podatku PIT, np. w wysokości 50 proc. Poza tym należałoby znieść możliwość płacenia przez przedsiębiorców podatku liniowego. Warto też zlikwidować wiele przywilejów i ulg dla przedsiębiorców, które nie przyczyniają się do wzrostu inwestycji czy płac, a jedynie drenują finanse państwa – podsumowuje Szumlewicz.

Poza dyskusją

Symptomatyczne jest, że „liniowe” lub wręcz „regresywne” systemy podatkowe charakteryzują kraje, które od niedawna posiadają kapitalistyczne wolnorynkowe gospodarki. W krajach Zachodu progresja podatkowa jest znacznie większa niż np. na Węgrzech czy w Polsce. Ma to oczywiście ekonomiczne uzasadnienie. O ile w Europie Środkowo-Wschodniej dominują w publicznym dyskursie ekonomicznym neoliberalne dogmaty („im niższe podatki, tym lepiej”, „niskie podatki – szybszy rozwój firm” itp.), o tyle na Zachodzie progresja podatkowa jest traktowana jako oczywiste rozwiązanie, na które po prostu stać kraje i którego się nie kwestionuje.

Czy system podatkowy w Polsce może ulec zmianie w najbliższych latach? Polacy w zdecydowanej większości (92 proc.) uważają, że należy dzielić się z fiskusem dochodami, bo jest to konieczne do finansowania m.in. bezpieczeństwa i służby zdrowia. Jednak aż 87 proc. z nich uważa, że podatki są zbyt wysokie. Poza tym jesteśmy przekonani, że wydawane są nieracjonalnie – wynika z sondażu CBOS z 2016 r. Tyle w kwestii społecznej recepcji. Kluczowe znaczenie dla wprowadzenia potencjalnych zmian ma jednak polityka animatorów systemu podatkowego oraz umiejscowienie analizowanego problemu w debacie publicznej głównego nurtu. Tylko po co? Przecież nikt nie wychodzi na ulice.
http://forsal.pl/gospodarka/finanse-publ.....torow.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 18:03, 18 Gru '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Dlaczego wszyscy nienawidzą finansów? 10.12.2017 obserwatorfinansowy.pl



Dlaczego wszyscy nienawidzą finansów? - pyta w ostatnim rozdziale książki „The Wisdom of Finance: Discovering Humanity in the World of Risk and Return” jej autor Mihir Desai.

Próbując odpowiedzieć na pytanie, które sam postawił, autor książki (jej polski tytuł to „Mądrość finansów: odkrywając człowieczeństwo w świecie ryzyka i zysków”) przytacza list wysłany w 1935 roku przez irlandzkiego autora Jamesa Joyce’a do córki. Zarekomendował w nim „najwspanialszą historię, którą zna świat literatury”. Chodzi o wydane po raz pierwszy w 1886 roku opowiadanie Lwa Tołstoja zatytułowane „Czy dużo człowiekowi trzeba ziemi?”.

Głównym bohaterem opowiadania jest chłop Jefim Pachom, który pewnego dnia skonstatował, że gdyby miał wystarczająco ziemi, to „samego diabła by się nie bał”. Akurat szatan siedział u niego w domu za piecem i wszystko usłyszał. Postanowił przyjąć wyzwanie i dać chłopu tyle ziemi, ile będzie chciał, ale w taki sposób, by doprowadzić do jego zguby.

Niedługo potem sąsiad naszego bohatera wystawił duży kawałek gruntu na sprzedaż. Pachom pożycza pieniądze i kupuje ziemię. Potem pożycza jeszcze więcej i dokupuje ziarno, którym obsadza pole. Gdy przychodzą zbiory, sprzedaje plony i spłaca dług, dokonując z sukcesem transakcji z wykorzystaniem tzw. dźwigni finansowej.

Więcej ziemi wcale nie sprawiło jednak, że chłop stał się szczęśliwszy. Więcej majątku to bowiem więcej okazji to zatargów z sąsiadami. Pachom spotyka kupca, który mówi mu o doskonałych gruntach znajdujących się daleko i należących do plemienia Baszkirów (naród pochodzenia tureckiego bliski kulturowo Tatarom). Chłop wyrusza w drogę. Na miejscu zaprzyjaźnia się z Baszkirami i zaczyna negocjować ze starszyzną plemienną cenę wykupu ziemi. Na pytanie o stawkę ci odpowiadają, że wyznaczyli ją na tysiąc rubli za dzień. Pachom jest zdumiony, ponieważ oczekiwał ceny za jednostkę miary gruntu. Jeden z członków starszyzny tłumaczy mu, że ich cena oznacza, iż za tysiąc rubli może mieć tyle gruntu, ile zdoła obejść w ciągu jednego dnia. Pachom jest wniebowzięty, ponieważ wydaje mu się, iż trafił na wyjątkową okazję.

Dowiaduje się jednak, że jest dodatkowy warunek – jeżeli nie zdąży wrócić na punkt startu przed zachodem słońca, jego pieniądze przepadają i nie dostanie ani skrawka ziemi. Po nocy wypełnionej koszmarami decyduje się przyjąć wyzwanie i stawia się w punkcie startowym. Rozpoczyna pieszą podróż i im dalej idzie, tym bardziej jest oczarowany pięknem żyznych baszkirskich terenów.

Gorące słońce wyczerpuje go do tego stopnia, że zatraca się w czasie wędrówki i nie zauważa upływającego czasu. Kiedy orientuje się, jak jest późno, pędzi do punktu startu i w ostatniej chwili przed zachodem słońca dociera do mety. A potem pada martwy z wyczerpania. W zakończeniu historii Tołstoj odpowiada na tytułowe pytanie „Czy człowiekowi potrzeba dużo ziemi?”. „Parobek Pachoma wziął łopatę i wykopał grób dla swojego pana – dokładnie sześć stóp od czubka głowy do stóp – i pochował go”.

Oczywiście morał historii jest taki, że chciwość prowadzi do zguby. Autor wiąże historię Jefima Pachoma z historią Gordona Gekko, głównego bohatera filmu „Wall Street” (tego, który powiedział że „chciwość jest dobra”) oraz Patricka Batemana z książki Breta Eastona Ellisa „American Psycho”. Wreszcie puentuje, że nawet twórcy z największą wyobraźnią nie byli w stanie wymyślić kogoś takiego jak Martin Shkreli, Amerykanin, syn emigrantów z Albanii, który przed ukończeniem 33. roku życia zdążył założyć fundusz hedgingowy, został oskarżony o oszustwa na rynku papierów wartościowych, kierował firmą farmaceutyczną, która podniosła cenę leku ratującego życie o 5000 proc., i na bieżąco w internecie relacjonował szczegóły swojego życia prywatnego, którego częścią było flirtowanie z nastolatkami.

W swojej książce Desai przeplata historie z filmów i książek prawdziwymi ciekawostkami z historii finansów. Moją uwagę zwróciła opowieść o tzw. annuitetach. Było to kontrakty, w ramach których obywatele pożyczali pieniądze państwa, otrzymując w zamian dożywotnie świadczenie. Był to główny sposób finansowania potrzeb pożyczkowych Anglii i Francji w XVIII wieku. Władzom Francji tak bardzo brakowało pieniędzy, że zaoferowały wszystkim obywatelom, bez względu na wiek, taką samą wypłatę do końca życia.

Rząd zakładał, że przekrój wiekowy kupujących annuitety będzie podobny jak przekrój wiekowy społeczeństwa. Ale oczywiście tak się nie stało. Mało która starsza osoba je kupowała, przeważały osoby młode, które najwięcej mogły zyskać na dożywotnich wypłatach. Co więcej, grupa szwajcarskich bankierów wykupiła od francuskich władz annuitety w imieniu grup szwajcarskich dziewczynek, które okazały się być wyjątkowo długowieczne (bo bankierzy wybrali rodziny, w których żyło się długo). Następnie zaczęli sprzedawać udziały w tych annuitetach inwestorom.

Zobowiązania z tytułu tych annuitetów doprowadziły do kryzysu finansowego, który z kolei przyczynił się do Rewolucji Francuskiej. Co ciekawe, jeden z takich instrumentów jest ważny do dzisiaj. Zgodnie z jego konstrukcją prawo do annuitetów było dziedziczone i obecnie co roku jedna francuska rodzina dostaje od francuskiego rządu 1,20 euro rocznie z tytułu kontraktu zawartego w 1738 roku (umowa nie chroniła przed inflacją).

„Ta książka ma uczłowieczyć finanse, zasypując przepaść między finansami a literaturą, historią, filozofią, muzyką, filmami i religią” – pisze autor we wstępie. I dodaje, że na pomysł jej napisania wpadł wiosną 2015 roku. Wtedy właśnie zgodził się wygłosić jeden z ostatnich wykładów dla studentów MBA Harvard Business School. Tradycja tzw. ostatnich wykładów ma na celu przekazanie kończącym studia „mądrości”, które mogłyby pomóc im w dalszej karierze i życiu.

Ostatecznie wykład miał tytuł taki jak książka, czyli „Mądrość finansów”, i opowiadał o powiązaniach finansów z życiem. Studenci zareagowali pozytywnie i autor zaczął szukać podobnych powiązań na podstawie książek, filmów i opowieści z historii. I to one złożyły się na omawianą książkę.

Świadczy ona bez wątpienia o erudycji autora. Ale problem polega na tym, że poza zbiorem anegdotek, momentami nawet interesujących i zabawnych, nic z niej nie wyniesiemy. Trudno w niej znaleźć nawet odpowiedź na zadane w ostatnim rozdziale pytanie: „Dlaczego ludzie nienawidzą finansów” poza banalnym stwierdzeniem, że z finansami ma związek dużo chciwych ludzi. Podsumowując: mnie ta książka znużyła. Można ją przeczytać, ale niewiele na tym zyskamy.

Autor: Aleksander Piński
https://www.obserwatorfinansowy.pl/forma.....-finansow/
http://forsal.pl/finanse/aktualnosci/art.....yskow.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 15:23, 20 Gru '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Bogata i biedna Europa. Konsumpcja na jednego mieszkańca w UE [MAPA] 19.12. 2017

AIC i PKB per capita w 2016 r. źródło: Forsal.pl

W 2016 r. współczynnik konsumpcji na jednego mieszkańca według standardów siły nabywczej w osiemnastu państwach członkowskich kształtował się poniżej średniej Unii Europejskiej. W grupie tej znajduje się też Polska.

Jak zmierzyć dobrobyt materialny gospodarstw domowych? Eurostat wykorzystuje do tego wskaźnik rzeczywistej konsumpcji indywidualnej (AIC). Według wskazań AIC najbiedniejszym społeczeństwem w całej Wspólnocie jest Bułgaria, gdzie wskaźnik AIC per capita wyrażony w parytecie siły nabywczej jest na poziomie 53 proc. średniej Unii Europejskiej. Natomiast najbogatsi są mieszkańcy Luksemburga (132 proc. średnie UE).

Poza Luksemburgiem jeszcze dziewięć innych państw członkowskich odnotowało AIC na mieszkańca powyżej średniej UE w 2016 r. Drugi najwyższy wynik osiągnęły Niemcy - 122 proc. średniej UE. W grupie najbogatszych znaleźli się także mieszkańcy Austrii, Wielkiej Brytanii, Finlandii, Danii, Belgii, Francji, Holandii i Szwecji, z których wszystkie odnotowały poziomy w przedziale 10 proc. do 20 proc. powyżej średniej UE.

W pozostałych państwach UE wskaźnik AIC na mieszkańca kształtował się poniżej średniej dla Wspólnoty. We Włoszech, Irlandii i na Cyprze poziomy AIC był do 10 proc. poniżej średniej UE. W przedziale od 10 do 20 proc. poniżej średniej UE zmieściły się Hiszpania, Litwa, Portugalia i Malta. Polska wraz z Czechami, Grecją, Słowenią, Słowacją i Estonią znalazła się w grupie państw, których wskaźnik AIC per capita mieścił się w przedziale od 20-30 proc. poniżej średniej. Wskaźnik dla Polski wyniósł 74 proc. unijnej konsumpcji, co w łącznym zestawieniu plasuje nas na siódmym miejscu od końca w UE.

Według tego kryterium biedniejsi od nas są tylko Estończycy, Łotysze, Węgrzy, Rumuni, Chorwaci i Bułgarzy.
http://forsal.pl/gospodarka/pkb/artykuly.....-mapa.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 02:39, 28 Gru '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Państwa biedne dogonią kiedyś bogate? Ekonomista: To mit. Taki efekt praktycznie nie występuje 27.12.2017 PAP

kula ziemska, świat, ziemia źródło: ShutterStock

Jeśli z grupy krajów rozwijających się wyłączylibyśmy Chiny, to okaże się, że nie ma postępu, czyli tzw. efekt doganiania to mit - powiedział PAP Jacek Tomkiewicz, ekonomista z Akademii Leona Koźmińskiego. Dodał, że zjawisko nierówności w ostatnich latach nasiliło się.

Według Tomkiewicza tzw. renta doganiania praktycznie nie występuje. "Wbrew powszechnym opiniom biedniejsze państwa nie rozwijają się wcale szybciej niż bogate. Jeśli z grupy krajów rozwijających się wyłączylibyśmy Chiny, to okaże się, że praktycznie nie ma postępu. Ameryka Łacińska, Afryka, duża część Azji - pozostają daleko w tyle w stosunku do rozwiniętej części świata" - powiedział.

Jak podkreślił, mitem jest także to, że tzw. bogaty świat inwestuje w świecie biednym. "Wydaje nam się, że przepływy kapitałowe polegają na tym, że państwa bogate inwestują w krajach biednych. To nieprawda. 80 proc. przepływów kapitałowych występuje w obrębie państw bogatych - np. Stany Zjednoczone lokują pieniądze w Europie, a Europa w USA. Co ciekawe, znakomita część tych przepływów to fuzje i przejęcia, czyli ruchy kapitału, które polegają na konsolidacji, a nie np. budowa fabryk" - powiedział.

Według niego duża część owych przepływów kapitałowych wynika z unikania opodatkowania. "To jest np. przypadek Irlandii, której PKB w 2015 r. wzrósł prawie o 20 proc. Ale przecież nie wynikało to ze wzrostu produkcji jako takiej, ale z faktu, że na skutek fuzji czy przejęć firmy przenosiły do Irlandii swoje siedziby, czyli tam zarejestrowana była produkcja" - wyjaśnił.

W jego ocenie zjawisko nierówności w ostatnich latach nasiliło się. Wynika to stąd, jak zaznaczył, że mamy niemobilną siłę roboczą i mobilny kapitał, czyli jest ogromna presja na pracowników, by wynagrodzenia utrzymywać na stosunkowo niskim poziomie. "Zawsze możemy powiedzieć: jak ci się nie podoba - przeniesiemy twoją fabrykę. Na Zachodzie słyszymy, że do Polski, w Polsce - że do Indii. Zawsze znajdziemy kraj na świecie, gdzie jest tańsza siła robota, czy gorsza ochrona pracowników" - wskazał. "Nie chodzi o to, że wartość pensji spada w wartościach absolutnych, ale relatywnie - ich udział w PKB się zmniejsza" - powiedział.

Jak zauważył Tomkiewicz, mogłoby się wydawać, że skoro znosimy bariery w przepływach kapitałowych w handlu zagranicznym, to gospodarka światowa powinna być coraz bardziej konkurencyjna. "Jak widzę, że można robić na określonej rzeczy biznes we Francji, przenoszę się tam, otwieram firmę i konkurencja się zwiększa. Natomiast jak popatrzymy, co dzieje się na rynkach, to jest dokładnie odwrotnie" - powiedział.

Dodał, że "ewidentnie postępuje konsolidacja". "Przez ocean przelecimy tylko Boeingiem lub Airbusem. Odrzutowe silniki lotnicze dostarczają głównie GE i Rolls-Royce, kontrolujące 90 proc. rynku, wyszukiwarki internetowe są zdominowane przez Google, który ma ok. 70 proc. rynku, a kosmetyki i tzw. chemia użytkowa to głównie produkty P&G, Unilever i Loreal" - wyliczył.

Dodał, że w związku z tym, iż kapitał ma dużą siłę przetargową w stosunku do pracy, a rynki są mniej konkurencyjne, zyski przedsiębiorstw bardzo szybko rosną.

Ekonomista zwrócił też uwagę na strukturę własności i korporacji. "Coraz bardziej upowszechnia się własność instytucjonalna, a nie osobista. Nie jest już tak, jak jeszcze kilkadziesiąt lat temu, że 7 proc. akcji przedsiębiorstwa jest posiadaniu inwestorów instytucjonalnych, a reszta to osoby fizyczne będące właścicielami akcji. Teraz ponad połowa dużych przedsiębiorstw jest własnością instytucji - najczęściej banków i funduszy emerytalnych, inwestycyjnych" - zaznaczył.

Co z tego wynika? "Inwestor instytucjonalny to jest osoba prawna, a więc byt abstrakcyjny. Nie jest zatem zainteresowany takimi kwestiami jak długoterminowy wzrost, poszanowanie praw pracownika, zachowanie fair w stosunku do kraju, gdzie płacimy podatki. Skupia się tylko na zyskach - najczęściej w najbliższym kwartale. Ewentualnie w roku. To zjawisko tzw. short terminismu" - wskazał.

Z drugiej strony - jak dodał - wynagradzanie kadry zarządzającej uzależnione jest od bieżących wyników. "Prowadzi to do wręcz patologicznych sytuacji - takich jak np. słynna swego czasu afera Enronu. Zarząd fałszował wyniki, bo na ich podstawie dostawał bieżące premie. Upowszechnia się także zjawisko, które polega na skupowaniu własnych akcji z rynku. Np. Apple, Google, czy Microsoft skupuje z rynku akcje swoich firm i często to za pożyczone pieniądze. W ten sposób można manipulować ceną akcji, bo transakcje raportuje się ex-post" - zauważył. Oznacza to, jak wyjaśnił, że firmy mogą podnosić cenę swoich akcji poprzez zwiększenie popytu na nie. "Jest to działanie na niekorzyść udziałowców mniejszościowych, bo zwiększa koncentracja własnych akcji danej firmy w jej rękach" - wskazał.

W ten sposób, jak wyjaśnił, firmy w coraz większym stopniu są obecne na rynku finansowym, a nie na rynku gospodarki realnej. "Czyli inwestują nie w produkcję tylko w instrumenty finansowe. To przeciwieństwo tego, czego uczy się studentów ekonomii" - zauważył.

"Uczymy studentów, że gospodarstwa domowe gromadzą oszczędności i te oszczędności są wykorzystywane, by udzielać kredytów przedsiębiorstwom, które pożyczają i inwestują. Tymczasem od początku XXI wieku sektor przedsiębiorstw jest dostarczycielem netto kapitału" - powiedział. To sytuacja, w której przedsiębiorstwa więcej na rynku lokują niż z niego pożyczają.

Według Tomkiewicza, taka sytuacja sprawia, że to nie gospodarka realna kształtuje to, co się dzieje na rynku finansowym, tylko rynek finansowy kształtuje gospodarkę. "Efekt? W latach 2009-2010 gospodarka amerykańska była jeszcze w recesji, a zyski przedsiębiorstw już wzrosły o 100 proc., bo giełda odbiła się szybciej niż gospodarka. A powinno być odwrotnie. Sytuacja finansowa przedsiębiorstw powinna zależeć od tego, co się dzieje w gospodarce realnej, a nie odwrotnie" - wyjaśnił ekonomista. Dodał, że doprowadziło to do ogromnych nierównowag.

W ocenie Tomkiewicza Polska wygląda pod tym względem na tle innych krajów "średnio". "Jest kilka rzeczy niepokojących: mamy najniższy udział płac w PKB w Unii Europejskiej i OECD. Czyli mało zarabiamy nie w stosunku do innych, tylko w stosunku do naszego poziomu rozwoju. Rynek pracownika nie zmienia faktu, że płacimy mało. Ale czy faktycznie jest rynek pracownika? Nie widzimy jakoś, żeby nierówności dochodowe spadały. One w ostatnich kilku latach spadły w niewielkim stopniu, ale to głównie na skutek tego, że się upowszechniły patologiczne umowy śmieciowe" - ocenił. I dodał: "Jeśli przechodzę z etatu, który jest "ozusowany" na umowę zlecenie, to mam w kieszeni więcej. Natomiast mam problemy z przyszłą emeryturą, bo odprowadzam mniej składek. Problem ma też państwo, bo będzie musiało emerytury wypłacać" - zaznaczył.

Według niego "ewidentnie dobrym posunięciem" było wprowadzenie w Polsce płacy minimalnej godzinowej. "Mieliśmy poprzednio sytuację, kiedy podstawowy instrument korekty dochodów, czyli płaca minimalna nie obejmował dużej części zatrudnionych, bo nie byli zatrudnieni na etacie" - zaznaczył.

Wskazał też na pozytywny wpływ programu 500 plus. "W Polsce bieda dotyczy nie emerytów, tylko rodzin z dziećmi. Trochę pomogła nam emigracja. Odpływ 2,5 mln ludzi zwiększył siłę przetargową pracowników w kraju. Natomiast w dłuższym okresie będziemy mieli problem, bo wykształciliśmy tych ludzi, a oni płacą podatki gdzie indziej" - ocenił.

Dodał, że wiele wskazuje, że nie ściągniemy tych ludzi z powrotem do Polski. "Widać to chociażby po transferach z zagranicy. Mimo tego, że Polaków za granicą jest coraz więcej transfery do kraju spadają. To wynika z tego, że rodziny pracowników też już wyjechały z Polski" - powiedział.

Tomkiewicz ocenił, że mimo wszystko jest szansa na pozytywny scenariusz. "Na nierówności zwraca już uwagę World Economic Forum, wskazując, że zaczynają zagrażać stabilności ekonomicznej świata. A to znaczy, że elity zaczynają dostrzegać, że jest problem. Coraz poważniej zabieramy się za walkę z rajami podatkowymi, coraz poważniej traktujemy ochronę konsumenta" - wskazał.

Dodał, że w krajach Ameryki Łacińskiej - w Brazylii, Peru czy Meksyku - zostały już wdrożone duże programy społeczne, mające zmniejszać nierówności.

Jak wskazał Tomkiewicz, Europa Zachodnia jest "stosunkowo równiej podzielona pod względem dochodów niż np. USA. "W UE wysokie nierówności dochodowe występują np. w Rumunii, Bułgarii, krajach nadbałtyckich. W Niemczech i we Francji wskaźnik ten jest umiarkowany. Zaś najlepiej radzą sobie pod tym względem państwa skandynawskie: Szwecja, Dania, Finlandia" - powiedział.

Z kolei w Chinach nierówności dochodowe są wyższe niż w USA. "Rosną one w Chinach od czasu reform 1978 r., natomiast dopiero w ciągu ostatnich 5-7 lat Chińczycy zaczęli się za ten problem poważnie zabierać. Chociażby wprowadzili powszechny system emerytalny i poprawiają sytuację formalną pracowników ze wsi, którzy przenoszą się do miast. Zwiększają nakłady społeczne" - wyliczył.

"Pozytywne jest to, że wiemy co robić, bo problem został dostrzeżony. Teraz poszukujemy instrumentów, które pozwolą go rozwiązać. Zwiększa się koordynacja na poziomie światowej polityki gospodarczej: ministerstwa finansów, banki centralne czy instytucje międzynarodowe, jak Bank Światowy i MFW, zaczynają wdrażać odpowiednie działania zaradcze. Walczy się np. z unikaniem opodatkowania, zmienia się strukturę opodatkowania, tu i ówdzie zwiększa się progresję podatkową. Można mieć nadzieję, że się opamiętamy" - ocenił.

Ekonomista dodał, że te mechanizmy lepiej działają w ramach UE. "Mamy większą wrażliwość społeczną, jest inne przyzwolenie na opodatkowanie czy regulacje w Europie niż w USA. Europa jest bardziej prospołeczna, mniej drapieżna, co ułatwia wprowadzanie zmian. A z drugiej strony mamy instytucje unijne. Większą siłę ma Komisja Europejska niż narodowe urzędy ochrony konkurencji" - ocenił.
http://forsal.pl/gospodarka/aktualnosci/.....epuje.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 00:31, 30 Gru '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Biedny jak rolnik? Dziś ta grupa społeczna nie jest już najuboższa [DANE GUS] 29.12.2017

Zbiory pszenicy źródło: Bloomberg autor zdjęcia: Simon Dawson

Gospodarstwa domowe pracowników zatrudnionych na stanowiskach robotniczych mają w przeliczeniu na osobę dochody mniejsze niż rolnicy.

W pierwszym półroczu tego roku przeciętny, miesięczny dochód rozporządzalny w gospodarstwach domowych rolników wyniósł w przeliczeniu na osobę ponad 1375 zł – wynika z danych GUS. Był realnie (po uwzględnieniu inflacji) aż o 36,9 proc. większy niż w tym samym okresie roku ubiegłego – szacuje prof. Krystyna Świetlik z Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarski Żywnościowej. Natomiast w gospodarstwach domowych osób utrzymujących się na własny rachunek dochód ten wzrósł o 7,7 proc., pracowników o 7,1 proc., emerytów o 2,7 proc. i rencistów o 11,6 proc.

Co ważne, w gospodarstwach domowych pracowników zatrudnionych na stanowiskach robotniczych miesięczny dochód na osobę wyniósł 1286 zł. Był więc o 89 zł mniejszy niż w rodzinach rolników. A tych pierwszych jest zdecydowanie więcej niż drugich. Bo wśród ok. 13,5 mln gospodarstw domowych aż jedna czwarta należy do pracowników na stanowiskach robotniczych, a rolnicy tworzą tylko ok. 4 proc. ogółu gospodarstw. I od dekady, z wyjątkiem 2015 r. i 2016 r. dochody tych pracowników są niższe niż rolników.

Pokutuje jednak przekonanie, że rolnicy to grupa społeczna o najniższych dochodach.

- Ten stereotyp wynika z historii. Na początku transformacji gospodarczej tylko przez dwa sezony dochody rolników były znacznie wyższe niż innych grup społecznych. A potem przez długie lata były zdecydowanie niższe. To się jednak zmieniło po naszym wstąpieniu do Unii Europejskiej, gdy rolnicy zaczęli otrzymywać dopłaty do gruntów na których prowadzą swoją działalność i płatności z tytułu wspólnej organizacji rynków rolnych - mówi prof. Katarzyna Duczkowska-Małysz z SGH.

Dodaje, że otrzymują finansowe wsparcie ze Wspólnoty także na różnego typu inwestycje, w tym na zakup maszyn. Ponadto kondycja finansowa wielu gospodarstw poprawiła się zdecydowanie również dlatego, że część rolników uruchomiła dodatkowy biznes polegający na przykład na agroturystyce, sprzedaży nawozów, pasz czy innych środków związanych z produkcją rolniczą. Wielu wykonuje także różnego typu usługi na rzecz innych gospodarstw i nie związane z rolnictwem - m.in. budowlane. Jedni robią to oficjalnie, a inni funkcjonują w szarej strefie gospodarki i unikają fiskusa.

- Uważam, że obecnie nic nie stoi na przeszkodzie, aby dochody rolników z całej ich działalności były opodatkowane w takim samym stopniu, jak innych grup ludności. Są już w takiej sytuacji finansowej, że powinni płacić takie same jak pracownicy lub firmy podatki dochodowe, składki na emerytury i renty oraz na ubezpieczenia zdrowe. Wtedy nie byłoby między innym ogromnej dziury finansowej w służbie zdrowia i nie byłoby konieczne zwiększanie wydatków na opiekę zdrowotną do 6 proc. PKB w perspektywie kilku lat. Politycy nie planują jednak tego rodzaju zmian, bo chcą utrzymać swoich wyborców - twierdzi prof. Duczkowska-Małysz z SGH.

Dlaczego dochody rolników poszybowały tak wysoko w pierwszym półroczu tego roku ? -To efekt realnego wzrostu dochodów z indywidualnego gospodarstwa rolnego o 49,8 proc. oraz dochodów ze świadczeń społecznych aż o 138,1 proc. w których decydujący udział miały świadczenia z programu Rodzina 500 plus. Natomiast do podwyższenia poziomu dochodów z produkcji rolniczej przyczynił się wzrost cen skupu podstawowych produktów rolnych, w tym mleka o 25,9 proc., trzody chlewnej o 21,4 proc., bydła o 5,1 proc., pszenicy o 7,2 proc. i żyta o 5,2 proc. – wyjaśnia prof. Świetlik.
http://forsal.pl/praca/aktualnosci/artyk.....e-gus.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 02:15, 30 Gru '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
13 proc. Rosjan żyje poniżej granicy ubóstwa. Putin: to alarmujący poziom 28.12.2017 PAP

Rosja, Moskwa, rubel źródło: Bloomberg autor zdjęcia: Alexander Zemlianichenko Jr

Około 20 milionów Rosjan, tj. blisko 13 proc. ludności, która liczy 144 miliony, żyje poniżej granicy ubóstwa - poinformował w czwartek rosyjski rząd.

"Według naszych danych liczba ludności o dochodach niższych od minimum egzystencji utrzymuje się na poziomie 20 milionów" - powiedział minister pracy Maksim Topilin w wywiadzie dla telewizji publicznej.

Skomentował tę sytuację między innymi jako następstwo wzrostu kosztów utrzymania w Rosji.

Topilin przypomniał, że na polecenie prezydenta Władimira Putina płaca minimalna w Rosji - 7 800 rubli, tj. 115 euro - została podniesiona i wyniesie od 1 stycznia 85 proc. minimum egzystencji.

Od 1 stycznia 2019 roku w Rosji ma obowiązywać płaca minimalna na poziomie minimalnych kosztów utrzymania. Wyniesie około 10 000 rubli (140 euro).

Prezydent Putin przyznając, że wzrost ubóstwa w Rosji jest "alarmujący", podkreślił jednocześnie, że rosyjska gospodarka przezwyciężyła już recesję, co zaczną stopniowo odczuwać zarówno podmioty gospodarcze, jak i obywatele.

8 milionów Rosjan mogłoby zadeklarować upadłość finansową z powodu długów i niespłaconych kredytów.

Dla wielu rosyjskich rodzin największym problemem jest spadek wartości rubla, który od 2014 roku utracił ponad połowę swej siły nabywczej.
http://forsal.pl/swiat/rosja/artykuly/10.....oziom.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 00:10, 31 Gru '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Woś: Fala badań nad nierównościami społecznymi. Czy zmieni debatę publiczną? 30.12.2017 MAGAZYN DGP

Protest "Occupy" w Minneapolis, USA. Fot. miker / Shutterstock.com źródło: ShutterStock

Najważniejsze wydarzenie w światowej ekonomii w 2017 r.? Dla mnie to druga fala badań nad nierównościami społecznymi, która wlewa się właśnie z hukiem do głównego nurtu publicznej debaty. I oby go na dobre zmieniła.

Bo nierówności to nie tylko Piketty. Cztery lata temu Francuz otworzył poważną dyskusję na ich temat. Ale nigdy nie był jedynym badaczem problemu. Dlatego w moim subiektywnym dorocznym konkursie na Ekonomistę Roku tytuł wędruje tym razem do trzech postaci: Anthony’ego Atkinsona, Branko Milanovicia i Simchy Barkaia.

Zacznijmy od najstarszego i najbardziej zasłużonego z nich. Brytyjczyk Anthony Atkinson był jednym z pierwszych ekonomistów, którzy na poważnie zajęli się nierównościami. Gdy zaczynał pod koniec lat 60. XX w., inni badacze patrzyli na niego jak na dziwaka. Dla przeważającej większości z nich liczyło się tempo wzrostu gospodarczego. A sposób podziału dochodu narodowego? To już sprawa wtórna. Atkinson starał się im pokazać, jak bardzo się mylą.

Brytyjczyk zmarł rok temu: 1 stycznia 2017 r. Na dwa lata przed śmiercią zdołał jeszcze napisać swoją ostatnią książkę „Nierówności. Co da się zrobić?”. Opisał w niej kilkanaście sposobów na zwalczanie nierówności, które w zachodnim świecie wymknęły się spod kontroli. Proponowane przez niego rozwiązania mają tę zaletę, że można je stosować łącznie, ale też spośród nich wybierać: różne wersje dochodu podstawowego, płaca gwarantowana, spadek powszechny, progresywne podatki. „Nierówności” Atkinsona wyszły po polsku w połowie 2017 r. Jeśli ktoś (polityk?) kiedyś w tym kraju zechce się na poważnie i systemowo zabrać za ten temat, to ma w tej książce bryk, jak znalazł.

Branko Milanović to Serb od lat pracujący w Ameryce (obecnie w nowojorskim City University). O nierównościach opowiada nowatorsko. Mówi (przywołuję za rozmową, którą przeprowadziłem z nim wiosną dla „Polityki”), że aby je zrozumieć, trzeba się przestawić z oglądania komiksu na wejście w rzeczywistość gry komputerowej w grafice 3D. Dwa wymiary zamienić na trzy.

Pokażmy jego metodę na przykładzie Polski. Patrząc na to, co się wydarzyło w naszym kraju po 1989 r., można łatwo skonstruować obrazek w dwóch wymiarach. Pokazać, że dystans między Polską a Zachodem bardzo się w tym czasie zmniejszył. To będzie solidna kalkulacja oparta na takich danych, jak średnia płaca, parytet siły nabywczej albo po prostu PKB. Te dane znajdą pewnie potwierdzenie w codziennym doświadczeniu sporej części społeczeństwa. Mimo wszystko będzie to jednak obraz niekompletny. Bo brakuje trzeciego wymiaru. Czyli znacznego zwiększania się nierówności wewnątrz polskiego społeczeństwa. A przecież jest to doświadczenie, które dość łatwo znaleźć u wielu Polaków. Nie da się więc powiedzieć, że rację mają jedni albo drudzy. Obie odpowiedzi są poprawne. Polska minionych 30 lat to jednocześnie ważny rozdział w opowieści o zmniejszaniu się globalnych nierówności, ale również przykład kraju, gdzie nierówności faktycznie urosły, generując realne problemy.

Amerykanin Simcha Barkai jest najmłodszy z całej trójki. Choć dopiero niedawno obronił doktorat na Uniwersytecie Chicagowskim, jest jednym z najczęściej przywoływanych ekonomistów 2017 r. Powodem była jego pionierska praca o spadającym udziale pracy i kapitału w PKB. Dotąd wskazywano, że minione 30 lat neoliberalizmu doprowadziło do osłabienia pracy i pracownika. Ale skoro w tym samym czasie gospodarki rosły, to znaczy, że wypracowane bogactwo zostało przechwycone przez właścicieli kapitału. Barkai to sprawdził i okazało się, że kapitalista kapitaliście nierówny. Bo drobni udziałowcy i średnie firmy też owoców neoliberalnego wzrostu nie oglądały. A większość bogactwa wygenerowanego w minionych trzech dekadach trafiła do grupy supergwiazd światowej gospodarki: Google’a, Facebooka czy Apple’a.
http://forsal.pl/gospodarka/aktualnosci/.....iczna.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 13:34, 31 Gru '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Wielka Brytania: niekontrolowana robotyzacja pogłębi nierówności społeczne 2017-12-28

Opublikowany dziś w Londynie raport ostrzega, że niekontrolowana robotyzacja pogłębi nierówności społeczne w Wielkiej Brytanii. Analiza ośrodka badawczego Institute for Public Policy Research przewiduje, że roboty mogą przejąć pracę niemal 14 milionów Brytyjczyków, dokładających do PKB 290 miliardów funtów. Nie demonizuje jednak maszyn, podkreślając, że są sposoby, by na rewolucję technologiczną się przygotować i by miała ona pozytywne skutki.

(YAY Foto)

Według raportu, najbardziej zagrożone sektory to transport i handel, zarówno hurtowy, jak i detaliczny. Tu zniknąć może dwie trzecie dzisiejszych stanowisk. Analiza przestrzega, że automatyzacja powiększy nierówności. Po pierwsze dlatego, że zastępowani będą przede wszystkim robotnicy nisko wykwalifikowani. Z ich perspektywy robotyzacja to utrata stanowiska albo utknięcie w pułapce niskich płac. Drugi powód jest taki, że na przemianach zyska - według autorów - głównie grupa posiadająca już kapitał i korzystająca z pracy ludzi o wysokich kwalifikacjach.

Raport nie przesądza jednak, że maszyny staną się wrogami nisko wykwalifikowanych pracowników. Przeciwnie - podkreśla, że ręce robotów mogą się przyczynić do zwiększenia produktywności kraju, a negatywnym skutkom da się przeciwdziałać. Autorzy zalecają, by rząd już teraz opracował program przekwalifikowywania robotników z zagrożonych sektorów. Powinien też aktywniej działać na rzecz redystrybucji - tak, by więcej ludzi było w posiadaniu kapitału i w ten sposób czerpało ze zbliżających się przemian strukturalnych gospodarki.
Informacyjna Agencja Radiowa/IAR/Adam Dąbrowski/Londyn/em/dabr

Źródło: IAR
https://www.bankier.pl/wiadomosc/Wielka-.....53227.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Prawda2.Info -> Forum -> Wiadomości Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona:  «   1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9   » 
Strona 8 z 9

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz moderować swoich tematów


Nierówności społeczne
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group.
Wymuś wyświetlanie w trybie Mobile