W razie awarii sprawdź t.me/prawda2info

 
Nierówności społeczne   
Znalazłeś na naszym forum temat podobny do tego? Kliknij tutaj!
Ocena:
6 głosów
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Prawda2.Info -> Forum -> Wiadomości Odsłon: 20713
Strona:  «   1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9   »  Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 00:36, 08 Cze '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Turkmenistan: Koniec z darmowym gazem, wodą i prądem dla mieszkańców 7 czerwca 2017 PAP

Kurbankuły Berdymuchmmedow, prezydent Turkmenistanu

Prezydent Turkmenistanu Kurbankuły Berdymuchammedow zlecił rządowi opracowanie planu wycofania się z darmowych dostaw gazu, wody i prądu do gospodarstw domowych - informuje w środę Radio Swoboda. Darmowe dostawy były świadczone przez państwo od 24 lat.

Według turkmeńskiej agencji informacyjnej TDH prezydent zamieszkanego przez 5,5 mln ludzi Turkmenistanu uznał system dotacji za nieefektywny i zapowiedział, że teraz taka pomoc będzie świadczona jedynie najuboższym. Berdymuchammedow, stojący na czele państwa od 2007 roku, zapowiedział również przeprowadzenie reform w sektorze bankowym i finansowym.

Turkmenistan, będący byłą republiką radziecką, ma jedne z największych na świecie zasobów gazu ziemnego. Eksport gazu zmniejszył się po tym, gdy Rosja, która była największym importerem tego surowca w Turkmenistanie, wstrzymała kupno w styczniu 2016 roku. W grudniu ubiegłego roku import zawiesił również Iran, oskarżając Turkmenistan o cięcie dostaw - informuje Reuters. W tej sytuacji jedynym krajem kupującym gaz od Turkmenistanu pozostają Chiny, importując ok. 35-40 mld metrów sześciennych gazu rocznie.

W 1993 r., dwa lata po upadku ZSRR, ówczesny przywódca Turkmenistanu Saparmurad Nijazow zadekretował, że wszyscy mieszkańcy jego kraju mają otrzymywać darmowy gaz, elektryczność i wodę. Początkowo plan zakładał dziesięć lat darmowych dostaw. W 2003 roku plan został przedłużony do 2020 roku, a w 2006 roku Nijazow obiecał, że darmowe dostawy będą trwały do 2030 r.

"Decyzja ta zapewni obywatelom kraju beztroskie życie" - mówił Saparmurad Nijazow, który wolał być nazywany Turkmenbaszą - ojcem wszystkich Turkmenów. Dodał, że zasoby surowców energetycznych jego pustynnego kraju wystarczą jeszcze na co najmniej 250 lat. Oprócz darmowych dostaw gazu, prądu i wody do roku 2014 właściciele aut również otrzymywali za darmo 120 litrów paliwa miesięcznie.

Nijazow, który był głową państwa do grudnia 2006 roku, znany był również z ekscentrycznych dekretów, delegalizujących np. operę i balet czy nakładających kary za złote korony dentystyczne.
http://forsal.pl/swiat/aktualnosci/artyk.....ancow.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Bielak




Dołączył: 20 Sie 2009
Posty: 37
Post zebrał 0.100 mBTC

PostWysłany: 09:06, 08 Cze '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

W Irlandii była darmowa woda przez 170 lat. 2 lata temu wprowadzono opłaty za wodę, co wywołało ogromne protesty społeczne. Po wprowadzeniu opłat zużycie wody spadło o kilkadziesiąt procent (nie pamiętam już czy o 20% czy o 30%) bo jak przestała być darmowa, to przestano ją marnotrawić.
Obecnie Irlandia znowu wycofuje się z opłat za wodę, ale będą wodomierze zainstalowane, i płacić będą tylko osoby zużywające zbyt dużo wody (darmowa woda jest do 133 litrów na osobę na dobę.
http://wydarzeniairlandia.com/2017/04/12/zniesiono-oplaty-za-wode-w-irlandii/

W Iraku po inwazji podniesiono cenę ropy z 3 centów na 9 i też były protesty. Obecnie wynosi już ponad 20 centów za litr, i rząd po zniesieniu subwencji dużo zaoszczędził a obywatele przestali marnotrawić ropę na lewo i prawo (np. część podpięła się do sieci energetycznej, zamiast cały czas uzyskiwać prąd z agregatów, bo przestało się to opłacać).

Na Ukrainie po podwyżkach cen gazu też ograniczono zużycie tego surowca w domach. Część ludzi marznie niestety, ale część ociepliło swoje domy, wymieniło okna na bardziej energooszczędne, czy ci biedniejsi, chociaż uszczelnili okna.
http://gazownictwo.wnp.pl/ukraina-zuzywa.....1_0_0.html

To są 3 przykłady i pokazują one, że jak coś jest za darmo, albo prawie za darmo, to się tego nie szanuje niestety. Lepiej pobierać opłaty za prąd, wodę czy gaz i mieć dużo mniejsze zużycie w gospodarce, a pobierać niższe podatki, lub zwiększyć dodatki socjalne dla najbiedniejszych niż marnotrawić nasze naturalne surowce. Jest to lepsze i ze względów ekonomicznych i środowiskowych, a może i także moralnych.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 12:37, 19 Cze '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Do jakiej klasy społecznej należysz? Uważaj, możesz się poważnie mylić 19 czerwca 2017 Artur Patrzylas

Robotnik liczący arkusze blachy miedzianej w hucie KGHM w Głogowie, fot. Bartek Sadowski/Bloomberg źródło: Bloomberg autor zdjęcia: Bartek Sadowski

Trwają spory o to, czy podział społeczeństwa na klasy ma jeszcze w dobie globalizacji jakikolwiek sens. Jeśli tak, to warto zadać sobie pytanie – ile jest ich w Polsce?

W klasycznym ujęciu Pierre’a Bourdieu klasy społeczne dzielą się na dominującą, średnią i niższą. Głównymi kryteriami podziału są posiadany poziom kapitału społecznego, kulturowego, ekonomicznego i symbolicznego. Każda z klas dzieli się z kolei na trzy frakcje: dominującą, pośrednią i zdominowaną.

W ostatnich latach popularność zyskała jednak teza o końcu klas, która została rozwinięta między innymi w książce „Death of Class” Jana Pakulskiego i Malcolma Watersa. Głównym czynnikiem prowadzącym do zaniku tradycyjnego podziału jest zdaniem autorów różnicowanie się społeczeństwa zaawansowanej fazy kapitalizmu. Pakulski i Waters piszą w jednym z artykułów: „w zaawansowanych społeczeństwach ma miejsce radykalny rozpad klasy w dwojakim sensie: utraty centralnego miejsca stosunków ekonomicznych, szczególnie opartych na własności i produkcji jako determinant członkostwa, tożsamości i konfliktu oraz przesunięcia we wzorach tworzenia się grup i linii podziałów socjopolitycznych”. Badacze nie twierdzą, że mamy do czynienia z przedefiniowaniem pojęcia i wyznaczeniem nowych granic klasowych, ale w ogóle z zanikiem procesu reprodukcji klas. Trudno jednakże pozbyć się wrażenia, że żyjemy w co prawda zróżnicowanym i zglobalizowanym, ale nie pozbawionym podziałów społeczeństwie.

Innej ciekawej koncepcji podziału klasowego, wydaje się że znacznie lepiej odpowiadającej współczesnemu społecznemu zróżnicowaniu, dostarczyło BBC, którego badanie wskazuje na występowanie aż 7 klas społecznych. Dotyczyło ono co prawda brytyjskiego społeczeństwa, ale warto przyjrzeć się temu, w jaki sposób odnosi się do polskich realiów. W badaniu wzięło udział 160 tys. respondentów. Wyniki są o tyle zaskakujące, że wskazują na znacznie wyższy stopień skomplikowania struktury społecznej niż w klasycznych koncepcjach.

BBC dzieli brytyjskie społeczeństwo na następujące klasy: elitę, uznaną klasę średnią (ang. established middle class), techniczną klasę średnią, nowych zasobnych pracowników (new affluent workers), tradycyjną klasę robotniczą, kształtującą się klasę pracowników usług oraz prekariat.

Zdaniem Brytyjczyków klasa społeczna ma trzy wymiary: ekonomiczny, społeczny i kulturowy. Pierwszy z nich określają dochody, oszczędności, posiadane nieruchomości oraz kapitał społeczny. Drugi obejmuje liczbę i status osób, które znamy, natomiast trzeci odnosi się do zakresu i charakteru zainteresowań i aktywności kulturalnych danej osoby.


We wszystkich tych wymiarach na Wyspach zdecydowanie dominuje elita, głównie za sprawą ogromnej przewagi nad pozostałymi klasami pod względem wielkości posiadanego majątku. Drugą z kolei od względem bogactwa jest uznana klasa średnia, która jest najbardziej towarzyską i liczną spośród wszystkich klas. Stosunkowo młodą i nieliczną jest techniczna klasa średnia. Charakteryzuje się ona dużym ekonomicznym potencjałem, ale niskim kapitałem społecznym i kulturowym. Jest kulturowo „apatyczna” i izoluje się od pozostałych warstw. Jej przeciwieństwem są „nowi zasobni pracownicy” – to grupa, która jest bardzo aktywna społecznie i kulturowo, jednak prezentuje się przeciętnie pod względem posiadanego majątku. To głównie osoby zatrudnione w sprzedaży, handlu detalicznym oraz branży restauracyjnej. Średnie wynagrodzenie gospodarstwa domowego należącego do tej klasy to około 30 tys. funtów rocznie. Tradycyjna klasa robotnicza dysponuje relatywnie ubogimi zasobami w każdym z klasowych wymiarów, jednak nie jest w dużym stopniu zubożała. Pracownicy usług mają dosyć wysoki kapitał społeczny oraz kulturowy, jednak wyraźnie niedomagają finansowo. Z kolei najbiedniejszą, najbardziej zmarginalizowaną pod każdym względem klasą jest prekariat. W Wielkiej Brytanii stanowi sporo, bo aż 15 proc. całego społeczeństwa.

Klasy społeczne w Polsce

Czym charakteryzuje się polski system klasowy? Zdaniem dr hab. Macieja Gduli jedną z jego wyróżniających cech jest ekonomiczna słabość niższej klasy średniej. Podkreśla on, że mainstreamowy medialny przekaz do jej przedstawicieli brzmi: „możecie być jak społeczna elita, której życie codziennie oglądacie na ekranach TV”. To jednak wierutne kłamstwo, a różnica pomiędzy stylem życia establishmentu i znacznej części klasy średniej ma charakter jakościowy, a nie ilościowy. W jakich aspektach życia najbardziej się zaznacza? Na przykład w zakresie edukacyjnych szans. - Prywatne szkoły średnie dla klasy wyższej kosztują w Warszawie nawet 100 tysięcy za rok. Klasa średnia nie ma takiego startu - mówi Gdula
w wywiadzie dla Krytyki Politycznej.

Badacz zwraca uwagę na to, że w Polsce około 2-3 proc. rodzin żyje w izolacji i nie musi mierzyć się z większością społecznych problemów. Wielu przedstawicieli klasy średniej karmi się iluzją, że mogą sobie pozwolić na elitarny standard życia. Efektem tego musi być narastająca frustracja.

Analizując statystyki, na przykład odnoszące się do rozwarstwienia dochodowego w Polsce (indeks Giniego), można dojść do wniosku, że nie odbiega ono negatywnie od unijnej średniej. Według raportu OECD z końca 2016 roku wartość współczynnika dla Polski wynosi 0,3, co plasuje nas w środku stawki (krajów grupy OECD). Zresztą regularnie spada, jeszcze w 2004 roku wynosił 0,38. Dla porównania, dla Norwegii przyjmuje wartość 0,25, dla Niemiec 0,28, natomiast dla USA aż 0,39 (jeden z najwyższych wśród państw grupy). Generalnie najmniej rozwarstwione są kraje skandynawskie oraz większość najbardziej rozwiniętych (poza anglosaskimi), natomiast ich przeciwieństwo stanowią kraje Europy Płd., USA oraz kraje Ameryki Płd. Zraportu NBP „Zasobność gospodarstw domowych w Polsce” wynika jednak, że jeśli weźmiemy pod uwagę nierówności majątkowe, to okaże się że przepaść pomiędzy najbogatszymi, a ubogimi masami jest ogromna. Krytyka Polityczna wyliczyła, że 10 najbogatszych Polaków posiada majątek o wartości równej życiowemu dorobkowi 7 milionów najuboższych. Na typowy majątek klasy średniej składa się zazwyczaj mieszkanie za 300 tysięcy złotych plus samochód plus niewielkie oszczędności. Nie posiada więc ona właściwie kapitału niezbędnego do rozpoczęcia własnej działalności biznesowej albo inwestowania.


Czy jesteśmy podobni do Brytyjczyków?

Powróćmy do podziału klasowego zaproponowanego przez Brytyjczyków. Czy w Polsce moglibyśmy się pokusić o podobną typologię klas?

Można doszukać się wielu podobieństw. Zacznijmy od samego dołu drabiny społecznej. Polska jest w ścisłej czołówce w UE pod względem „uśmieciowienia” umów. Pracownicy polskiego sektora usług to zazwyczaj osoby młode, otwarte, znające języki i posiadające wyższe wykształcenie. Jednak dysponujące często zbyt niskimi dochodami, by pozwolić sobie na zaciągnięcie kredytu hipotecznego. Tradycyjna klasa robotnicza to w lwiej części przedstawiciele starszych pokoleń (na Wyspach średnia wieku dla tej grupy to aż 66 lata), które co prawda ustabilizowały już dawno swoje warunki życiowe, jednak są one na niskim poziomie.

Największe różnice pomiędzy Wielką Brytanią i Polską występują w klasie średniej i elicie. O ile pierwsza z nich jest w Polsce różnie definiowana, o tyle trudno na pewno o niej powiedzieć, szczególnie o jej niższym segmencie, że w porównaniu do wyspiarskiego odpowiednika dysponuje wysokim kapitałem kulturowym i społecznym.

- Statystyki dotyczące siły nabywczej wskazują na poważne dysproporcje w wynagrodzeniach specjalistów w Polsce i krajach zachodnich, co stymuluje odpływ najbardziej kreatywnych pracowników z naszego kraju, nazywany drenażem mózgów – mówi prof. UW dr hab. Krzysztof Klincewicz. - Z drugiej strony, wobec niższych kosztów życia i wygód życia codziennego (ang. amenities) dostępnych w dużych polskich miastach, skala migracji wykwalifikowanych pracowników ulega stopniowemu zmniejszeniu – dodaje. Badacz zwraca też uwagę na to, że w niektórych grupach zawodowych wchodzących w skład klasy kreatywnej standard życia w Polsce może być porównywalny z krajami zachodnimi - często przywoływanym przykładem są informatycy.

Z kolei jeśli chodzi o elitę – w Polsce jest znacznie mniej rozbudowana. W Wielkiej Brytanii na tysiąc mieszkańców przypada aż 319 milionerów. W Polsce jest ich tylko 13, co plasuje nas znacznie poniżej dla standardów dla zachodnich państw (dla USA wartość ta wynosi 448, dla Niemiec 244) – wynika z szacunków firmy Credit Suisse.

Protest Occupy w Minneapolis, USA. Fot. miker / Shutterstock.com źródło: ShutterStock

Klasa kreatywna, czyli dokąd to zmierza?

Autorem pojęcia klasy kreatywnej jest amerykański uczony i biznesmen Richard Florida. W swojej książce „Narodziny klasy kreatywnej” opisał on teorię rozwoju miast opartego o nową klasę społeczną. Wzrost znaczenia ludzi, których praca opiera się na kreatywności, będzie miał według uczonego poważne konsekwencje. Wpłynie przede wszystkim na zmniejszenie znaczenia tradycyjnych sektorów gospodarki, czyli państwowego i prywatnego. Wzrost gospodarczy w coraz większym stopniu będzie pochodził z pracy nowej klasy, a nie z eksploatacji surowców naturalnych i pracy fizycznej. Wzrost znaczenia klasy kreatywnej przeobrazi także biznes, zmieni stosunki na linii pracodawca-pracownik i przedefiniuje pojęcie własności.

Klasa kreatywna dzieli się według Floridy na dwa segmenty. Pierwszy z nich to tzw. superaktywny rdzeń, obejmujący przedstawicieli następujących zawodów: inżynierów, pracowników sektora edukacyjnego, programistów komputerowych, pracowników sektorów badawczo-rozwojowych, jak również osób związanych ze sztuką, projektowaniem i mediami. Wszyscy oni są w pełni zaangażowani w pracę twórczą. Drugi segment stanowią „twórczy profesjonaliści”, czyli klasyczni pracownicy o gruntownym przygotowaniu naukowym, działający w sektorach takich jak służba zdrowia, biznes, finanse, prawo i edukacja. Pracownicy ci zajmują się rozwiązywaniem konkretnych problemów, korzystając z rozległej wiedzy nabytej podczas studiów.

Klasa kreatywna rośnie w ogromnym tempie. Jeszcze w latach 80. XX wieku należało do niej jedynie ok. 5 proc. pracowników zatrudnionych w USA. Obecnie jest to ok. 30 proc., czyli 40 mln mieszkańców. Nie jest ona co prawda najbardziej licznym segmentem zawodowym (to w usługach zatrudnionych jest ciągle najwięcej osób), jednak w największym stopniu wpływa na kierunek i tempo zmian gospodarczych i społecznych.

W 2006 roku klasa kreatywna, zgodnie z definicją Richarda Florydy, liczyła w Polsce 3 mln pracowników – mówi Klincewicz. Około 537,5 tys. osób z tej grupy stanowiło „superaktywny kreatywny rdzeń”. - W kolejnych latach jej liczebność wzrosła - w ciągu 6 lat (2006-2012) aż o 21 proc. do 3,7 mln pracowników - dodaje. Badacz zwraca uwagę, że klasa kreatywna w Polsce rośnie mimo obserwowanego odpływu z kraju wykwalifikowanych specjalistów.

Jak prezentuje się polska klasa kreatywna w odniesieniu do zachodnich standardów? - Udział klasy kreatywnej w liczbie pracujących w Polsce jest znaczący i wyższy niż w wielu krajach zachodnich. Zwracam jednak uwagę, że klasę kreatywną wyodrębnia się w oparciu o specyfikę wykonywanych zawodów i wykształcenie a nie rzeczywiste osiągnięcia kreatywne/innowacyjne – wyjaśnia Klincewicz. Oznacza to, że większa klasa kreatywna nie przekłada się bezpośrednio na produktywność i innowacyjność gospodarki. Ponadto pod względem „kreatywności” występują duże różnice pomiędzy województwami. Najsilniejsze są pod tym względem województwa mazowieckie, podlaskie oraz pomorskie, natomiast najsłabsze wielkopolskie, opolskie i lubuskie. Odsetek osób pracujących w kreatywnych zawodach w Polsce to grubo powyżej 40 proc.

Dużo mówi się w Polsce o „umowach śmieciowych”. Pytanie brzmi – czy młodzi nie pracują na stałych umowach bo nie mogą, czy może dlatego, że kreatywnym umysłom w pewnym stopniu odpowiadają nowoczesne ramy pracy? Niezależnie od powodów faktem jest, że duża część osób dopiero co trafiających na rynek pracy ląduje w kreatywnych zawodach, na przykład w branży medialnej czy informatycznej, pracuje w nietradycyjnym systemie zleceniowym, jednocześnie u kilku pracodawców i nierzadko na własny rachunek.


Prekariusze wszystkich krajów łączcie się!

Prekariat to ludzie żyjący w stanie niepewności, pozbawieni bezpieczeństwa na rynku pracy, a w związku z tym ochrony socjalnej – twierdzi ekonomista z Uniwersytetu Londyńskiego Guy Standing. Standing zauważa, że od prekariuszy oczekuje się dziś wykonywania licznych i w istocie bezcelowych zadań, takich jak nieustanne przekwalifikowywanie się czy aplikowanie na kolejne stanowiska. Aktywność ta nie jest w żaden sposób wynagradzana, a przyczynia się jedynie do pogłębienia frustracji prekariuszy. Badacz podkreśla, że nie jest to jednorodna „klasa”. Dzieli się na trzy segmenty. Pierwszy stanowią osoby pochodzące z biednych rodzin, małych miejscowości, które mają małe szanse na dobre wykształcenie i rozwój albo stracili stałe zatrudnienie z powodu wieku czy restrukturyzacji. Drugi to wykształceni młodzi ludzie zatrudniani na wiecznie darmowych albo kiepsko płatnych stażach, a także profesjonaliści żyjący z dorywczych zleceń, na czasowych umowach. Trzeci to głównie migranci, niepełnosprawni czy byli skazani.

Jak duża jest populacja prekariuszy w Polsce? Szacuje się, że mogą stanowić nawet 25 proc. całego społeczeństwa. To nie tylko polski problem. W Japonii, która jest ojczyzną „sararimanów”, czyli pracowników korporacji zatrudnionych na całe życie, odsetek prekariuszy to aż 40 proc.

Kim jest polski prekariusz? - To olbrzymia grupa składająca się z przedstawicieli różnych zawodów. A nawet fragmentów klas społecznych. Ta grupa jest większa, niż nam się zdaje. I choć jej członkowie mają wspólne problemy i mogliby się wspólnie bronić, to często nie wykształcili jeszcze klasycznej klasowej solidarności, jaką mieli w XIX czy nawet XX wieku proletariusze – powiedział w wywiadzie dla Dziennika Gazety Prawnej socjolog Jarosław Urbański.

Urbański podaje jako przykład takiego zawodu pracownika akademickiego. Zauważa, że to publiczne uczelnie przodują w efektywności obchodzenia prawa pracy. Wykorzystują bowiem doktorantów do półdarmowej harówki; prowadzą oni zajęcia, warsztaty i organizują szkolenia. Uniwersytety wprowadzają wzorce typowe dla wczesnego kapitalizmu z epoki Forda. - Prekaryzacja ich pracy tworzy presję na trwałe formy zatrudnienia, które zamiast normalnością stają się luksusem, za który pracownik ma być wdzięczny – twierdzi Urbański. Innymi grupami mocno dotkniętymi prekariatem w Polsce są między innymi robotnicy, pracownicy handlu, a także… mikroprzedsiębiorcy.

Agencje pracy tymczasowej bronią jednak znaczenia umów terminowych. - Umowa o pracę tymczasową to szansa zwłaszcza dla osób, które zaczynają swoją drogę zawodową i tych, którzy chcą zdobyć doświadczenie. Dziś wielu pracowników narzeka, że nie może znaleźć odpowiedniej oferty, a pracodawcy nie są w stanie zrekrutować odpowiednich osób. Warto, więc zastanowić się nad mechanizmem, który pozwoli zaspokoić potrzeby obu stron – mówi Andrzej Kubisiak, Dyrektor Zespołu Analiz z Work Service S.A.

Problem prekariatu polega na tym, że jest bardzo niejednorodną klasą, która ma problemy z mobilizacją. Brakuje więc organizacji reprezentujących jej interesy. Co nie znaczy, że jej poszczególne segmenty nie protestują. Jednak społeczne bunty (np. fenomen Samoobrony) znajdują się na marginesie, a walka z patologicznymi zjawiskami, jak na przykład upadkiem lokalnych rynków pracy czy proletaryzacją wsi były traktowane przez media jako populistyczne ruchy.

Polska jest też niestety krajem bardzo słabych związków zawodowych. Stopień uzwiązkowienia jest niski, a nawet jeśli tak nie jest, to związki są okopane w starych i głównie publicznych sektorach.

Klasa „bezużyteczna”

Zdaniem felietonistki Bloomberga Yuval Noah Harari rewolucja technologiczna i gwałtowny rozwój sztucznej inteligencji doprowadzą do wytworzenia „klasy bezużytecznej”. - Istnieją dobre powody by myśleć, że obecne okoliczności różnią się od przeszłych, a proces uczenia się maszyn jest czynnikiem, który zmieni „zasady gry”. Eksperci, którzy lamentują nad „utratą pracy” są w pewnym sensie jak bohater anegdoty: chłopiec, który płakał, wyczekując wilka. Wilk w końcu przyszedł – pisze Harari. Autor tłumaczy, dlaczego automatyzacja „przeorze” nieodwracalnie rynki pracy i dlaczego głębokie przekształcenia struktury wielu branż uniemożliwią zastępowanie jednych miejsc pracy innymi. - W 1920 roku farmerzy, którzy zostali odstawieni na bok z powodu automatyzacji rolnictwa, mogli znaleźć nową pracę w fabryce produkującej traktory. W 1980 roku bezrobotny robotnik przemysłowy mógł zacząć pracować jako kasjer w supermarkecie. Tego typu zmiany zawodowe były możliwe, bowiem przechodzenie z gospodarstw do fabryk i z fabryk do supermarketów wymagało tylko niewielkiego przekwalifikowania. Jednak w 2040 roku kasjer albo robotnik z branży tekstylnej tracący pracę na rzecz sztucznej inteligencji nie będzie w stanie rozpocząć pracy jako inżynier oprogramowania albo nauczyciel jogi. Nie będzie bowiem posiadał niezbędnych kompetencji – błyskotliwie tłumaczy Harari.

Według sporządzonego przez Warszawski Instytut Studiów Ekonomicznych raportu „Czy robot zabierze ci pracę? Sektorowa analiza komputeryzacji i robotyzacji europejskich rynków pracy” Polska należy do najbardziej zagrożonych automatyzacją pracy państw w UE. Aż 36 proc. całego rynku zatrudnienia w naszym kraju może zostać zastąpione przez maszyny (pod tym względem mogą się z nami równać tylko Węgry). Co ciekawe, według autorów dokumentu najbardziej narażone na automatyzację są tzw. kraje nowej Unii, czyli te o najniższym PKB per capita. Najmniej podatne na automatyzację są z kolei Norwegia i Szwajcaria, w których zagrożonych jest poniżej 19 proc. wszystkich zatrudnionych.

Skąd tak duże różnice? Zdaniem autorów kluczowa jest struktura gospodarek poszczególnych państw. Uwidaczniają się przy tym dwa podziały: na kraje Europy Zachodniej i Wschodniej oraz Północnej i Południowej. Dobrym przykładem jest rolnictwo – w Polsce ciągle pracuje w tym sektorze 13 proc. siły roboczej. Dla porównania: w Niemczech tylko 2 proc., z kolei nad Sekwaną 3 proc.
http://forsal.pl/gospodarka/demografia/a.....eczne.html

Komentarze:
Cytat:
tylko-tyle(dzisiaj 07:2Cool Zgłoś naruszenie 206

Ale zasadniczo rozróżnia się dwie klasy na mądrych i głupich. Globalizm co najwyżej może to tylko potwierdzić , iż będzie rasa mądrych panów (rząd światowy i elity) oraz rasa głupich niewolników ograniczana wymyślną zmianą klimatu na Ziemi i depopulacją. Jeżeli ktoś myśli ,ze będzie inaczej (czyli wolność jak jeszcze obecnie) to sam się określa do której rasy należy.

Odpowiedz
Tfu(dzisiaj 07:40) Zgłoś naruszenie 156

Tzw.Krytyka Polityczna to polska Targowica finansowana przez Berlin!!!

Odpowiedz
Pełowiec(dzisiaj 07:27) Zgłoś naruszenie 135

Nalezę do klasy esbecko-pełowskiej pod tytułem ***** Ty Moja.Troche ************* robole łby podnoszą.Ale Berlin pomoze..

Pokaż odpowiedzi (1)Odpowiedz
Hahaha(dzisiaj 09:24) Zgłoś naruszenie 113

Jest jeszcze klasa frustratów oderwanych od łatwej i duzej kasy.No nie,Bolki?

Odpowiedz
PIN3456(dzisiaj 10:16) Zgłoś naruszenie 50

Niemieckie rolnictwo jest tak zrobotyzowane że co roku tysiące pracowników z Polski , Rumuni i Litwy jeździ tam do prac sezonowych , na tym polega robotyzacja o której pan pisze ?

Odpowiedz
rr(dzisiaj 08:24) Zgłoś naruszenie 41

"Twórczy profesjonaliści" Smile) Państwo już zadba, żeby nic nie stworzyli. Po pierwsze nikt ich nie słucha. Po drugie narzucane od góry kiepskie wzorce, których pod żadnym pozorem nie wolno zmieniać. Po prostu nie wolno być twórczym. Takie są realia.

Pokaż odpowiedzi (1)Odpowiedz
Obserwator (dzisiaj 08:25) Zgłoś naruszenie 32

Klasy były, są i będą

Pokaż odpowiedzi (1)Odpowiedz
Obserwator (dzisiaj 08:25) Zgłoś naruszenie 32

Klasy były, są i będą

Pokaż odpowiedzi (1)Odpowiedz
srjd(dzisiaj 10:04) Zgłoś naruszenie 22

W Polsce sa bogaci złodzieje i uczciwi biedni ludzie pracujacy na etacie - w Polsce nie wazne jaki masz zawod czy doswiadczenie i tak ci oferuja 1600 zl netto

Odpowiedz
szwab(53 minuty temu) Zgłoś naruszenie 20

Najmniej kreatywne opolskie, lubuskie , wielkopolskie - historycznie uzasadnione...

Odpowiedz
Heh(58 minut temu) Zgłoś naruszenie 10

Elita i tak zostanie elitą, bo zawsze jest jej niewiele, ona nie przejmuje się narodowością ,religią, rasą,emocjami mas. Ona wykorzystuje te emocje udając kogoś kim nie jest przykład to Janukowycz , Łukaszenka oni nigdy nie interesowali się narodowością, religią, a swoją elitarnością oszukując masy i chroniąc swoje elity, to samo robi Putin i ludzie przekupieni w Waschyngtonie przez niego. ELITY... rozwiń całość

Odpowiedz
kreatywnajest(46 minut temu) Zgłoś naruszenie 10

GP manipuluje łapkami

Odpowiedz
uważność(dzisiaj 10:54) Zgłoś naruszenie 10

Też uważam , że Polska jest jednym z najbardziej kreatywnych społeczeństw

Odpowiedz
MRCL(dzisiaj 09:55) Zgłoś naruszenie 10

Yuval Noah Harari to mężczyzna Panie redaktorze Wink

Odpowiedz
ribik(dzisiaj 10:51) Zgłoś naruszenie 01

Jeżeli chodzi o Polaków, to proszę dorzucić klasę "Dziady polskie"

Pokaż odpowiedzi (1)Odpowiedz
KOD(41 minut temu) Zgłoś naruszenie 00

Chodzi o KOmusze Dziady.
http://forsal.pl/gospodarka/demografia/a.....eczne.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 10:31, 01 Lip '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Kiedy inni stają się bogaci? Kiedy Ty stajesz się biedny? Wyjaśniamy MACIEJ KWIATEK 12.06.2017



Kiedy partia pracy zaczęła mówić o opodatkowaniu bogatych rozpoczęła się dyskusja: kto w zasadzie jest bogaty? Wyjaśniamy.

Kiedy inni stają się bogaci? Kiedy Ty stajesz się biedny? Wyjaśniamy Kiedy inni stają się bogaci? Kiedy Ty stajesz się biedny? Wyjaśniamy
YouGov przeprowadziło badania dotyczące postrzeganego bogactwa w społeczeństwie. Roboczo podzielono ludzi na trzy grupy: biednych, bogatych i "ani jednych, ani drugich". Następnie pytano jakie dochody przypisują ludzi do której grupy. Pytano też jak sami siebie widzą.

Sami o sobie, czyli "panie, jaki ja tam bogaty"

Samych siebie do grupy bogatych zaliczyło 4% mieszkańców Wielkiej Brytanii. 22% uznało się za biednych, aż 72% uznało, że znajdują się gdzieś po środku, nie są ani bogaci, ani biedni (3% nie potrafiło się przypisać do żadnej grupy). 15% osób uznało się za biedne zarabiając między 30 a 40 tysięcy funtów brutto. Przy dochodach 50 000 i więcej funtów za bogatych uznało się 10% ankietowanych.

Bieda na państwowych wytycznych

Płaca minimalna (14 664 funty) została uznana za kwalifikującą człowieka do bycia biednym przez dwie trzecie ankietowanych. 41% uznaje osoby pracujące na national living wage (15600 funtów rocznie brutto) za biedne. 72% uznaje osoby mające przeciętne dochody (27600 w roku 2015) za ani bogate, ani biedne.

Wytyczne państwowe działają na wyobraźnię dużej części społeczeństwa. Prawie połowa ankietowanych uznaje, że wpadający w wyższy próg opodatkowania (zarabiający 45001 funtów) należą już do bogatej części społeczeństwa.

Inni mają lepiej

24 800 funtów tyle trzeba zarabiać, aby nie zostać uznanym za biednego przez 92% mieszkańców Wielkiej Brytanii. Powyżej tej granicy, aż do dochodów 39 800 funtów, większość osób jest postrzegana jako ani bogata, ani biedna. Zarobki powyżej 39 800 funtów natomiast co najmniej co drugi ankietowany wskazuje jako wystarczające, aby zaliczyć innych do grona bogaczy.

Rzeczywiste zarobki

Badanie nie uwzględnia kosztów życia ani różnic regionalnych, dlatego trudno wyciągać z niego wnioski dotyczące, na przykład, poglądów londyńczyków - a z pewnością najbardziej odbiegałyby one od średnich.

Pewne ciekawostki jednak widać na pierwszy rzut oka. Większość wskazuje, że osoby zarabiające 50 i więcej tysięcy funtów należą już do bogatych. Perspektywa jednak zmienia się bardzo szybko - jeśli ktoś zarabia taką kwotę, to raczej nie uważa się za zamożnego. Aż 90% wskazuje, że ich zarobki, mimo należenia do 15% najlepiej zarabiających, nie plasują ich na skali jako bogatych.

Kiedy tak naprawdę jesteś biedny?

Uśredniając wyniki uzyskujemy odpowiedź: jeśli zarabiasz nie więcej niż 15 300 funtów rocznie - jesteś biedny. Takie lub niższe zarobki ma 40% osób pracujących w Wielkiej Brytanii.

Mieszczących się w widełkach 16 478 funtów do 38 800 funtów ogół ankietowanych postrzega jako zarabiających ani dużo, ani mało.

Osiągnięcie zarobków 60 500 funtów rocznie brutto, czyli znalezienie się w 10% najlepiej zarabiających mieszkańców Wielkiej Brytanii, jest uznawane przez większość za znalezienie się w gronie osób bogatych. Wśród zarabiających 60 500 i więcej jedynie 4% uznaje siebie za bogatych.

Ekonomiści i liczby

Opinia na temat własnego i cudzego stanu posiadania to jedno, jak to widzą jednak ekonomiści? Podstawą jest dzielenie populacji na decyle dochodu, czyli na 10 równych liczebnie części populacji. Najbiedniejsze 10% społeczeństwa Wielkiej Brytanii zarabia przeciętnie 8600 funtów rocznie. Połowa Brytyjczyków zarabia nie więcej niż (przeciętnie) 17600 funtów rocznie. Większość osób uważa, że takie zarobki kwalifikują człowieka do grupy ani bogatych, ani biednych.
http://www.anglia.today/ludzie/kiedy-inn.....wyjasniamy


Cytat:
Zarobki stają się publiczne - firmy muszą publikować zarobki pracowników 07.04.2017

Prawo nakładające na pracodawców obowiązek publikowania płac zostaje wprowadzone z zamiarem zmniejszenia nierówności płacowych.

Pay Gap trafia na celownik rządu / Wikimedia Pay Gap trafia na celownik rządu / Wikimedia

Wielka Brytania chwali się, że jest jednym z pierwszych krajów, w których zaczęły pojawiać się raporty na temat nierówności płacowych między kobietami a mężczyznami. Obecnie wskaźnik ten obliczany jest na 18,1%, co jest rekordowo niskim poziomem. Teraz jednak pojawia się prawo mające przyczynić się do dalszego zmniejszenia dysproporcji poprzez nałożenie obowiązku publikowania zarobków przez pracodawców.

Nowe prawo obejmuje firmy zatrudniające co najmniej 250 osób, obejmie 15 milionów pracowników. Zarobki muszą być przez firmy podane do kwietnia przyszłego roku - obecnie jednak ustawa nie zawiera środków dyscyplinujących dla przedsiębiorców, którzy nie podporządkują się temu obowiązkowi. Ministerstwo Skarbu szacuje, że zlikwidowanie nierówności płacowych do 2025 roku przyniesie ekonomii 150 milionów funtów rocznie.

Przygotowywane przez firmy raporty mają zawierać mediany wynagrodzeń dla obu płci - czyli wartość, poniżej i powyżej której zarabia u nich 50% pracowników. Będą zawierać także bonusy wypłacane pracownikom obu płci, a także proporcje kobiet i mężczyzn na stanowiskach znajdujących się w każdym kwartylu wynagrodzeń.

Wedle zapewnień rządu prawo to ma pomóc firmom samodzielnie zidentyfikować problemy z nierównościami płacowymi narosłymi przez lata.
http://www.anglia.today/biznes/zarobki-s.....racownikow
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 08:31, 03 Lip '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Szewczyk: Trump wraca do "ekonomii podaży". Wywołała kryzys, czy grozi Polsce? 03.07.2017 Dziennik Gazeta Prawna

Donald Trump, prezydent USAźródło: PAP/EPA autor zdjęcia: OLIVIER DOULIERY POOL

Wyrafinowana myśl ekonomiczna, zwana czasem „ekonomią podaży”, pojawiła się w latach 80., a swoją głowę wychyla dziś pierwszy raz od globalnego kryzysu pod koniec zeszłego dziesięciolecia. Skąd się wzięła, dlaczego wróciła i czy dane mogą ją rozliczyć? No i czy możemy o niej mówić w kontekście Polski?

Budżet, który prezydent Donald Trump przedstawił amerykańskiemu rządowi kilka tygodni temu, potwierdza to, czego można się było spodziewać od rządzącej w Stanach Zjednoczonych Partii Republikańskiej: niższe podatki, ulgi dla korporacji, zmniejszenie wydatków socjalnych i cięcie budżetów agencji rządowych. Ta wyrafinowana myśl ekonomiczna, zwana czasem „ekonomią podaży”, pojawiła się w latach 80., a swoją głowę wychyla dziś pierwszy raz od globalnego kryzysu pod koniec zeszłego dziesięciolecia. Skąd się wzięła, dlaczego wróciła i czy dane mogą ją rozliczyć? No i czy możemy o niej mówić w kontekście Polski?


Od czasów Ronalda Reagana – według niektórych honorowego Polaka – republikanie są twardo za doktryną wolnego rynku i minimalistycznego rządu. W swoim kultowym przemówieniu do obywateli Ameryki w lipcu 1981 r. Reagan wcielił się w rolę wykładowcy „Macroeconomics 101”. Wytłumaczył siedzącym przed telewizorem jankesom, że mniejsze podatki dla firm dają większy zysk wszystkim, bo pozwalają firmom działać na szczycie swojej możliwości, zwiększając zatrudnienie i dając środki na inwestycje. Potocznie (i trochę złośliwie) taką politykę gospodarczą nazywa się „ekonomią skapywania”, bo dobrobyt przedsiębiorstw i przedsiębiorców na wyższym szczeblu dochodowym ma skapywać na arcyważną dla polityków amerykańską klasę średnią.

Ponieważ w czasach Reagana przełamano stagflację (wysokie bezrobocie i spadek siły nabywczej), przypisano to skuteczności ekonomii podażowej. I dość naiwnie rozumiany liberalizm stał się wiodącą myślą ekonomiczną. W mniej lub bardziej przemyślanych wariantach przełożył się on na reformy w wielu krajach (Ameryka Łacińska, Azja, Europa Środkowa), na konsensus waszyngtoński i na wiele innych obszarów, w tym w szczególności na narracje medialne. Ale jak to z narracjami medialnymi bywa: „Nierówności i zbyt duża swoboda korporacji spowodowały, że wszystko runęło w przepaść jesienią 2008 r.”.

Ładny obrazek? Tylko mało zgodny z faktami. Porównywanie jakiegokolwiek kraju europejskiego z USA mija się z celem. W Europie jest powszechna opieka zdrowotna (jakkolwiek byśmy na nią narzekali), powszechne szkolnictwo (poza Wielką Brytanią, w zasadzie nieodpłatne do etapu doktoratu włącznie), powszechne ubezpieczenia społeczne, w tym świadczenia na wypadek braku pracy, choroby czy niepełnosprawności, o emerytalnych nie wspominając. Wszystkie te rozwiązania w USA co prawda funkcjonują, ale bez jednego przymiotnika: nie są powszechne. I w praktyce nigdy nie były. Nawet słynne Obamacare, czyli reforma zdrowia mająca zwiększyć jego dostępność także dla osób uboższych, nie zapewniała powszechności. Tak samo z reformą systemu edukacji, które zaczęły się za Clintona. Nie ma nawet obowiązku edukacyjnego, a wskaźnik osób opuszczających system kształcenia przed osiągnięciem pełnoletniości jest najwyższy wśród krajów rozwiniętych, wielokrotnie wyższy niż gdziekolwiek w Europie. Dlatego amerykańskie skapywanie, czyli trickle down economics, w kontekście europejskim to nic więcej niż... narracja.

Kluczowe dla Trumpa, jak i całej ekonomii podaży jest jedno: zmniejszenie podatków dla najbogatszych. Przecież skądś musi skapywać. A to, że będzie kapać, jest nawet ubrane w model: krzywa Laffera.


Legenda mówi, że było tak. W 1974 r. w waszyngtońskiej knajpie nad koktajlami spotkało się czterech republikanów: Dick Cheney (wtedy zastępca szefa personelu Białego Domu, za rządów George’a W. Busha wiceprezydent), Donald Rumsfeld (wtedy szef personelu Białego Domu, za Busha juniora minister obrony), Jude Wanniski (redaktor z „The Wall Street Journal”) i ekonomista Arthur Laffer. Ten ostatni narysował na chusteczce krzywą dzwonową i stwierdził, że musi być jakiś optymalny stopień opodatkowania, który kreuje dla budżetu państwa największy możliwy przychód z danego podatku. Każda stawka powyżej tego poziomu optymalnego zniechęca do zwiększania bazy, więc zmniejsza przychody.

Laffer nigdy nie powiedział, jaki jest ten „optymalny poziom podatku”. Na jego serwetkowym modelu było magiczne x. Republikanie zrozumieli jednak coś innego – x jest zawsze niższe niż obecny poziom podatków. Zawsze.

Czy tak jest naprawdę? Po pierwsze, żaden kraj nie ma jednej stopy podatkowej – systemy są złożone, stopy mniej lub bardziej progresywne, a podatki współzależne. Manipulowanie jedną stopą – dla najbogatszych – wiele zmienić nie może. Lecz ile konkretnie? Laffera wielu próbowało włączyć w mniej lub bardziej złożone modele makroekonomiczne. Szeroko cytowane wyliczenia Mathiasa Trabandta i Haralda Uhliga (University of Chicago) mówią, że podniesienie (a nie zmniejszenie) opodatkowania zwiększy przychody budżetu USA o ok. 30 proc. w przypadku pracy i ok. 6 proc. w przypadku kapitału. Model szacowano na danych pobushowskich, czyli przy relatywnie niskich podatkach po rządach republikanów. Dla porównania dla krajów Europy w większości faktycznie optymalne okazuje się zmniejszanie opodatkowania. Tyle że efekty tu są niewielkie: kilka procent w przypadku pracy i ok. 1 proc. w przypadku kapitału. Badania były poszerzane i pogłębiane, by uwzględnić zróżnicowaną naturę różnych składek i podatków, ale i tak zazwyczaj podatki europejskie są dość bliskie Lafferowskiemu optimum. Amerykańskie podatki zaś konsekwentnie od niego odstają.

A w Polsce? Ktoś by musiał policzyć. No, można jeszcze przepisać z nagłówków mediów amerykańskich to, co komu akurat gra milszą sercu melodię..
http://forsal.pl/swiat/usa/artykuly/1054.....olsce.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 11:46, 17 Lip '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Wolność nie jest nieunikniona. Oto dlaczego Chiny raczej nigdy nie staną się demokracją 17 lipca 2017 źródło:Bloomberg

Chiny źródło: Bloomberg autor zdjęcia: Tomohiro Ohsumi


Czy Chiny kiedykolwiek staną się państwem demokratycznym? Pytanie to jest stałym elementem dyskusji o geopolityce od lat 90. Momentami wielu komentatorów uważało, że demokratyczne Chiny są już blisko.

Dziś, wraz ze wzrostem ograniczeń w kwestii wolności wypowiedzi politycznej oraz opozycji, mało kto uważa, żeby taki scenariusz był realistyczny. Mimo to wciąż warto zadawać pytanie o to, dlaczego Chiny nigdy nie staną się demokracją i czego kraj ten może nas nauczyć o naszych własnych dylematach politycznych.


Argumenty za tym, że Chiny staną się krajem demokratycznym, były oparte na obserwacji Japonii, Tajwanu i Korei Południowej – położonych niedaleko państw, które stały się demokratyczne lub były w stanie utrzymać demokrację, kiedy stały się wystarczająco zamożne. Klasa średnia w tych krajach chciała mieć odpowiedzialny rząd, a autokracje były ostatecznie skłonne zejść na bok i wesprzeć demokratyczną transformację, chociaż ścieżka Japonii była bliżej związana z powojenną okupacją i osiedlaniem się tam Amerykanów. Demokracja zapanowała też w większości państw Europy Wschodniej i Ameryki Łacińskiej, więc wydawało się prawdopodobne, że następne w kolejności będą Chiny.

Z drugiej strony są dwa silne argumenty za tym, że Chiny nie staną się demokracją. Po pierwsze, przez kilka tysięcy lat historii Chin nigdy nie było tam demokracji i możliwe, że ta historia będzie po prostu dalej trwać.


Po drugie, klasa średnia i wyższa w Chinach wciąż stanowi mniejszość i będzie tak jeszcze długo. Mniejsze państwo jest w stanie zbudować procentowo dużo większą klasę średnią dzięki eksportowi niż duże państwo o ogromnej populacji. Na globalnych rynkach nie ma po prostu wystarczającego popytu, który pozwoliłby na podwyższenie poziomu życia wszystkich ani nawet większości Chińczyków. Nierówności ekonomiczne w Chinach zostaną więc na wysokim poziomie, co nie służy siłom demokratycznym,


Wielu zamożniejszych Chińczyków wierzy w to, że Partia Komunistyczna będzie dbać o ich interesy bardziej niż w wybory. Co więcej, obecna kondycja polityki na Zachodzie nie do końca stanowi doskonały model demokracji.

Ci, którzy zapowiadają demokratyzację Chin najczęściej odpowiadają, że rząd będzie potrzebował nowego źródła uprawnienia wraz ze spowalnianiem gospodarki, które jest nieuniknione. Wygrana w demokratycznych wyborach to jeden ze sposobów na pokazanie, że rząd reprezentuje interesy ludności.

Argument ten wydaje się dziś słabszy, między innymi z powodu tego, czego dowiadujemy się o państwach innych niż Chiny, czyli że nacjonalizm często stanowi silniejszą motywację polityczną niż demokracja. Popatrzmy tylko na Turcję, brexit czy niektóre nurty w administracji Trumpa.

Chiny będą więc coraz bogatsze, a liczba demokracji na świecie będzie (niestety) spadać. W momencie, kiedy gospodarka światowa rośnie w tempie około 4 procent rocznie, związek pomiędzy dochodami, a demokracją nie jest już tak silny.


Tendencje nacjonalistyczne w Chinach są dosyć silne. Czy nam się to podoba, czy nie, Chińczycy Han często uważają się za grupę wyróżniających się etnicznie ludzi, których przeznaczeniem jest „przywrócenie Chinom wielkości”.

Zanim ocenimy ich zbyt surowo, powinniśmy pomyśleć o tym, że prawdziwie kosmopolityczne poglądy nie są powszechne z historycznego punktu widzenia, a duża część widzianego przez nas kosmopolityzmu jest kosmopolityzmem fałszywym, służącym za zasłonę dla kulturowych bądź gospodarczych interesów związanych z handlem lub imigracją. Popularne amerykańskie przekonanie o wyjątkowości Amerykanów wielu Chińczykom wydaje się pyszałkowate, a my tak samo możemy nie zgadzać się z ich filozofią.

Co więcej, chiński nacjonalizm, ze wszystkimi jego wadami, faktycznie służył jako ideologia do tego, żeby… przywrócić Chinom wielkość.

Kolejnym argumentem za tym, że Chiny się zdemokratyzują, jest twierdzenie, że rządy autokratyczne są bardzo niestabilne i mają tendencję do przekształcania się albo w tyranię, albo w demokrację. Nawet jeśli to prawda, to trudno dziś uznać za zaskakujące spostrzeżenie, że stabilność nigdy nie jest pewna.

Badanie historii Chin wraz z trwającymi do dziś przepychankami pomiędzy władzą centralną, a chaosem na peryferiach, może być dużo lepszym przewodnikiem po przyszłości świata niż filozofia zachodniego triumfalizmu, bez względu na to, jak bliski jest on naszym sercom. Innymi słowy, chińska idea cykliczności historii może mieć zastosowanie również do reszty świata.

Najlepszym argumentem za możliwą demokratyzacją Chin jest fakt, że kraj ten w przeszłości serwował już wielkie niespodzianki, takie jak podbój przez różne siły zewnętrzne (na przykład Mandżurów), powstanie tajpingów, rewolucja komunistyczna i następująca po niej rewolucja kulturalna, a także reformy, które zaczęły się w 1979 roku.

Szansa na demokratyzację Chin w świetle tego argumentu może być wręcz niedoceniana, nawet jeśli krótkoterminowe sygnały zdają się wskazywać przeciwny kierunek.

Jednak najbardziej prawdopodobne jest to, że Chiny pozostaną krajem niedemokratycznym w dającej się przewidzieć przyszłości i że historia polityczna nie składa się z serii linearnych ulepszeń.

Znów przyszedł czas na to, żeby Zachód uczył się od Chin. Emocjonalna siła nacjonalizmu jest silniejsza niż nam się wydawało, stabilność nie jest zagwarantowana, a zachodnie demokratyczne status quo w ocenie ex-ante nie jest tak atrakcyjne, jak wielu z nas się wydawało albo na co mieliśmy przynajmniej nadzieję.

Innymi słowy, stoimy przed bardzo trudnym zadaniem.
http://forsal.pl/swiat/chiny/artykuly/10.....racja.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 13:19, 21 Lip '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Zaczyna się od wstydu. Czy udało nam się zmniejszyć polską biedę? 16 lipca 2017 MAGAZYN DGP

Dziecko z kromką chleba źródło: ShutterStock

Udało nam się zmniejszyć polską biedę – ogłosili rządzący po tym, jak GUS podał najnowsze dane o zasięgu ubóstwa. To prawda. Ale tylko częściowo.

Z polską biedą to ciekawa historia. Najpierw długo była tematem tabu. Jeszcze kilkanaście lat temu miało to historyczne uzasadnienie. Jak pisała prof. Wielisława Warzywoda-Kruszyńska, temat był niewygodny zarówno dla polityków z obozu solidarnościowego, jak i przedstawicieli obozu postkomunistycznego. „Pierwsi, którzy uważali się za jedynych promotorów transformacji, podnosząc kwestię biedy, musieliby przyznać, że istnieje znacząca populacja, która »straciła« w rezultacie przemian przedstawianych wcześniej jako korzystne dla wszystkich; drudzy zaś naraziliby się na atak, że obecny stan rzeczy wynika z nieefektywności gospodarczej poprzedniego ustroju, za który ponoszą odpowiedzialność”.


Potem, gdy już nie dało się dłużej unikać tematu, ubóstwo traktowano jak problem, „który rozwiąże się sam, kiedy sytuacja gospodarki się poprawi”. Skutkiem ubocznym takiego nastawienia było to, że ubóstwo jako zjawisko społeczne pozostało nieobecne w debacie publicznej. Nie przyczyniło się to do głębszego zrozumienia biedy jako czegoś wielowymiarowego, na co nie ma prostych recept, a walka z czym prowadzona musi być jednocześnie na wielu frontach.

Nieskuteczna terapia

Największy wpływ na powstanie nowych, nieobserwowanych wcześniej obszarów biedy miała terapia szokowa zafundowana polskiej gospodarce w 1989 i 1990 r. Profesor Stanisława Golinowska, autorytet w badaniach z zakresu ubóstwa i wykluczenia społecznego, nazwała to nawet ubóstwem transformacyjnym. Jego bezpośrednią przyczyną była przede wszystkim likwidacja miejsc pracy – ale nie tylko.

Rząd Tadeusza Mazowieckiego, korzystając z olbrzymiego zaufania społecznego, postawił w 1989 r. na radykalne zmiany, których głównym celem było zatrzymanie hiperinflacji. Rząd ciął więc wydatki publiczne, z dnia na dzień likwidując budżetowe dotacje do przedsiębiorstw państwowych. Postanowiono urealnić koszt pieniądza, czyli urynkowić kredyt – co też uczyniono specjalną ustawą. Po podniesieniu stóp procentowych koszt obsługi kredytów w firmach gwałtownie wzrósł, co w połączeniu z końcem dotowania zmusiło państwowe przedsiębiorstwa do ostrych cięć w budżetach. Na pierwszy ogień poszły wszystkie programy socjalne, drugą metodą były zwolnienia, trzecią – cięcia płac. To ostatnie zresztą zostało wymuszone przez prawo, bo na płace został nałożony tzw. popiwek (czyli specjalny podatek od wzrostu wynagrodzeń). To w połączeniu z gwałtownym wzrostem cen musiało się skończyć głębokim spadkiem realnych dochodów gospodarstw domowych. Jak to obrazowo opisywał jeden z doradców ówczesnego rządu: trzeba było zabrać ludziom jedną trzecią ich pieniędzy, a potem je spalić.


Co gorsza, w gospodarce następował szybki proces przemian strukturalnych. Hiperinflacja pożarła oszczędności gromadzone przez lata w czasach komunizmu. Na bruku znaleźli się ludzie, których umiejętności nie były już nikomu potrzebne. Eksperci od rynku pracy twierdzą, że nastąpiło niedostosowanie nowego popytu na pracę do jej podaży. Jedna przyczyna to szybka reindustrializacja i wzrost znaczenia sektora usług w gospodarce. W 1990 r. udział przemysłu w wartości dodanej (czyli wartości wszystkich dóbr i usług wytwarzanych w gospodarce po odjęciu kosztów tego wytworzenia) sięgał 53 proc. (licząc razem z budownictwem), rok później już niespełna 42 proc., a pod koniec dekady – 31 proc. Równocześnie rosła rola usług: w 1990 r. ich udział w gospodarce wynosił 38,4 proc., by w ciągu następnych 10 lat wzrosnąć do 55 proc. Druga przyczyna to zmiany w rolnictwie, a konkretnie upadek państwowych gospodarstw rolnych. Rolnictwo zostało przy tym poddane rynkowej próbie, czyli bardzo szybko okazało się, że nie da się zapewnić wysokiej rentowności gospodarstw przy tak rozdrobnionej strukturze. Efekt był piorunujący. Lucyna Deniszczuk, ekonomistka zajmująca się badaniem warunków życia ludności, pisała w swojej pracy „Rozmiary i struktura ubóstwa w Polsce” z 1995 r., że rok wcześniej zakres ubóstwa wyznaczony linią minimum socjalnego objął aż 43 proc. ogółu ludności (minimum socjalne to taki poziom dochodów, który pozwala normalnie żyć i nie ma ryzyka wykluczenia społecznego). Mierząc biedę inną miarą – minimum egzystencji na poziomie degradacji cywilizacyjnej (70 proc. minimum socjalnego – dochód taki, że się nie przymiera głodem, ale nie stać cię na wiele wydatków) – ubogich było 23 proc. Polaków. Dochód poniżej minimum egzystencji na poziomie degradacji biologicznej (czyli taki, który może nie wystarczyć, by zdrowo żyć) w 1994 r. miało aż 12 proc. ludności.

Od ubóstwa do społecznego wykluczenia

To jednak tylko suche liczby. Wyrazisty obraz tego, co się wtedy działo w polskich domach, dotkniętych skutkami terapii szokowej, pokazują „Pamiętniki bezrobotnych” wydawane w pierwszej połowie poprzedniej dekady przez Instytut Gospodarstwa Społecznego SGH. Publikacja była nawiązaniem do zbioru o takim samym tytule z 1933 r. pod redakcją Ludwika Krzywickiego. Tamten dokumentował polskie skutki wielkiego kryzysu, ten wydany 70 lat później świadczył o efektach transformacji lat 90.

Prace bezrobotnych przesłane na konkurs (bo w takiej formule były zbierane) posłużyły dwojgu ekonomistom SGH – Ewie Cichowicz i Pawłowi Kubickiemu – do analizy tego, jaki wpływ na rodzinę mają ubóstwo i wykluczenie społeczne wywołane utratą pracy. Niektóre wnioski są banalne: zaczyna brakować pieniędzy, więc oszczędza się na tym, bez czego można się obejść. W pierwszej kolejności rodziny tną wydatki na kulturę i rozrywkę, potem na kosmetyki i środki czystości.

„Wydatki przeznaczane na jedzenie traktowane są jako niepotrzebne »tracenie« pieniędzy. Oprócz tego rodziny bezrobotnych mają kłopoty z regulowaniem stałych należności związanych z użytkowaniem mieszkania, a w przypadku pogłębiającego się ubóstwa także z zakupem żywności” – pisali Cichowicz i Kubicki w swojej pracy z 2005 r. Dużo bardziej przejmujące było jednak przedstawienie mechanizmu stopniowego wykluczenia społecznego. Zaczyna się od wstydu. Bezrobotni wstydzą się swojego ubóstwa, więc ograniczają kontakty z innymi, zwłaszcza tymi, którzy mają pracę. Poza tym wydatki związane z życiem towarzyskim to również koszt, który trzeba ograniczyć. W domach bezrobotnych dochodzi coraz częściej do kłótni i napięć, a ich podłożem jest podział ograniczonych zasobów. Na pierwszym miejscu stawiane są potrzeby dzieci, a decydujący wpływ na podział środków oraz odpowiedzialność za utrzymanie domu spada na matkę – możemy przeczytać w pracy „Rodzina wobec wykluczenia społecznego – analiza »Pamiętników bezrobotnych«”. W rodzinach modelu tradycyjnego, gdzie głównym żywicielem był ojciec, a matka zajmowała się domem, zwłaszcza mężczyźni mają duży problem z wytrzymaniem presji. „W wielu pamiętnikach przewija się motyw ucieczki mężczyzn w hazard, popadania w alkoholizm, rozwodów oraz rozpadu rodziny” – piszą ekonomiści.

Ale prawdziwe spustoszenie ubóstwo robi w życiu dzieci. Te, które pamiętały jeszcze, że oboje rodziców kiedyś pracowało i zarabiało pieniądze, nieustannie porównują „wczoraj i dziś”. Dzieci, które urodziły się w rodzinie dotkniętej bezrobociem, także porównują swoje życie do życia zamożniejszych rówieśników. To w naturalny sposób powoduje frustrację. Autorzy analizy zwracają uwagę, że najmłodsi są w pewnym sensie uczeni życia w biedzie – dzieci muszą się pogodzić z koniecznością ograniczania własnych potrzeb. I podkreślają, że poczucie alienacji i wykluczenia u najmłodszych z powodu biedy to cecha wspólna wszystkich badanych rodzin. „Według nas to właśnie zmiany w psychice młodych ludzi i w konsekwencji samowykluczanie stanowią jedną z najbardziej dramatycznych konsekwencji życia w długotrwałej biedzie” – piszą.

Gospodarka pomoże. Albo nie

Eksperci są w zasadzie zgodni, że u źródeł powstawania biedy zawsze jest utrata pracy. Czyli bezrobocie wynikające z rynkowych uwarunkowań (bo np. firma zbankrutowała) albo zawodowa dezaktywizacja spowodowana innymi przyczynami, choćby chorobą. Taką diagnozę stawiają zarówno ci ekonomiści, których dziś nazwalibyśmy liberałami zapatrzonymi w rynek, jak i ci o nieco bardziej prospołecznej proweniencji.

Obie grupy jednak mają różne recepty na wyciągnie ludzi z biedy. Ci pierwsi powiedzą, że najlepszy sposób to gospodarczy wzrost. Bo im lepsza koniunktura, większy popyt, tym większa skłonność firm do tworzenia miejsc pracy i podwyżek płac (bo ktoś musi produkować, by ten popyt zaspokoić). Można przy tym nieco firmom pomóc, choćby przez uelastycznienie rynku pracy. Czyli, powiedzmy, zmniejszając ochronę pracowniczą albo wprowadzając nowe, wygodne z punktu widzenia przedsiębiorcy formuły zatrudnienia. To ostatnie zresztą zastosowano w Polsce w odpowiedzi na ostatni kryzys – chodziło o to, żeby zamiast zwalniać pracowników, zatrudnić ich na umowach dziś nazywanych śmieciowymi, co zmniejszało koszty. Ale szybko stało się to największą patologią polskiego rynku pracy, a mechanizmu nadużywano.

No właśnie – mówi druga grupa ekonomistów – nie chodzi o to, by dać ludziom byle jaką robotę, bez prawnej ochrony, nisko płatną i bez ubezpieczenia. Co z tego, że ktoś będzie jako tako zarabiał, na tyle dużo, by przeżyć, skoro formuła, w jakiej pracuje, wyklucza go np. z rynku finansowego. Trudno o dobry kredyt na mieszkanie, gdy się pracuje na śmieciówce. A tzw. bieda mieszkaniowa – czyli problemy z zapewnieniem dachu nad głową – to jedna z przyczyn wykluczenia społecznego. Poza tym, żeby godnie żyć, utrzymując się z niskopłatnej posady, trzeba harować. A to też sprzyja wykluczeniu, bo ktoś taki nie ma ani ochoty, ani czasu na utrzymywanie społecznych relacji. Poza tym sam wzrost gospodarczy nie wystarczy, by walczyć z wykluczeniem, które jest szczególnie niebezpieczne dla stosunków społecznych. Musi on być jeszcze sprawiedliwiej dzielony. Najprościej zrobić to w formie transferów od dobrze sobie radzących obywateli do tych w trudniejszej sytuacji. Mówiąc krótko, zasiłki to nie jest taki zły pomysł, pod warunkiem że będą traktowane jako doraźna pomoc. Poza tym mamy twardy dowód na to, że bezpośredni transfer działa: wystarczyło wypłacić w 2016 r. ponad 17 mld zł w formie dodatków wychowawczych 500 plus, a odsetek dzieci żyjących w skrajnym ubóstwie spadł z 9 proc. do 6 proc. W ogóle grupa skrajnie ubogich gospodarstw domowych zmalała, w 2016 r. było ich niecałe 5 proc. A jeszcze dwa lata wcześniej stanowiła ona 7,4 proc. ogółu.

Niby racja, ale z zasiłkami są przynajmniej dwa podstawowe problemy – powiedzą liberałowie. Pierwszy to taki, że są na ogół źle adresowane. To znaczy nie tylko biedni je dostają, ale również ci, którzy mogliby sobie bez nich poradzić. Anna Kurowska w raporcie dla Forum Obywatelskiego Rozwoju (to organizacja kojarzona z Leszkiem Balcerowiczem) w 2008 r. pisała, że 20 proc. najbiedniejszych gospodarstw domowych dostaje połowę wypłacanych zasiłków pomocy społecznej – ale już tylko jedną trzecią świadczeń rodzinnych. Drugi problem z transferami jest taki, że mogą one demotywować osoby ubogie do aktywnego szukania pracy, np. podnoszenia swoich kwalifikacji.

Możliwe – odpowiedzą prospołeczni – ale redystrybucja to nie tylko transfer bezpośredni. Pieniądze są potrzebne na instytucjonalne działania, np. dostęp do darmowych żłobków albo przedszkoli. Wtedy dzieci z biednych rodzin byłyby w pewnym sensie wyciągane z domów, może udałoby się je uchronić przed patologicznym dziedzicznym wykluczeniem.

Przegrana walka

Tyle teoretyczne dyskusje. W praktyce polska walka z biedą przypominała do tej pory punktowe gaszenie pożarów, była chaotyczna, a badacze utyskiwali, że wyniki ich dociekań są zupełnie ignorowane przez instytucje państwa. Przywoływana już prof. Stanisława Golinowska z Instytutu Pracy i Praw Socjalnych w wywiadzie sprzed kilku lat politykę społeczną okresu transformacji określała jako instrumentalną i podporządkowaną celom rozwoju ekonomicznego. Jej zdaniem miała ona jednocześnie dwa kierunki. Pierwszy był polityczny. Zakładał wspieranie dużych grup społecznych, by zapobiegać wybuchom niezadowolenia na dużą skalę.

„Drugi kierunek, nazwijmy go socjalliberalnym, dążył do zreformowania podstawowych instytucji polityki społecznej tak, aby jednocześnie wspierały gospodarkę rynkową, a co najmniej nie przeszkadzały w jej rozwoju” – mówiła w rozmowie z Ireną Dryll opublikowanej w piśmie „Dialog”.

W walce z biedą i związanym z nią wykluczeniem dominował najprostszy wariant: pomoc socjalna. Walka nie była systemowa – w tym sensie, że inne instytucje publiczne, np. oświatowe, nie brały tego pod uwagę. Profesor Golinowska podawała przykład współczesnej polskiej szkoły, która – ulegając często presji rodziców, w pogoni za poprawą rankingów – izoluje i segreguje dzieci.

Polityką społeczną w większości obarczono samorządy, które przez długie lata skupiły się na doraźnej pomocy rodzinom dysfunkcyjnym, pomijając aspekt zapobiegania wykluczeniu społecznemu dzieci z takich rodzin. Do tej pory pomoc realizowana przez ośrodki pomocy społecznej w terenie kuleje, na co wskazują raporty Najwyższej Izby Kontroli – choćby ten z 2015 r. NIK oceniła wówczas, że ośrodki pomocy społecznej nie wykorzystują ogółu możliwości, aby dotrzeć do wszystkich osób, które potrzebują ich pomocy.

„Współpracują tylko z niektórymi organizacjami pozarządowymi, nie wyszukują aktywnie potrzebujących, często ograniczając się do biernego wykonywania rutynowych czynności i reagowania na zgłoszenia. Wpływ na ograniczone rozpoznawanie sytuacji społecznej miała m.in. nie zawsze optymalna obsada kadrowa ośrodków” – punktowała NIK.

Zupełną porażkę Polska poniosła w jeszcze jednym aspekcie, czyli w dostępności opieki instytucjonalnej nad dziećmi. Jeśli to miałoby być remedium na dziedziczne wykluczenie, to u nas ono niemal zupełnie nie działało, przynajmniej przez pierwszą dekadę transformacji. Według danych OECD w 2005 r. tylko 28 proc. polskich dzieci w wieku do lat 3 korzystało z opieki instytucjonalnej. Z czasem ten odsetek co prawda wzrósł do 51 proc. w 2012 r., ale nadal stanowczo odbiegał od średniej OCED (70 proc.). Dopiero od 2015 r. prawo do edukacji przedszkolnej mają już wszystkie polskie czterolatki, od września 2017 r. podobna zasada obejmie wszystkie trzylatki. Postęp – ale do modelowego systemu szwedzkiego, gdzie wszystkie dzieci w wieku od pierwszego roku mają ustawowe prawo do wczesnej edukacji i opieki, nam daleko.

Ameryki wojna z biedą

Warto jednak przypomnieć, że walka z biedą jest trudna nie tylko w Polsce. Na świecie zmagają się z tym zjawiskiem nawet najbogatsze i najpotężniejsze kraje. W USA wypowiedziano biedzie nawet wojnę, która zaczęła się w 1964 r., kiedy prezydent Lyndon Johnson zapowiedział pakiet inicjatyw mających na celu zmniejszenie rozmiaru ubóstwa. W tej wojnie Stany Zjednoczone poniosły klęskę. W 1966 r., kiedy działały już rządowe programy powołane do zmniejszenia biedy, poniżej progu ubóstwa znajdowało się 14,7 proc. Amerykanów. Prawie pół wieku później, w 2015 r., było to 13,5 proc. (dane za ub.r. będą dostępne dopiero we wrześniu). Oczywiście wskaźnik ten na przestrzeni pięciu dekad ulegał wahaniom – nigdy jednak nie spadł poniżej 10 proc. Co gorsza, ponieważ przez ten czas populacja USA rosła, to realnie dzisiaj więcej obywateli Stanów Zjednoczonych znajduje się poniżej progu ubóstwa niż 50 lat temu.

Oczywiście mowa o statystycznych Amerykanach, bo przecież ubóstwo materialne w USA ma inny wymiar niż w Polsce. Statystycy za Atlantykiem mają również własną, szczególną definicję biedy. Mianowicie w Stanach za biedne uznaje się te osoby, które za swoje dochody nie są w stanie nabyć trzykrotności koszyka produktów spożywczych uznawanego za minimum zrównoważonej i zdrowej diety, opracowanego przez specjalistów z tamtejszego resortu rolnictwa (takich koszyków, a właściwie planów żywieniowych, są cztery, uporządkowane od najtańszego do najdroższego; w przypadku definicji biedy chodzi oczywiście o najtańszy).

Ta trzykrotność jest oczywiście przeliczalna na pieniądze i różni się w zależności od wielkości i składu osobowego gospodarstwa domowego. I tak, w 2015 r. próg ubóstwa dla osoby poniżej 65. roku życia, żyjącej samotnie wynosił 12 331 dol. rocznie (niewiele ponad 45,5 tys. zł, czyli 3,8 tys. zł miesięcznie), ale już w przypadku rodziny z dwójką dzieci było to 24 036 tys. dol. (prawie 89 tys. zł, czyli 7,4 tys. zł miesięcznie). Taką definicję zaproponowała w latach 60. Mollie Orshansky pod wpływem obserwacji, że w ubogich gospodarstwach domowych jedna trzecia dochodu przeznaczana jest na jedzenie. Założyła, że będą to produkty z najtańszego koszyka żywieniowego; aby osiągnąć próg ubóstwa, wystarczyło wartość tego koszyka pomnożyć przez 3.

Ten sposób wyliczania progu ubóstwa ma swoje wady, w związku z czym amerykańscy statystycy od kilku lat robią to również według innej formuły, zgodnie z którą ubóstwo w USA jest niższe, ale nie różni się dramatycznie od wskaźnika liczonego podług formuły z lat 60. Amerykańska statystyka pokazuje jednak coś bardzo ważnego: że nawet kompleksowe działania na rzecz walki z biedą często nie wystarczą. Johnson nie chciał po prostu dać ludziom pieniędzy do ręki, wojnę z ubóstwem chciał toczyć wielowymiarowo. W ramach wojny z biedą powstały agencje zapewniające ubezpieczenie zdrowotne dla niezamożnych i osób starszych – Medicare i Medicaid, uruchomiono program znaczków (czy bonów) żywieniowych, zadbano o wsparcie edukacji dzieci z rodzin ubogich i pomoc materialną dla rodzin wielodzietnych, a także starano się trwale przywrócić bezrobotnych na rynek pracy, m.in. organizując roboty publiczne czy powołując federalny fundusz do wsparcia regionu Appalachów – tego samego, który w ostatnich wyborach prezydenckich postawił na Donalda Trumpa, a który już w latach 60. był w fatalnej kondycji.

Appalachy – pasmo górskie we wschodniej części USA, ciągnące się od północy stanu Missisipi aż do południa stanu Nowy Jork – to miejsce największej porażki wojny z biedą. To tutaj olbrzymim problemem jest epidemia uzależnienia od opioidów (silnych leków przeciwbólowych), tutaj najwięcej jest ciąż wśród nastolatek. Ten region też Johnson wybrał, aby pokazać Ameryce, że bieda to nie tylko problem Trzeciego Świata (wtedy tak nazywano kraje rozwijające się), ale też jest obecna w samym sercu USA. Program naprawczy prezydent ogłosił w leżącym na wschodzie stanu Kentucky mieście Inez, odwiedziwszy jednego z mieszkańców – Toma Fletchera.

Historia Fletchera jak w soczewce skupia w sobie porażki wcześniejszych państwowych programów. Kiedy do jego domu przyjechał Johnson, Fletcher miał 38 lat, żonę i ośmioro dzieci. Był bezrobotny i z trudem wiązał koniec z końcem, choć wcześniej pracował w górnictwie węgla kamiennego czy przemyśle drzewnym. Prezydent pisał potem w książce ze swoimi wspomnieniami, że jego koncepcje pomogły Fletcherom w całej Ameryce.

Fletcher stał się beneficjentem zainicjowanych przez Johnsona programów. Do jego rodziny trafiła pomoc dla wielodzietnych, dzięki czemu podniósł się ich standard życia. Głowa rodziny dzięki robotom publicznym znalazła zajęcie – niestety, były to tylko nieskomplikowane prace przy oczyszczaniu pasa drogowego. Z tego względu już pięć lat po wizycie Johnsona jako 43-letni mężczyzna Fletcher na dobre zrezygnował z poszukiwania pracy i utrzymywał się z zasiłku dla niepełnosprawnych. Kiedy zmarła jego pierwsza żona, znalazł sobie drugą, z którą miał jeszcze dwójkę dzieci. Kobieta zabiła jednak jedno z nich (a drugie próbowała), aby wyłudzić zasiłek pogrzebowy – za co trafiła za kratki. Kiedy Fletcher zmarł w 2004 r., wciąż przebywała w więzieniu.

To skomplikowane bardziej, niż myślisz

Stany Zjednoczone są jednocześnie miejscem najbardziej zażartej dyskusji na temat tego, w jaki sposób walczyć z biedą. Ekonomiści o bardziej konserwatywnym (po naszemu: liberalnym) nastawieniu są przekonani, że państwo nie powinno dawać ludziom pieniędzy do ręki, tylko tworzyć zachęty do wychodzenia z biedy. Stąd dużą popularnością po prawej stronie sceny politycznej cieszą się chociażby zwolnienia podatkowe (vide planowana reforma kodeksu podatkowego Trumpa), bo nie przyzwyczajają ludzi do „handouts” (rozdawnictwa) i nie robią z nich „benefit moochers” (żebrzących o zasiłki), tylko zmuszają do osobistej odpowiedzialności (w końcu, żeby skorzystać z ulgi, trzeba coś zarobić). Odwrotnie uważają wyznawcy bardziej liberalnych poglądów (po naszemu zwolennicy solidaryzmu społecznego): żeby ktoś zarobił na ulgę, musi najpierw mieć środki na to, żeby dojechać do pracy.

Idące trochę w poprzek tej dyskusji podejście zaproponował kilka lat temu Kristian Niemietz w książce „Mówić o biedzie inaczej: dlaczego wojna z rynkiem nie jest substytutem dla wojny z biedą”. Badacz zaproponował następujące podejście – przyjrzyjmy się, co osoby niezamożne najbardziej bije po kieszeni, a następnie stwórzmy takie rozwiązania, które obniżą te koszty (niekoniecznie dając ludziom do ręki więcej pieniędzy). Badacz zwrócił np. uwagę na galopujące koszty mieszkań w Wielkiej Brytanii; od 1971 r. rosły one trzykrotnie szybciej niż ceny produktów konsumpcyjnych. W efekcie dużą część środków zabezpieczenia socjalnego rząd w Londynie musi przeznaczać na zasiłek mieszkaniowy. Rozwiązanie? Taka zmiana polityki przestrzennej, aby umożliwić powstanie wielu nowych mieszkań, wpływając w ten sposób na ich rynkowe ceny.

Niemietz w swoich pomysłach jest radykalny, ale daje do myślenia. Za inny znaczny koszt uznaje pieniądze, jakie Brytyjczycy muszą przeznaczać na dzienną opiekę nad dzieckiem. Nie trzeba nikogo przekonywać, że jej brak może być poważną przeszkodą na drodze do powrotu na rynek pracy. Rozwiązaniem mogłaby być deregulacja tego rynku; badacz podaje, że w latach 90. stosunek żłobków do miejsc, gdzie pracują opiekunki do dzieci, przedstawiał się jako 1:2; obecnie proporcje się odwróciły. To zwiększa koszty systemu. Niemietz idzie dalej: jeśli koszty żywności są za wysokie, należy zlikwidować dopłaty do rolnictwa, co utoruje drogę tańszym produktom zza granicy. Koszty energii elektrycznej za duże? Skończyć z dopłatami do odnawialnych źródeł energii.

To holistyczna strategia, wymagająca przemyślenia polityk w wielu obszarach wpływających na ludzi jednocześnie. Eksperci do walki z biedą na świecie zresztą od wielu lat przekonują, że jest to zjawisko wielowymiarowe i tylko jednoczesne uderzenie we wszystkie aspekty ubóstwa daje nadzieję na trwałe wyciągnięcie z niego. Doskonale rozumieją to na przykład architekci polityki społecznej z krajów skandynawskich, gdzie od dawna podstawą walki z biedą jest wciągnięcie i utrzymanie osób nią zagrożonych na rynku pracy. To jednak często wymaga spersonalizowanego podejścia, które uważane jest za drogie, a w związku z tym niepraktyczne.

Takie myślenie jednak nie występuje wszędzie. Chiny na przykład zobowiązały swoich samorządowców do sporządzenia list osób żyjących poniżej granicy ubóstwa wraz z adnotacją, co jest jego przyczyną – a następnie zaradzenia temu. Taki pilotażowy projekt wprowadził w zarządzanej przez siebie prowincji Fujian obecny prezydent Chin Xi Jinping (rządził tam w latach 1999–2002) i stanowi ona teraz wzór dla reszty kraju. Celem Państwa Środka jest kompletna likwidacja biedy do rozumianej jako życie za mniej niż 2,3 tys. juanów (równowartość ok. 1300 zł) rocznie do 2020 r. W 1980 r. w Państwie Środka poniżej granicy ubóstwa znajdowało się 775 mln osób; w ub.r. było to już 43 mln.

Jakby walka z biedą nie była już wystarczająco skomplikowana, to eksperci zajmujący się tym problemem na Zachodzie stanęli przed dodatkowym wyzwaniem: zjawiskiem ubogich pracujących. To najnowsze wyzwanie dla architektów polityki gospodarczej i społecznej, bowiem wywraca do góry nogami całą dyskusję o wyciąganiu z ubóstwa. Teraz pomóc stanąć na własnych nogach nie oznacza już znaleźć wolne miejsce pracy, ale takie, które zapewni godziwą pracę. To znacząco podwyższa poprzeczkę, jeśli idzie o skuteczne działanie.
http://forsal.pl/gospodarka/aktualnosci/.....biede.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 22:02, 23 Lip '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Ile w UK potrzeba na skromne, ale przyzwoite życie?

Płaca minimalna zdaje się być kierowana do ascetów, zwłaszcza w Londynie - na skromne, ale na w miarę przyzwoite życie potrzebne są wyraźnie wyższe zarobki.

Ile w UK potrzeba na skromne, ale przyzwoite życie? Ile w UK potrzeba na skromne, ale przyzwoite życie?

Centre for Research in Social Policy na Loughborough University przygotowuje coroczne raporty na temat standardu minimalnego dochodu pokazujące jakość życia w rodzinach o niskich zarobkach. Wskaźnik ten nie jest oparty o oficjalną płacę minimalną, ale o odczucia ludzi dotyczące potrzebnych do życia środków. Ważnym wskazaniem jest, że nie są to pieniądze na po prostu przeżycie, ale zakładają także wysłanie dziecka na wycieczkę szkolną, robienie sobie prezentów świątecznych oraz wysłanie dzieci na lekcje pływania.

Brakuje coraz więcej

Dane są przekazywane Joseph Rowntree Foundation (JRF), która opracowuje je w odniesieniu do aktualnych wskaźników ekonomicznych. Oznacza to, że o ile sam dochód jest pewną informacją, o tyle dużo więcej informacji dostarcza uzupełnienie go o wskaźnik wzrostu cen i zmiany w płacy minimalne. National Living Wage podskoczyło z 7,20 na 7,50 funta. Zamrożenie poziomów tax credits, benefitów, a także pogorszenie pakietów socjalnych w wielu pracach jednak przejada tę podwyżkę z nadmiarem.

JRF wskazuje, że samotnej osobie do prowadzenia minimum przyzwoitego życia potrzebne jest 17900 funtów. Przy dorosłej, pracującej parze z dwójką dzieci jest to już 20400 funtów rocznie na osobę, natomiast samotny rodzic z dzieckiem w wieku przedszkolnym musi uzyskać 25900 funtów.

Rodzinom, w których na utrzymanie zarabia tylko jeden rodzic, brakuje średnio 120 funtów tygodniowo do poziomu przyzwoitego minimum. W ubiegłym roku były to 103 funty. Podwyżka pensji z National Living Wage o 11,24 funta została zrównoważona obniżce tax credits i housing benefit o 9,03 funta i wzrostowi o 1,25 funta składek podatkowych i na National Insurance. Pozostałe 96 pensów zarobków więcej zostało całkowicie zjedzone przez rosnące koszty życia, w tym roku wyższe o 17,75 funta.

Samotnemu rodzicowi brakowało 55 funtów tygodniowo z ubiegłym roku, w obecnym to już 67 funtów. Podwyżka 11,24 funta powodowana wzrostem National Living Wage kontrowana jest obniżką o 3,51 funta tax credits i housing benefit oraz podwyżką o 1,44 podatku i National Insurance. Wypłata netto podskoczyła o 6,29 funta, ale w tym samym czasie koszt życia poszedł w górę o 18,55 funta tygodniowo.

Przeciętna dwuosobowa rodzina jest w stosunkowo najlepszej sytuacji - brakuje im jedynie 59 funtów do osiągnięcia minimum przyzwoitego życia.

Może być lepiej


Wśród pomysłów opozycji na poprawę sytuacji jest zwiększenie płacy minimalnej, zmniejszenie obciążeń podatkowych lub zakończenie okresu zamrożenia zasiłków. Osobnym postulatem jest zmniejszenie limitu podwyżek w budżetówce, której część pracowników nie osiąga minimum dla przyzwoitego życia.

Naród minimalnej

Low Pay Commission odpowiada za ustalanie National Living Wage. Jednocześnie bada wpływ tych zmian na rynek. Analiza wskazuje, że w 2020 roku aż 15% osób pracujących w Wielkiej Brytanii będzie otrzymywać wynagrodzenie na poziomie NLW lub niższym. W 2002 roku był to zaledwie 1 pracujący na 50.

Szczególnie często minimalne wymagane prawem stawki będą płacone w handlu, rolnictwie i rybołówstwie - w tych sektorach już za trzy lata co czwarty pracownik będzie otrzymywał wynagrodzenie minimalne. Rząd zdaje sobie sprawę, że podnoszenie płacy minimalnej nie może być jedynym środkiem do poprawy jakości życia pracowników - nie jest to bowiem środek skuteczny. Theresa May zleciła zbadanie problemu i przedstawienie rozwiązań Matthew Taylorowi, byłemu doradcy Tony'ego Blaira.

Raport Taylora

Guardian informuje, że wnioski zostaną ogłoszone już w tym tygodniu. Dziennikarze gazety uzyskali wczesny dostęp do części materiałów - wskazują oni, że priorytetem będzie poprawienie produktywności najgorzej opłacanych. Większy nacisk ma zostać położony na zadowolenie z pracy uzyskiwane dzięki rozwojowi zawodowemu. Anglicy mówią o wielu zawodach "dead-end job" - jest to zatrudnienie nie oferujące żadnej możliwości rozwoju zawodowego i uzyskiwania lepszej pracy na podstawie doświadczeń zebranych w trakcie wykonywania obowiązków, brak też jest w niej szkoleń.

Jednym z postulatów jest wprowadzenie wymogu oferowania rozwoju ścieżki kariery w każdej pracy. Ma to zostać zapisane jako tworzenie stanowiska pracy z określeniem realistycznej wizji uzyskania lepszej pracy po pewnym czasie.

Płaca samozatrudnionych

Oddzielnym problemem wynagrodzeń w Wielkiej Brytanii są umowy z samozatrudnionymi, które tak naprawdę powinny być umowami o pracę. Wykorzystywanie luk prawnych przez pracodawców sprawia, że de facto pracujący jak na etacie otrzymują wynagrodzenia poniżej minimalnego. Postulatem jest zrównanie wymogu wynagrodzenia minimalnego samozatrudnionych pracujących jako podwykonawcy z zatrudnionymi na umowę o pracę. Pomocne ma być również wprowadzenie jasnych zapisów pozwalających odróżnić samozatrudnienie od pracy na etacie - obecnie pozostawiają one duże pole interpretacyjne, co działa na korzyść mających przewagę nad pracownikiem pracodawców. Ciężar dowodu, że ktoś pracuje jako podwykonawca, ma zostać przerzucony na firmę zatrudniającą.
http://www.anglia.today/warto-wiedziec/i.....oite-zycie
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
goral_




Dołączył: 30 Gru 2007
Posty: 3715
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 00:37, 24 Lip '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

WZBG napisał:
Cytat:

Jakby walka z biedą nie była już wystarczająco skomplikowana, to eksperci zajmujący się tym problemem na Zachodzie stanęli przed dodatkowym wyzwaniem: zjawiskiem ubogich pracujących. To najnowsze wyzwanie dla architektów polityki gospodarczej i społecznej, bowiem wywraca do góry nogami całą dyskusję o wyciąganiu z ubóstwa. Teraz pomóc stanąć na własnych nogach nie oznacza już znaleźć wolne miejsce pracy, ale takie, które zapewni godziwą pracę. To znacząco podwyższa poprzeczkę, jeśli idzie o skuteczne działanie.
http://forsal.pl/gospodarka/aktualnosci/.....biede.html
[quote]

Ten ostatni akapit, jest najważniejszy.
To zaczyna być plagą w UK.
W UK, dla osób biednych, są tak zwane food bank. Czyli magazyny z żywnością, gdzie osoby biedne, dostając specjalne karteczki z lokalnych gmin, mogą za darmo otrzymać prowiant w jakimś tam limicie.
W ostatnich latach ilość osób korzystających z tego typu miejsc, gwałtownie wzrosła.
Najgorsze jest to, że wzrasta liczba osób które pracują i muszą korzystać z foods bank.
W Londynie zdarza się, że nawet policjanci pracujący na pełny etat z tego korzystają, o pielęgniarkach nawet nie wspominając.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 02:32, 24 Lip '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

goral_ napisał:
WZBG napisał:
Cytat:

Jakby walka z biedą nie była już wystarczająco skomplikowana, to eksperci zajmujący się tym problemem na Zachodzie stanęli przed dodatkowym wyzwaniem: zjawiskiem ubogich pracujących. To najnowsze wyzwanie dla architektów polityki gospodarczej i społecznej, bowiem wywraca do góry nogami całą dyskusję o wyciąganiu z ubóstwa. Teraz pomóc stanąć na własnych nogach nie oznacza już znaleźć wolne miejsce pracy, ale takie, które zapewni godziwą pracę. To znacząco podwyższa poprzeczkę, jeśli idzie o skuteczne działanie.
http://forsal.pl/gospodarka/aktualnosci/.....biede.html


Ten ostatni akapit, jest najważniejszy.
To zaczyna być plagą w UK.
W UK, dla osób biednych, są tak zwane food bank. Czyli magazyny z żywnością, gdzie osoby biedne, dostając specjalne karteczki z lokalnych gmin, mogą za darmo otrzymać prowiant w jakimś tam limicie.
W ostatnich latach ilość osób korzystających z tego typu miejsc, gwałtownie wzrosła.
Najgorsze jest to, że wzrasta liczba osób które pracują i muszą korzystać z foods bank.
W Londynie zdarza się, że nawet policjanci pracujący na pełny etat z tego korzystają, o pielęgniarkach nawet nie wspominając.



Typowe dla procesu, w którym korzyści z pracy mają przepływać do kapitalistów, a nie odwrotnie.
Postępuje koncentracja majątku/kapitału.




Cytat:
UK: Pomoc ubogim kosztuje 78 mld funtów 5.08.2016



Konsekwencje ubóstwa w Wielkiej Brytanii kosztują przeciętnego podatnika 1,2 tys. funtów rocznie, a cały kraj łącznie 78 miliardów funtów – wykazują najnowsze badania.

Badanie Fundacji Josepha Rowntree (JRF) wykazało, że pomimo funduszy wydzielanych na pomoc społeczną, co piąty funt przeznaczany na wydatki publiczne przekazywany jest na pomoc najbiedniejszym w Wielkiej Brytanii. To oznacza, że łącznie dodatkowo kraj kosztuje to 78 mld funtów.

– Rekordowa liczba osób w UK korzysta z banków żywności. W 2015-2016 roku rozdaliśmy 1,1 milionów paczek z zapasem jedzenia, to 2 procent więcej niż w ubiegłym roku – informuje Trussell Trust, brytyjska organizacja charytatywna do walki z biedą.

Specjaliści informują, że życie w ubóstwie ma bardzo negatywny wpływ na stan naszego zdrowia. Niedożywienie, wyziębienie organizmu, wilgoć oraz niehigieniczne warunki życia przyczyniają się do wielu chorób, również natury psychologicznej – depresja lub nerwica. Osoby żyjące w biedzie narażone są także na duży stres, który uniemożliwia im wykonywanie pracy.

47-letni Paul z hrabstwa Gloucestershire w południowo-wschodniej Anglii załamał się po śmierci swojej matki. Mężczyzna zaczął dorabiać w bankach żywności, jako stolarz. Dzisiaj przekonuje, że to pozwoliło mu stanąć na nogi. Rząd państwa twierdzi, że zatrudnienie jest kluczem do zwalczenia biedy. – Bieda niszczy potencjał wielu ludzi, którzy mogliby przyczynić się do rozwoju ekonomicznego naszego kraju – mówi Julia Unwin, prezes Fundacji Josepha Rowentree.

Rzecznik rządu państwa zapewnia, że władze Wielkiej Brytanii usilnie starają się walczyć z biedą. Wzrasta również liczba osób pracujących. Postęp został szczególnie zauważony w średnich krajowych zarobków oraz darmowej opiece nad dziećmi.

W liczbach:

29 mld funtów rocznie wydawanych jest na pokrycie kosztów leczenia wynikającego z ubóstwa
10 mld funtów rocznie kosztują darmowe posiłki w szkołach i ubezpieczenia uczniów
9 mld funtów rocznie przeznaczanych na policję i systemy karne ws. przestępczości w biednych dzielnicach
7,5 mld funtów rocznie wydawanych na darmową opiekę dla dzieci
4,6 mld funtów rocznie kosztuje opieka społeczna dla dorosłych
4 mld funtów przeznaczanych na mieszkania
http://www.sotland.pl/uk-pomoc-ubogim-kosztuje-78-mld-funtow/


Cytat:
UNIVERSAL CREDIT PRZYMUSZA LUDZI DO KORZYSTANIA Z BANKÓW ŻYWNOŚCI? 26.05.2017

Stopniowe zastępowanie zasiłków Tax Credits i Housing Benefit jednym, tzw. Universal Credit, wiąże się z mniejszymi lub większymi trudnościami, na które narażeni są beneficjenci.

Okazuje się, że zmuszeni do 6-8 tygodniowego czekania na przyznanie nowego zasiłku, ludzie bardzo często popadają w kłopoty finansowe. Brytyjskie banki żywności alarmują, że w ciągu ostatnich 6 lat liczba wydawanych przez nie posiłków wzrosła siedmiokrotnie. Wzrost ten zaś jednoznacznie wiążą z zastąpieniem starych zasiłków przez UC.

Z tą argumentacją nie zgadza się Department for Work and Pensions, sugerując, że takie postrzeganie sprawy jest błędne: „Najlepszym sposobem na wyjście z biedy jest praca. Po wdrożeniu Universal Credit powrót do pracy jest wyraźnie szybszy, a pracownicy pozostają w zatrudnieniu na dłużej!”

(kmk)
http://magazynsquare.pl/universal-credit.....-zywnosci/
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Python666m




Dołączył: 29 Paź 2011
Posty: 243
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 02:50, 24 Lip '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 14:01, 31 Lip '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Badania: Bogaci emeryci dostają od państwa więcej niż biedni 31.07.2017 źródło: obserwatorfinansowy.pl

Emeryt źródło: ShutterStock

Bogaci emeryci w USA dostają od państwa więcej niż biedni; podwyżka płacy minimalnej w Seattle obniżyła zarobki; złe zachowanie ucznia może zapowiadać wysokie zarobki w przyszłości; kobiety nie umieją współpracować z ludźmi, których nie lubią – to niektóre wnioski z najnowszych badań ekonomicznych.

Alan J. Auerbach, Kerwin K. Charles, Courtney C. Coile, William Gale, Dana Goldman, Ronald Lee, Charles M. Lucas, Peter R. Orszag, Louise M. Sheiner, Bryan Tysinger, David N. Weil, Justin Wolfers i Rebeca Wong przygotowali pracę „How the Growing Gap in Life Expectancy May Affect Retirement Benefits and Reforms” (Jak rosnąca luka w oczekiwanej długości życia może wpłynąć na emeryturę i reformy). Zajmują się w niej wzrostem długości życia Amerykanów i wpływem tego czynnika na emerytury, a w szczególności różnicą w długości życia między bogatymi i biednymi obywatelami.

Okazuje się bowiem, że w 1980 roku w USA oczekiwana długość życia pięćdziesięcioletniego mężczyzna należącego do 20 proc. najzamożniejszych obywateli była o pięć lat dłuższa niż mężczyzny w tym samym wieku znajdującego się wśród 20 proc. najbiedniejszych mieszkańców kraju. W 2010 roku ta różnica wzrosła do 12,7 roku. To oznacza, że bogaty pięćdziesięciolatek w USA może oczekiwać, iż dożyje 89 lat. Biedny tylko 76 lat.

Co więcej, z oczekiwanej długości życia wynika, że o ile w 1980 roku bogaci dostawali mniej więcej tyle samo od państwa co biedni (bogaci dostawali wyższe emerytury, ale biedni częściej korzystali z rent i opieki zdrowotnej), to w 2010 roku bogaci dostawali od państwa średnio dodatkowe 130 tys. dol. (dziś warte 150 tys. dol.).

Analiza dotyczy USA, ale nie ma powodu sądzić, że podobne mechanizmy nie działają w Polsce. Narodowy Instytut Zdrowia Publicznego wyliczył ostatnio, że trzydziestoletni Polak po studiach ma przed sobą średnio 50 lat życia, a ten po zawodówce tylko 38 lat (czyli 12 lat mniej). Tymczasem przy wyliczeniach emerytury bierze się średnią długość życia, co jest korzystne dla zamożniejszych, a niekorzystne dla biedniejszych.

Jest więc duże prawdopodobieństwo, że opisany przez autorów mechanizm z USA działa także w Polsce i zamożniejsi obywatele na emeryturze dostają od państwa więcej niż ci, którzy mają mniej pieniędzy. To o tyle istotne, że to niejedyny mechanizm w Polsce preferujący osoby zamożne, żeby wspomnieć tylko VAT (biedni płacą większą część swojego dochodu w postaci tego podatku niż bogaci) czy wysokie podatki na używki (alkohol, papierosy), które są częściej konsumowane przez osoby mające mało pieniędzy.


Ekaterina Jardim, Mark C. Long, Robert Plotnick, Emma van Inwegen, Jacob Vigdor i Hilary Wething opracowali analizę „Minimum Wage Increases, Wages, and Low-Wage Employment: Evidence from Seattle” (Podwyżki płacy minimalnej, płace i zatrudnienie). Zajmują się w niej skutkami podwyżki płacy minimalnej w Seattle w USA z 9,47 dol. do 11 dol. w 2015 roku i do 13 dol. w 2016 roku.

Okazuje się, że pierwsza podwyżka nie miała żadnych istotnych skutków – ani negatywnych, ani pozytywnych, tzn. zysk z wyższej godzinowej stawki wyniósł mniej więcej tyle, ile strata w wyniku spadku liczby przepracowanych godzin. Druga podwyżka doprowadziła jednak do obniżenia liczby przepracowanych godzin w niskopłatnych zawodach o 9 proc., choć godzinowa stawka w nich wzrosła o 3 proc. W efekcie całkowite zarobki osób w niskopłatnych zawodach spadły w 2016 roku o 125 dol. miesięcznie.

Wynika z tego, że przy wysokich podwyżkach minimalnych stawek pracodawcy mają silną motywację, by szukać tańszych sposobów na wykonanie pracy, na przykład przez zastąpienie części pracowników automatami albo zatrudnienie mniejszej liczby lepiej wykwalifikowanych pracowników. Najważniejszy wniosek z badania jest jednak taki, że podwyżka płacy minimalnej w Seattle zaszkodziła osobom zatrudnionych w niskopłatnych zawodach.

Nicholas W. Papageorge, Victor Ronda, Yu Zheng przygotowali analizę „The Economic Value of Breaking Bad: Misbehavior, Schooling and the Labor Market” (Ekonomiczna wartość pójścia na żywioł: złe zachowanie, szkoła i rynek pracy). Zajmują się w niej korelacją między złym zachowaniem w szkole a późniejszymi zarobkami.

Powszechne przekonanie jest takie, że złe zachowanie ucznia nie wróży dobrze. Tymczasem autorzy stawiają tezę, że wiele rodzajów zachowań, które w szkole są uważane za złe, są dobrym predyktorem wysokich zarobków w przyszłości. Naukowcy zwracają uwagę, że zachowania eksternalizujące (czyli uzewnętrzniające) łączą się z agresją i nadaktywnością. Z kolei zachowania internalizujące (czyli uwewnętrzniające) są powiązane z wyższym poziomem strachu, depresją i nieśmiałością.

Autorzy stworzyli model na podstawie danych uczniów z Wielkiej Brytanii. Okazuje się, że w przypadku mężczyzn i kobiet jedno odchylenie standardowe więcej, jeżeli chodzi o zachowania eksternalizujące, to o 2,5 proc. wyższe zarobki godzinowe. U kobiet wiąże się to także z wyższą o 6,9 proc. liczbą przepracowanych godzin. Z drugiej strony jedno odchylenie standardowe w zachowaniach internalizujących to 4-proc. niższa stawka za godzinę pracy w przyszłości.

Leonie Gerhards i Michael Kosfeld opracowali analizę „I (Don’t) Like You! But Who Cares? Gender Differences in Same Sex and Mixed Sex Teams” (Nie lubię cię! Ale kogo to obchodzi?). Opisują w niej wyniki eksperymentu, który miał pokazać, jakie są różnice w pracy w grupach kobiet i mężczyzn.

Okazuje się, że kiedy w grupie są kobiety, które nie lubią innych członków grupy (niezależnie od tego, czy kobiet czy mężczyzn), ich produktywność spada. Produktywność spada także u mężczyzn, gdy są w drużynie z kobietami, których nie cenią.

Co ciekawe, nie ma spadku produktywności, gdy drużyna w całości składa się z mężczyzn, bez względu na to czy się lubią czy nie. Prawdopodobnie wynika to z tego, że w dawnych czasach od efektywnej współpracy mężczyzn zależał los całych społeczności i do naszych czasów przetrwały geny tylko tych z nich, którzy potrafili się wznieść ponad osobiste niechęci.

Autor: Aleksander Piński
http://forsal.pl/gospodarka/demografia/a.....iedni.html
https://www.obserwatorfinansowy.pl/temat.....iz-biedni/
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.100 mBTC

PostWysłany: 17:16, 22 Sie '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Kraj "usychającej wiśni". Japońscy seniorzy chcą przeżyć jesień życia w... więzieniu 22.08.2017

Tokio, Japonia, SeanPavonePhotoźródło: ShutterStock

Na niezbyt oryginalny, ale dosyć skuteczny sposób spędzenia jesieni życia wpadli japońscy emeryci, którzy, wbrew obiegowym opiniom, wcale nie należą do osób pobierających relatywnie wysokie świadczenia.

Większości z nich nie starcza nie tylko na godziwe życie, ale nawet na przysłowiowe związanie końca z końcem. Nie mogą też liczyć na pomoc ze strony swoich dzieci i innych krewnych, więc muszą sobie radzić sami z rożnymi problemami związanymi nie tylko z brakiem pracy i wystarczających środków na utrzymanie. Dotyczy to około połowy japońskich emerytów i rencistów.

Japońscy seniorzy radzą sobie z tymi bolączkami w dosyć specyficzny sposób. Zamiast na wolności samodzielnie stawiać czoła trudnościom związanym z samotnością, brakiem pracy i utrzymaniem się z niezbyt wysokiej emerytury, wolą spędzać jesień życia w więzieniu. Nie muszą się tam martwić o wikt i opierunek, ani też o opiekę medyczną czy dach na głową. W dodatku nie są tam sami i chętnie też podejmują pracę w przywięziennych zakładach, co zwiększa ich zadowolenie z życia.

Najnowsze dane opublikowane przez japoński urząd statystyczny potwierdzają zadziwiającą tendencję bardzo szybkiego wzrostu liczby więźniów obojga płci w wieku powyżej 65 roku życia. Trend ten można obserwować od połowy pierwszej dekady bieżącego stulecia. W 2005 roku seniorzy stanowili tylko 5,8 proc. ogółu więźniów, a dziesięć lat później już ponad 20 proc. W ten sposób japońscy emeryci starają się sprytnie przerzucić koszty swojego utrzymania na państwo czyli podatników.

Zamknięcie w więzieniu jest marzeniem sporej już liczby japońskich seniorów, szczególnie tych, którym nie wystarcza środków na życie i którym nie pomagają dzieci, co w Japonii jest zjawiskiem powszechnym. Dlatego też lawinowo wzrosła w Japonii liczba drobnych kradzieży w centrach handlowych i supermarketach dokonywanych przez seniorów. Kradną modne ubrania, gadżety oraz artykuły spożywcze. Robią to także ci, którzy mogliby sobie te rzeczy kupić. Chcą, aby ich złapano i osadzono w więzieniu na rok, dwa, a czasami więcej, w zależności od wartości przywłaszczonego towaru.

Paradoksem jest też fakt, że aż 70 proc. japońskich seniorów skazanych na pobyt w więzieniach, które obecnie bardziej przypominają już domy opieki społecznej lub domy niezbyt pogodnej starości, w ciągu następnych pięciu lat od wyjścia na wolność ponownie do nich wraca. Rząd Japonii musiał więc w ostatnich latach wyasygnować dodatkowe środki na odpowiednie wyposażenie więzień i zatrudnienie w nich większej liczby personelu medycznego oraz opiekunów pod kątem potrzeb coraz liczniejszej grupy seniorów. A będzie jeszcze gorzej, gdyż społeczeństwo japońskie szybko się starzeje. Obecnie 27 proc. mieszkańców tego kraju to seniorzy w wieku powyżej 65. roku życia. W 2060 roku będzie ich już ponad 40 procent.

Podobne niekorzystne tendencje demograficzne występują w wielu krajach gospodarczo rozwiniętych, w których wkrótce przeważającą część społeczeństwa stanowić będą ludzie starsi. Coraz większym problemem będzie więc wygenerowanie odpowiednich środków na utrzymanie rosnącej rzeszy emerytów i zapewnienie im warunków umożliwiających pogodną starość. Dla wielu seniorów przeżycie mniej lub bardziej pogodnej jesieni życia jest sporym wyzwaniem. A w przyszłości będzie jeszcze większym. Nie we wszystkich krajach będzie jednak można powielać w nieskończoność japoński model spędzania jesieni życia w więzieniu.
http://forsal.pl/swiat/aktualnosci/artyk.....ieniu.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 20:28, 30 Sie '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
"500 euro plus". 500 tys. najbiedniejszych włoskich rodzin otrzyma stały zasiłek 29.08.2017 PAP

Włochy, bezrobotni na ulicy w Rzymieźródło: Bloomberg autor zdjęcia: Alessia Pierdomenico

Od 1 stycznia przyszłego roku około pół miliona najbiedniejszych rodzin we Włoszech otrzymywać będzie miesięczny zasiłek w wysokości do 485 euro - ogłosił we wtorek rząd Paolo Gentiloniego. Pomocą tą objętych zostanie 1,8 miliona osób.
Na posiedzeniu Rady Ministrów zapadła definitywna decyzja o rozpoczęciu wypłaty pomocy, nazywanej "zasiłkiem inkluzywnym".

Jego wysokość zależeć będzie od liczby członków rodziny i jej dochodów - ogłoszono w przyjętym dekrecie. Na jedną osobę przysługiwać będzie 190 euro. Co najmniej pięcioosobowe rodziny dostaną co miesiąc 485 euro.

Pierwszeństwo do uzyskania zasiłku mają rodziny z dziećmi nieletnimi i chorymi, a także te, w których są kobiety w ciąży i bezrobotni powyżej 55. roku życia.

Po raz pierwszy we Włoszech wprowadzane jest "stałe narzędzie w walce z ubóstwem" - oświadczył minister pracy i polityki socjalnej Giuliano Poletti.
http://forsal.pl/swiat/aktualnosci/artyk.....silek.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 02:50, 02 Wrz '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Nierówności w każdym kraju są nieco inne 23.08.2017 obserwatorfinansowy.pl

Nierówności dochodów - kraje z trendem rosnącym (graf. Obserwaor Finansowy)

Nierówności majątkowe często mają lokalne przyczyny i powinny mieć lokalne rozwiązania – wynika z opracowania Banku Rozrachunków Międzynarodowych.
Dokument Banku Rozrachunków Międzynarodowych (BIS) zatytułowany „Światowe zmiany w nierównościach: przegląd, fakty, przyczyny, konsekwencje i rozwiązania” analizuje nierówności na podstawie trzech zmiennych.

Nie ma wątpliwości, że współczynnik Giniego wyrażający nierównomierność rozkładu dochodu gospodarstw domowych rośnie w ostatnich 25 latach w wielu rozpatrywanych krajach.

Nie ma też wątpliwości, że inny wskaźnik – udział górnego 1 proc. w dochodzie brutto – również rośnie w gospodarkach, dla których takie dane są dostępne.

Nie ma wreszcie wątpliwości, że udział pracy w dochodzie narodowym spada w większości państw.

„W krajach rozwiniętych globalizacja i napędzany wzrostem umiejętności postęp technologiczny z pewnością są odpowiedzialne za wzrost udziału całości dochodów przeznaczonych na kapitał i za powolny wzrost płac i zatrudnienie niewykwalifikowanej siły roboczej (…) W USA powstała hipoteza, że w ostatnim czasie nawet pracownicy średniego szczebla zostali dotknięci przez globalizację i postęp techniczny, podczas gdy pracownicy niskokwalifikowani mają się trochę lepiej przez wzrost zatrudnienia w usługach” – pisze autor opracowania François Bourguignon.


Nierówności dochodów - kraje z jednorazowym wzrostem (graf. Obserwator Finansowy)

Zgodnie z teorią światowego handlu w krajach rozwijających się powinna rosnąć rola pracy, a maleć rola kapitału, co sprzyjałoby mniejszym nierównościom. W praktyce jednak nie zawsze to działa. Raport wskazuje Chiny jako przykład państwa, w którym nierówności co prawda maleją na dole drabiny społecznej, ale rosną na jej górze. Jednym z wyjaśnień może być to, że dobrzy menedżerowie są na tyle mobilni, że muszą otrzymywać wynagrodzenie porównywalne do średniej światowej, by chcieli zostać w kraju.

To właśnie czynniki specyficzne dla danego kraju wybijają się na pierwszy plan w rozpatrywaniu nierówności. Linia wskazująca rosnący wskaźnik Giniego nie pnie się do góry równym tempem wszędzie na świecie. Owszem, są kraje, gdzie tak jest – Stany Zjednoczone, Japonia (z przerwą na lata 2000-2005), Francja oraz Dania i Szwecja (mające opinie dość egalitarnych).

Jednak w jeszcze większej grupie państw współczynnik Giniego potrafi wzrosnąć (lub spaść) jednym wyskokiem, a potem latami utrzymywać płaski trend. Tak stało się w Wielkiej Brytanii w drugiej połowie lat 80. i w Finlandii w drugiej połowie lat 90. XX wieku. W pierwszym przypadku zbiegło się to w czasie z reformami premier Margaret Thatcher, w drugim wzrost nierówności łączył się ze wzrostem gospodarczym wspieranym akcesją do Unii Europejskiej.

Warto przy tym zwrócić uwagę, że w 21 krajach OECD przedstawionych na naszych wykresach w 13 przypadkach nierówności są większe niż 25 lat temu ( w tym w siedmiu największych gospodarkach – krajach G7).

Przykładem wyraźnego spadku współczynnika Giniego jest Brazylia. W opracowaniu cytowane są badania, z których wynika, że aż 20 proc. tego spadku w latach 2003-2009 jest efektem działania programu Bolsa Familia. Obejmował on około 11 mln rodzin i uzależniał pomoc finansową od spełnienia pewnych warunków. Rodzice musieli na przykład dopilnować regularnych wizyt dzieci w szkole i u lekarza. Z innych badań dotyczących Brazylii wynika, że do 36 proc. redukcji nierówności pomiędzy 2001 a 2006 rokiem przyczynił się także wzrost płacy minimalnej.

Te przykłady prowadzą w stronę proponowanych rozwiązań. Nierówności można zwalczać przez redystrybucję dochodów i płacę minimalną albo przez interwencje na konkretnych rynkach. Bardziej długofalowo zaś przez wyrównanie szans dostępu do czynników przyczyniających się do wzrostu dochodów, w tym przede wszystkim do edukacji.

„Progresywne opodatkowanie dochodów jest zdecydowanie najbardziej skuteczną polityką korygowania nadmiernych nierówności” – czytamy w opracowaniu BIS. Jednocześnie w tym samym miejscu znajduje się konstatacja, że większość rządów zawahałaby się dziś przed zwiększeniem efektywnych stawek podatkowych dla korporacji i od dochodów osobistych, a także nad zwiększeniem stawki dla najwyższych dochodów z pracy, bo firmy, kapitał i specjaliści po prostu opuściliby dany kraj.

Jakie inne rozwiązania są możliwe? Choćby takie jak wspomniany program Bolsa Familia. „Sukces warunkowych zasad transferu gotówki w kilku krajach rozwijających się wykazał, że redystrybucja środków pieniężnych jest możliwa również w tych krajach, a także może zmniejszyć ubóstwo finansowe i jego negatywne konsekwencje dla rozwoju” – przekonuje autor opracowania BIS.

Najciekawszą propozycją wydaje się jednak regulacja rynków w tych miejscach, gdzie mamy do czynienia z monopolami lub niemal monopolami. Pierwszy przychodzi na myśl sektor finansowy z wysokimi bonusami menedżerów, ale rzecz w tym, że nie tylko on się do nierówności przyczynia. Opracowanie podaje przykład sektora telekomunikacyjnego w Meksyku – „czystego monopolu zapewniającego olbrzymie bogactwo i dochody właściciela”.

Na marginesie zauważono zresztą, że wątpliwe, aby gospodarstwo domowe Carlosa Slim Helú zostało zankietowane przez miejscowy urząd statystyczny, więc wskaźniki nierówności w Meksyku mogą być zaniżone o – bagatela – 55 mld dolarów.

Autor: Marek Pielach
https://www.obserwatorfinansowy.pl/temat.....ieco-inne/
http://forsal.pl/praca/wynagrodzenia/art.....-inne.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Goska




Dołączył: 18 Wrz 2007
Posty: 3486
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 04:39, 02 Wrz '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Pamietam jak na przelomie lat 60-tych i 70-tych, Niemcy Zachodnie zaczeli pilnowac u siebie "kominow zyskow". Raban podniesli okropny. W kazdym razie w 1981 roku Niemcy Zachodnie byly jakos dziwnie wyludnione !
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 20:29, 12 Wrz '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Ceny na Ukrainie. Pensje, Wypłacalność, Bieda. Przyczyny emigracji
21.03.2017
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 10:29, 14 Wrz '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Niemcy: Wysokie czynsze rujnują ludzi o niskich dochodach 13.09.2017 Małgorzata Matzke

Dla milionów gospodarstw domowych w RFN wydatki na czynsz stanowią ponad 30 proc. budżetu. Eksperci ostrzegają: to krytyczna sytuacja.



Prawie 40 proc. gospodarstw domowych w niemieckich metropoliach musi przeznaczać ponad 30 proc. swoich dochodów na goły czynsz, bez opłat. W liczbach bezwzględnych mowa jest o ponad pięciu milionach gospodarstw domowych, w których żyje około 8,6 mln osób. Pracę badawczą na ten temat naukowcom z uniwersytetu Humboldtów w Berlinie zleciła związkowa Fundacja Hansa Boecklera.

Zarówno socjolodzy jak i eksperci ds. nieruchomości uważają, że wydawanie więcej niż 30 proc. na mieszkanie staje się problematyczne, ponieważ wtedy pozostaje już stosunkowo mało pieniędzy na życie, szczególnie u osób o niskich dochodach. 30 proc. to limit także dla wynajemców, ponieważ zdają sobie sprawę, że na dłuższą metę ludzi o niskich dochodach na taki czynsz w ogóle nie będzie stać.

"Casting" chętnych do wynajęcia mieszkania

Na granicy biedy

Prawie milion gospodarstw domowych w 77 dużych niemieckich miastach musi przeznaczyć na czynsz nawet ponad połowę swojego budżetu. W około 1,3 mln. gospodarstw w największych metropoliach po zapłaceniu czynszu na życie pozostaje suma niższa niż stawka zapomogi socjalnej. Wartość środkowa (mediana) dla wszystkich gospodarstw domowych w wielkich miastach wynosi 27 proc.

Sytuacja na rynku mieszkań nie tylko odzwierciedla istniejące nierówności, ale także ona sama nierówności te pogłębia, zaznaczają autorzy analizy. Przede wszystkim w wielkich miastach, którym wciąż przybywa mieszkańców naukowcy stwierdzili duży deficyt niedrogich i małych mieszkań. Zebrane przez nich dane wskazują, że w gospodarstwach z niskimi dochodami, na osobę przypada mniej powierzchni mieszkalnej i mieszkają one w lokalach o słabym standardzie. Pomimo tego opłata czynszu jest dla nich dużo większym obciążeniem niż dla tych o wyższych dochodach, ponieważ bardzo często także za mieszkania o niskim standardzie płaci się stosunkowo wysokie czynsze.

Grafika proporcji własnościowych (beżowy) i wynajmowanych (różowy) mieszkań w poszczególnych krajach Europy

Nie tylko Monachium i Hamburg

Mediana wysokości opłat za metr kwadratowy dla ludzi, którzy mają do dyspozycji mniej niż 60 proc. średnich dochodów wynosi wedle najnowszych badań 7,2 euro. Ludzie dysponujące dochodami ponad 140 proc. mediany płacą za metr kwadratowy przeciętnie 8,1 euro - z tego względu odpowiednio drastyczne są różnice w obciążeniu domowego budżetu. Podczas gdy gospodarstwa o wyższych dochodach przeciętnie 17,2% muszą przeznaczać na czynsz brutto bez dodatkowych opłat 17,2 proc. dochodów, w gospodarstwach domowych żyjących bez mała na progu ubóstwa jest to prawie 40 proc.

Tak wysoki poziom obciążenia nie ogranicza się do konkretnych regionów. Wśród 10 miast, których mieszkańcy mają najwyższe obciążenie czynszami znajdują się stosunkowo bogate miasta jak Hamburg czy Dusseldorf, ale także ekonomicznie słabe miaste jak Bremerhaven czy Offenbach.

W Niemczech ok. połowy. populacji mieszka w domach i mieszkaniach własnościowych, druga połowa w lokalach wynajmowanych. W Polsce proporcje te wynoszą 80 proc. we własnościowych, 20 proc. w wynajmowanych.

dpa / Małgorzata Matzke
http://www.dw.com/pl/niemcy-wysokie-czyn.....a-40494031
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 09:43, 28 Wrz '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
To nie jest świat dla pracowników. Dlaczego rosną nierówności i siła kapitału? 25.09.2017 Bloomberg

100 dolarów USD, Benjamin Franklin źródło: ShutterStock

Automatyzacja pracy i przenoszenie produkcji poza granice krajów mogą wpływać na zmniejszanie udziału siły roboczej w dochodach z pracy - pisze w felietonie dla Bloomberga Noah Smith.

Pisałem w kwietniu o jednej z najbardziej niepokojących zagadek ekonomii, czyli spadku udziału siły roboczej w dochodach z pracy. Coraz mniejsza część dochodu z produkcji trafia do ludzi, którzy za nią odpowiadają, a coraz większa do właścicieli kapitału.

Udział dochodów pracowników w PKB źródło: Bloomberg

Wskazany trend jest niepokojący, ponieważ przyczynia się do wzrostu nierówności ˗ ubodzy posiadają znacznie mniej ziemi i kapitału niż bogaci. Dewaluacja pracowników może również prowadzić do wzrostu bezrobocia, niepokojów społecznych oraz społecznej apatii. Nikt nie chciałby, aby kapitalizm przekształcił się w dystopijny system zgodny z wyobrażeniami Marksa. Dlatego chociaż spadek udziału siły roboczej w zyskach z pracy jest jak dotąd relatywnie niewielki, to ekonomiści prześcigają się w wyjaśnieniach problemu, zanim nabierze on większych rozmiarów.

W ostatnim czasie wiele uwagi poświęcano idei, według której za wspomniane przesunięcie dochodów może odpowiadać monopolizacja. Jednak słynny artykuł autorstwa Davida Autora, Davida Dorna, Lawrence Katz, Christina Pattersona oraz Johna Van Reenena, który wskazał na tę zależność, udowodnił, że odpowiada ona za być może jedynie 20 proc. zmian. Oznacza to, że istnieją inne potencjalne wyjaśnienia problemu, jak rosnące znaczenie automatyzacji pracy czy globalizacja, które muszą zostać ponownie przebadane.

Ekonomiści Mai Dao, Mitali Das oraz Zsoka Koczan z Międzynarodowego Funduszu Walutowego twierdzą, że za wspomniany problem nie odpowiadają automatyzacja albo przenoszenie działalności biznesowej do innych krajów, ale wzajemne oddziaływanie na siebie obu zjawisk. Jako dowód podają, że spadek udziału siły roboczej w dochodach z pracy występuje nie tylko w bogatych krajach, ale również w rozwijających się. Poniżej znajduje się wykres pochodzący z ich artykułu:

Udział pracowników w dochodach z pracy źródło: Bloomberg

Gdyby za negatywne zjawisko była odpowiedzialna wyłącznie globalizacja, to nie doszłoby do tego. Klasyczne teorie handlowe zakładają bowiem, że ponieważ bogate kraje mają dużo kapitału, a ubogie dużo siły roboczej, to gdy kraje te zaczną ze sobą handlować, to udział w dochodach z pracy robotników powinien spadać w krajach, w których praca jest rzadkim aktywem ˗ tzn. bogatym świecie ˗ natomiast rosnąć w biednych krajach, w których występuje ona obficie. Tak się jednak nie dzieje.

Jeśli z kolei automatyzacja zaczyna sprawiać, że pracownicy stają się zbędni, rozwijające się kraje nie powinny doświadczać w czasie jej nasilenia spadku udziału siły roboczej w dochodach z pracy, bowiem znajdują się one technologicznie dekady za bogatymi krajami. Autorzy potwierdzają, że dobra inwestycyjne – maszyny, pojazdy, komputery itp. – nie są o wiele tańsze w biedniejszych krajach niż w bogatszych. Powyżej opisana układanka właściwie sprowadza się do pytania: dlaczego w rozwiniętym świecie spada udział siły roboczej w dochodach z pracy?

Dao i współautorzy wspomnianej pracy proponują pewną hipotezę. Dotyczy ona typów branż, które dominują w biednych krajach przed ich handlowym otwarciem. Gdy ubogie kraje są wyizolowane od globalnej gospodarki, mają tendencję do specjalizowania się w branżach, które są oparte o tanią pracę – rolnictwie, niskokosztowych usługach oraz produkcji przemysłowej opartej o pracę robotników. Lokalni właściciele oraz inni posiadacze kapitału radzą sobie dobrze, ale nie mają szansy naprawdę się wzbogacić, ponieważ żadne inwestycje w maszyny ani technologię nie mogą zostać nasilone przez napływ nisko opłacanych pracowników. Nie traktują więc priorytetowo inwestycji. Niedobory wydatków kapitałowych pogłębiają szczątkowe albo dysfunkcyjne systemy finansowe.

Jednak gdy handel nabiera tempa, bogate kraje zaczynają przenosić przemysłową działalność do ubogich. Daje lepsze perspektywy tamtejszym pracownikom, jednak o wiele lepsze kapitalistom. Nawet jeśli posiadacze kapitału z USA, Japonii czy Francji bogacą się dzięki ograniczaniu kosztów pracy przez przenoszenie produkcji do Chin, to chińscy kapitaliści bogacą się, ponieważ są w stanie budować wielkie biznesowe imperia.

Ekonomiści MFW przewidują również, że globalna finansowa integracja powinna pomóc złagodzić presję ciążącą na sile roboczej z ubogich państw. Jeśli amerykańskie, europejskie, japońskie czy tajwańskie firmy są w stanie inwestować w rozwijających się krajach takich jak Chiny, napływ zagranicznego kapitału zwiększy dochody lokalnych pracowników oraz zyski lokalnych posiadaczy kapitału.

Co jednak z bogatymi krajami? Pojawił się tu argument o wzajemnym wpływie automatyzacji i globalizacji – firmy z bogatych krajów mogą wysyłać opartą o intensywną pracę produkcję elektroniki, zabawek i ubrań do Chin i Bangladeszu, kupując jednocześnie zaawansowane narzędzia oraz roboty służące do wytwarzania ekskluzywnych rzeczy takich jak mikroprocesory oraz samoloty. W rezultacie tego pracownicy z bogatych państw, w których powtarzalne prace były najbardziej powszechne, mocniej ucierpieli zarówno na skutek rozpowszechnienia się wolnego handlu, jak również rozwoju procesu taniej automatyzacji.

Innymi słowy, dwie najbardziej konwencjonalne wyjaśnienia rosnących nierówności i spadających płac mogą być poprawne. Intensywna ekspansja robotów i wolnego handlu (a także monopolizacja napędzająca je) może przenosić władzę z rąk proletariatu do rąk kapitalistów. Jeśli uwzględnimy wszystkie powyższe czynniki, być może realną zagadką pozostanie jedynie to, dlaczego sytuacja pracowników nie jest jeszcze gorsza niż obecnie.
http://forsal.pl/gospodarka/aktualnosci/.....zacja.html
https://www.bloomberg.com/view/articles/.....apitalists
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.100 mBTC

PostWysłany: 12:20, 29 Wrz '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Woś: Hańba XXI wieku. Mieszkania na Zachodzie są zbyt drogie 23.09.2017 MAGAZYN DGP

Londyn z lotu ptaka źródło: Bloomberg autor zdjęcia: Matthew Lloyd

Mieszkania są zbyt drogie. To akurat doświadczenie w dzisiejszym rozwiniętym świecie dość powszechne. Drogie mieszkania rodzą gniew. I jest to gniew, którego nie należy się wstydzić. Bo jest się o co wściekać.

Realnym kosztem wysokich cen nieruchomości jest rozlewanie się miast na tereny podmiejskie, gdzie grunty są tańsze. Długie dojazdy do pracy i presja na miasta, by finansowały infrastrukturę takich dzielnic polipów, to cena, jaką trzeba za to wszystko potem zapłacić. Z polskich miast i ich okolic znamy to aż nader dobrze.

Co się dzieje, gdy przez całe lata ceny nieruchomości szybują w górę, a płace stoją w miejscu? Sprawdziła to właśnie brytyjska Resolution Foundation, która opublikowała raport pod tytułem „Hańba domowa”. O ile nasza polska „Hańba...” dotyczyła postaw twórców kultury w czasie ciemnej nocy stalinizmu, o tyle ta brytyjska jest faktycznie poświęcona mieszkaniom i domom. A jej podtytuł brzmi „Sytuacja mieszkaniowa różnych pokoleń”.

Dziś na mieszkanie Brytyjczycy muszą wydawać trzy razy większą część swojego dochodu niż pół wieku temu. O ile w połowie lat 60. tylko jakieś 10 proc. trzydziestolatków wynajmowało mieszkanie, o tyle dziś w tym samym wiekowym przedziale wynajmujących jest 40 proc. Oczywiście dlatego, że nie stać ich na kupno własnego. Dzisiejsze pokolenie spędza na dojazdach do pracy dużo więcej czasu niż pokolenia poprzednie. Kto ciekaw szczegółów, niech zajrzy do raportu autorstwa Adama Corletta i Lindsay Judge.

My zastanówmy się przez chwilę, co z tego wynika. Oczywiście pierwsza myśl, jaka przychodzi do głowy, to opowieść o młodym pokoleniu mieszkańców bogatych zachodnich państw, którzy mają gorzej (w tym przypadku pod względem mieszkaniowym) niż ich rodzice oraz dziadkowie. Ale można przecież pójść dalej. Spojrzeć również na szersze ekonomiczne konsekwencje relatywnego wzrostu cen nieruchomości. Wtedy doświadczenie brytyjskie można już spokojnie uogólniać na inne społeczeństwa. Na przykład na polskie.

Za ekonomistą Chrisem Dillowem wyróżnić da się przynajmniej cztery konsekwencje tej „domowej hańby”. Pierwsza wynika z tego, że popyt na mieszkania jest dość sztywny. Ludzie muszą gdzieś mieszkać, a w wielu społeczeństwach imperatyw „ciasnego, ale własnego kąta” jest do tego niezwykle silny. To pcha miliony gospodarstw domowych prosto w objęcia kredytu hipotecznego. O psychologicznych czy antropologicznych kosztach takiego kroku napisano już wiele. Z ekonomicznego punktu widzenia trzeba tylko przypomnieć, że zadłużenie hipoteczne stanowi lwią część wysokich wskaźników długu prywatnego we wszystkich rozwiniętych gospodarkach. A dług prywatny to jest ten dług, którego (w przeciwieństwie do długu publicznego) bać się naprawdę należy. Bo on w każdej chwili jest zdolny wywołać nielichy kryzys finansowy na miarę upadku Lehman Brothers. Albo coś gorszego.
Druga konsekwencja to spadek produktywności gospodarki. Mówiąc bardzo kolokwialnie: jeśli zbyt dużo pieniędzy zamrozimy w niezbyt produktywnym mieszkalnictwie, to tych pieniędzy będzie brakowało w innych, bardziej dynamicznych sektorach.

Po trzecie: gdy wysokie ceny mieszkań utrzymują się zbyt długo, to domy stają się w naturalny sposób sposobem na oszczędzanie. Na przykład pod kątem uzupełnienia dochodu z przyszłej emerytury. Nadmierne oszczędności i mrożenie pieniędzy na całe dekady w cegle, ziemi i betonie potrafi rodzić jednak bardzo negatywne konsekwencje dla całej gospodarki. Łącznie ze wzrostem nierówności (jedni szczęściarze mają dom, a inni go nie mają) czy podminowanie zaufania obywateli do państwa dobrobytu (ja tam w emerytury nie wierzę, będę żył z mieszkania). Z kolei najbardziej zaradni obywatele, zaopatrzywszy się uprzednio w odpowiednią liczbę mieszkań na wynajem, mogą odczuwać pokusę wycofania się z aktywnego życia zawodowego na rzecz rentierstwa. Ze szkodą dla gospodarki.

Czwartym realnym kosztem wysokich cen nieruchomości jest rozlewanie się miast coraz szerzej i szerzej. Na tereny podmiejskie, gdzie grunty są tańsze i łatwiej można zrealizować swoje marzenie o domku z ogródkiem. Długie dojazdy do pracy i presja na miasta, by finansowały infrastrukturę takich dzielnic polipów, to jednak cena, jaką trzeba za to wszystko potem zapłacić. Z polskich miast i ich okolic znamy to aż nader dobrze.

Nie wstydźmy się więc gniewu z powodu nowej współczesnej domowej hańby. Mamy prawo go czuć i go wykrzyczeć. Może ktoś w końcu usłyszy.
http://forsal.pl/nieruchomosci/mieszkani.....rogie.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 11:08, 04 Paź '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
W ciągu 8 lat majątki najbogatszych inwestorów wzrosną o ok. 70 proc. 3.10.2017 Bloomberg

Wzrost liczby najbogatszych inwestoró wźródło: Bloomberg

Rosja, Brazylia i Kanada doświadczyły w zeszłym roku największego wzrostu liczby osób posiadających inwestycyjne aktywa o wartości ponad miliona dolarów.

Rośnie zarówno liczba osób, które posiadają kapitał inwestycyjny powyżej miliona „zielonych” (high-net-worth investors), jak również ogólna wartość ich majątków – wynika z raportu World Wealth Report 2017 przygotowanego przez firmę Capgemini. Do 2025 roku aktywa znajdujące się w rękach najbogatszych będą miały wartość powyżej 100 mld dol. Jeszcze w 2016 roku wynosiła on „zaledwie” 63,5 mld.

Niestety, nawet najbogatsi cierpią z powodu wzrostu nierówności dochodowych. Podczas gdy liczba osób z inwestycyjnymi aktywami o wartości 1-5 mld dol. wzrosła o 7,4 proc., liczba najbogatszych z aktywami powyżej 30 mln dol. zwiększyła się jeszcze bardziej, bo o 8,3 proc.

Zmiana struktury aktywów w portfolio najbogatszych inwestorów źródło: Bloomberg

Liczba milionerów rośnie w bardzo szybkim tempie. Pomiędzy 2015 a 2016 rokiem zwiększyła się w największym stopniu w Rosji (o 19,7 proc.), Indonezji i Holandii (13,7 proc.), Norwegii (13,2 proc.) oraz Tajlandii (12,6 proc.). Liczba milionerów w Rosji ciągle jest jednak relatywnie niewielka i wynosi 182 tys. Z kolei w Brazylii najbogatsi (high-net-worth investors) dzierżą w swoich rękach aż 87 proc. wszystkich inwestycyjnych aktywów posiadanych przez zamożnych inwestorów.

Do tak wyraźnego wzrostu liczby najzamożniejszych inwestorów przyczyniły się rynki akcji, jednak w posiadanych przez nich portfelach inwestycyjnych akcje nie dominują. W drugim kwartale 2017 roku najbogatsi inwestorzy posiadali w akcjach średnio 31,1 proc. aktywów (w 2016 roku tylko 24,8 proc.). Kolejną część portfeli inwestycyjnych zajmowały gotówka albo jej odpowiedniki – 27,3 proc. oraz nieruchomości – 14 proc. Spadł udział alternatywnych aktywów w portfolio, takich jak fundusze hedgingowe czy towary.

Średnie stopy zwrotu z inwestycji najbogatszych osób źródło: Bloomberg

Na jakie stopy zwrotu mogli liczyć najbogatsi? Z szacunków samych zainteresowanych wynika, że średnia globalna stopa zwrotu wyniosła w 2016 roku 24,3 proc. (przed potrąceniami). Inwestorzy wykazują na zaufanie do menedżerów zarządzających ich aktywami. Poziom ich zadowolenia redukują jednak wysokie opłaty za zarządzanie. Średnia wartość tego typu opłat wyniosła w 2016 roku 8,4 proc. wartości zarządzanych aktywów.
http://forsal.pl/finanse/aktualnosci/art.....-proc.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 08:55, 11 Paź '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Prof. Koźmiński: Klasa średnia w bogatych krajach ulega degradacji i wpada w panikę [WYWIAD] 11.10.2017 Grzegorz Kowalczyk, Marek Tejchman

"Uważam, że obecny standard życia klasy średniej w krajach rozwiniętych jest zbyt wysoki i nie da się go utrzymać" - mówi prof. Koźmiński. źródło: ShutterStock


Skąd się bierze odwrót od globalizacji i cały zespół działań, które dziś nazywamy „nowym nacjonalizmem”? Otóż podłożem społecznym i politycznym tych zjawisk jest klasa średnia w najbogatszych krajach świata, która traci pozycję zarówno w sensie finansowym jak i prestiżowym - mówi w rozmowie z Forsal.pl prof. Andrzej K. Koźmiński.

Współczesna ekonomia skręca coraz bardziej w stronę interwencjonizmu i „ręcznego sterowania” zarządzania globalizacją. Takie działania mają sens?


Profesor Kołodko twierdzi, że tak. Ja co do tego mam bardzo poważne zastrzeżenia, które przytaczam w naszej wspólnej książce „Nowy pragmatyzm kontra nowy nacjonalizm” . Przede wszystkim powinniśmy najpierw odpowiedzieć na pytanie skąd się bierze ten odwrót od globalizacji i cały zespół działań, które dziś nazywamy „nowym nacjonalizmem”. Otóż podłożem społecznym i politycznym tych zjawisk jest klasa średnia w najbogatszych krajach świata, która traci pozycję zarówno w sensie finansowym jak i prestiżowym. Ulega degradacji na skutek zmian zachodzących na rynku pracy i wpada w panikę. Współczesna technologia eliminuje zawody, które określilibyśmy jako wymagające średnich kwalifikacji, m.in. agentów ubezpieczeniowych, agentów biur podróży, sprzedawców, komiwojażerów, urzędników średniego szczebla czy księgowych. Wszystkie te profesje są w tej chwili zastępowane przez komputery. Jeśli nastąpi jeszcze powszechniejsze zastosowanie sztucznej inteligencji, zmiany okażą się jeszcze dotkliwsze. Nie zapominajmy też o konkurencji tańszej siły roboczej napływającej z całego świata. Już teraz analizy badań medycznych w USA są masowo przekazywane do Indii. A to przecież było zajęcie klasy średniej. Kolejnym zagrożeniem jest niekontrolowany przepływ osób – migranci zagrażają nie tylko miejscom pracy, ale również bezpieczeństwu i gospodarce. Koszty utrzymania i przyjęcia przybyszów spadną na barki podatników klasy średniej. Klasa średnia ma tego dosyć i właśnie dlatego domaga się działania ze strony państwa.

Państwo jest w stanie tylko zarządzać strachem czy realnie rozwiązać te problemy?

Strach jest bardziej zarządzalny niż problem i można na nim zbudować duży kapitał polityczny. To przecież szansa dla ugrupowań, które znajdowały się do tej pory na marginesie realnej polityki. Ludzie działający w tych formacjach zazwyczaj nie mają szczególnych kwalifikacji czy osiągnięć. Po wyborach w Stanach Zjednoczonych przeprowadzono badania w których głównym zarzutem przeciwko Hillary Clinton były jej kompetencje. Pojawiło się zjawisko określane mianem „demand for incompetence” („wymogu niekompetencji”). Uważa się, że ktoś niewykształcony i nieobyty będzie lepszy niż osoba o szerokich horyzontach, która zdradzi społeczeństwo.

Posłanka Szczypińska powiedziała, że tacy kompetentni ludzie nie zdali egzaminu w prowadzeniu spółek. Dziś najważniejszą kompetencją ma być uczciwość.

Uważam, że to trafne stwierdzenie. Osoby niekompetentne nie kierują się czymś takim jak state of the art. Nie wiedzą jak działać sprawnie, nie znają się na tym co robią, więc można od nich oczekiwać rozmaitych dziwacznych zachowań. Tajemnicą poliszynela jest, że za Trumpem chodzi czterech generałów w obawie, żeby Prezydent nie popełnił jakiego horrendalnego głupstwa. To nie jest żart.

Tego problemu nie da się rozwiązać?

Niegdyś klasa średnia była ostoją stabilności. W miarę zamożni ludzie, z domkami na przedmieściach i niezłymi perspektywami chcieli dobrze wykształcić swoje dzieci w nadziei na umożliwienie im dalszego rozwoju i powiększania majątku. To wszystko rozpada się na naszych oczach.

Co zatem należy zrobić?

Uważam, że obecny standard życia klasy średniej w krajach rozwiniętych jest zbyt wysoki i nie da się go utrzymać. Dawniej ci ludzie byli nieźle wykształceni i stosunkowo łatwo wierzyli mainstreamowym mediom czy ekspertom. Zachowywali się stosownie do instrukcji, które otrzymali. W tej chwili stanęli dęba – już nie interesują ich autorytety, lecz populiści – Nigel Farage, Beppe Grillo czy Marine le Pen.

Może oni poradzą sobie z realnymi problemami.

Oni nie mogą sobie z nimi poradzić, gdyż nie mają stosownych kwalifikacji.

A gdyby mieli?

Nie potrafię na to odpowiedzieć. Być może zacznie się krystalizować jakieś rozwiązanie. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę tę kolosalną presję ludnościową choćby ze strony Afryki… Oni wszyscy wybierają się do Europy.

Są też odmienne stanowiska. Były minister spraw zagranicznych Szwecji uważa, że Afrykańczycy widzą Europę, ale nie chcą się do niej przenosić, lecz przekształcić swoje kraje na europejską modłę.

Uważam, że to nieprawda. Ich krajów nie da się tak łatwo przekształcić w europejskie państwa ze względu na wszechobecną korupcję. Jakichkolwiek środków byśmy nie przeznaczyli na rozwój to i tak większość zostanie rozkradziona. W związku z tym ten proces byłby niezmiernie trudny w realizacji.

Zwolennicy robotyzacji uważają, że automatyzacja gospodarki może stanowić rozwiązanie naszych problemów.

Do tego stopnia, że wyżywi jeszcze dziesiątki milionów przybyszów?

Nie.

Obawiam się, że możliwy jest powrót do tego co nazywano w czasach III Rzeszy mianem Festung Europa. To nie jest sympatyczne skojarzenie zarówno dla mieszkańców Europy, jak i osób żyjących poza nią. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. W pełni podpisuję się pod łacińskim powiedzeniem „utinam falsus vates sim” – „obym był fałszywym prorokiem”.

Tymczasem profesor Kołodko…

Profesor Kołodko uważa, że możliwe jest powstanie jakiegoś ponadnarodowego ośrodka sterującego procesami globalizacji. Twierdzi, że zalążkiem czegoś takiego może być IMF czy WTO. Mam co do tego poważne wątpliwości. On jest optymistą. A ja uważam, że tylko jakiś bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności mógłby to spowodować.
http://forsal.pl/swiat/aktualnosci/artyk.....anike.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 10:06, 18 Paź '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Indie mają wielki gospodarczy dylemat: walczyć z ubóstwem czy nierównościami? [OPINIA] 18.10.2017 Bloomberg

Indie źródło: ShutterStock

- Luka pomiędzy bogatymi a biednymi może osłabiać konsensus w sprawie reform – pisze w felietonie dla Bloomberga Mihir Sharma.

Czy znane z tolerancji wobec rażących nierówności majątkowych i dochodowych Indie osiągnęły punkt, w którym politycy będą musieli odpowiedzieć na rozszerzającą się przepaść pomiędzy bogatymi a biednymi? Być może – szczególnie jeżeli wierzysz Thomasowi Piketty’emu.

Gdy Piketty pisał kilka lat temu „Kapitał w XXI wieku”, został zmuszony do wykluczenia ze swoich analiz Indii. Potrzebował on bowiem by przeprowadzić swój wywód danych dotyczących płatności podatku dochodowego, a indyjskie władze po prostu odmówiły udostępnienia mu ich. Piketty, razem ze swoim współpracownikiem ekonomistą Lucasem Chancelem, częściowo uniknęli tego problemu pisząc niedawno artykuł, jednakże wyniki ich badania są przygnębiające: „1 proc. najlepiej zarabiających osiągał pod koniec lat 30. 21 proc. całkowitych dochodów, następnie zaledwie 6 proc. na początku lat 80., by wrosnąć dzisiaj do 22 proc”. Innymi słowy, Indie są dzisiaj najbardziej rozwarstwione, zdaniem Chancela i Piketty’ego, od czasów panowania Brytyjczyków, a większość z dzisiejszych nierówności powstała w tym samym czasie, w którym Indie wprowadzały rynkowo przyjazne reformy, które otworzyły je na świat i znacznie zwiększyły w tym kraju PKB per capita.

Jasne jest, że nie jest to dobra wiadomość. Weźmy jednak pod uwagę jedno, a nawet dwa zastrzeżenia. Z jednej strony Chanel i Piketty zauważają, że dane na których oparli obliczenia są dalekie od ideału. Dane podatkowe w Indiach są w rzeczywistości notorycznie niekompletne – zresztą od zawsze. W rzeczywistości mogły być one znacznie bardziej niekompletne w okresie, w którym w Indiach panował socjalizm, czyli tym, w którym według wspomnianych ekonomistów nierówności były znacznie mniej szkodliwe.

Nierówność nie jest też miarą, która jest wartościowa bez kontekstu. Jak niedawno zauważył w Financial Timesie ekonomista Swaminathan Aiyar, według Piketty’ego i Chancela dwoma indyjskimi stanami o najniższych nierównościach w zakresie konsumpcji były Bihar i Asam, czyli „bagno przygnębienia i stagnacji”, podczas gdy największymi nierównościami charakteryzowała się Kerala, czyli stan który od dawna ceniony jest za wysoki poziom rozwoju społecznego i który niewątpliwie jest najlepszym miejscem do urodzenia w Indiach.

Rozbieżność ta odzwierciedla realny polityczny kompromis. Czy rządy powinny działać na rzecz zmniejszania liczby osób żyjących w ubóstwie niezależnie od wpływu tych działań na nierówności? A może powinny zapewnić relatywnie równy podział dochodu, chociaż może to skazać miliony ludzi na życie w ubóstwie przez dłuższy okres, niż jest to konieczne? W okresie, w którym zaobserwowano wzrost nierówności w Indiach, gwałtownie spadła też liczba ubogich osób w tym kraju.

To w pewnym sensie dobra okazja na podsumowanie 25-lecia procesu liberalizacji Indii, która rozpoczęła się na początku lat 90. W tym okresie różnorodne rządy, a w szczególności trzy centrolewicowe koalicje pod przewodnictwem Partii Kongresowej, w skład której wchodził jako premier i minister finansów Manmohan Singh, osiągały porozumienie co do celów polityki gospodarczej: dążenia do wzmocnienia wzrostu, wprowadzenia przyjaznych rynkowi reform, biorąc pod uwagę ryzyko pogłębienia nierówności i próbując redystrybuować owoce wzrostu w kierunku najbiedniejszych.

Reformy były zbyt powolne. Jednak od zawsze istniała zgoda co do ich celów i potencjalnych konsekwencji, nawet jeśli dotyczyła ona jedynie polityków i nie była udzielana przez elektorat. Polityczny konsensus przełożył się na relatywnie wysoki wzrost, dużą redukcję ubóstwa i wzrost nierówności dochodowych, ale można to było wytłumaczyć realizacją politycznego projektu.

To co mnie martwi w tym, że Piketty i Chanel mogą mieć w dużym stopniu rację w kwestii wzrostu nierówności w Indiach, to właśnie to, że wspomniany konsensus został w ciągu kilku ostatnich lat złamany. Duża liczba „wykluczonych” z grupy beneficjentów wzrostu i redystrybucji, czyli ani bogatych ani biednych, osób znajdujących się w centrum dochodowej i kastowej hierarchii, nie jest już usatysfakcjonowana reformatorskim konsensusem. Farmerzy z klasy średniej i kasty, które czują, że inni bardziej zyskali w okresie po przeprowadzeniu reform, wyszli na ulice aby protestować przeciwko izolowaniu ich przez gospodarkę, a także politykę rządowych świadczeń skierowanych do najuboższych.

Osoby, które postrzegały wyborcze zwycięstwo Narendry Modiego z 2014 roku jako szansę na zintensyfikowanie reform prowadzonych od 1991 roku, były w dużym błędzie. Kiedy Modi ogłosił w zeszłym roku wycofanie z obrotu 86 proc. krajowej waluty, nie miało to, lub miało niewielkie, ekonomiczne uzasadnienie – jeżeli uważasz inaczej, to nadal utrzymujesz, że Indie znajdują się na reformatorskiej ścieżce rozpoczętej w 1991 roku. W rzeczywistości Modi przedstawił osobiście to zdarzenie jako celowy strajk w „wojnie klasowej”. Osobiście słyszałem, jak szczery do bólu, prosty obrońca „demonetyzacji” deklarował, że był to pierwszy cios przeciwko nierównościom wyprowadzony od 1991 roku.

Całe polityczne spektrum – w szczególności Indyjska Partia Ludowa Modiego – nauczyło się jak wykorzystywać tych, którzy najwięcej skorzystali na wzroście gospodarczym z ostatniego ćwierćwiecza. Każdy, kto oczekiwał prostej liniowej kontynuacji reform prowadzonych od 1991 roku w kierunku mglistej wolnorynkowej przyszłości jest skazany na rozczarowanie.
http://forsal.pl/swiat/aktualnosci/artyk.....pinia.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 16:55, 20 Paź '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Aż 27 proc. Polaków w wieku 50+ jest dotkniętych ubóstwem dochodowym [BADANIE] 19.10.2017 PAP

dług, pieniądze, portfel źródło: ShutterStock

27 proc. Polaków po 50. roku życia w 2015 roku było dotkniętych ubóstwem dochodowym. Pod tym względem wyprzedzili nas tylko Hiszpanie (29,5 proc). Słabo na tle innych krajów wypadamy też pod względem zdrowotnym - podało w czwartek Centrum Analiz Ekonomicznych CenEA.

CenEA przedstawiła wyniki Badania Zdrowia, Starzenia się Populacji i Procesów Emerytalnych "SHARE: 50+ w Europie" za 2015 rok. Badanie to przeprowadzane jest co dwa lata od 2004 r.

W ramach 6. rundy (2015 r.) badania przeprowadzono w 17 krajach Europy i w Izraelu. W Polsce w ramach tej rundy w badaniu wzięło udział 1826 osób; uczestnicy byli pytani o takie aspekty życia jak zdrowie, sytuacja rodzinna, aktywność zawodowa, emerytura, majątek i sytuacja materialna.

Z opracowania wynika m.in, że stopa ubóstwa dochodowego osób 50+ należy w Polsce do najwyższych w Europie. Dotkniętych tym typem ubóstwa jest 27 proc. osób z tej grupy wiekowej. Wyższy odsetek zanotowano jedynie w Hiszpanii (29,5 proc.). Mimo to analitycy notują poprawę w stosunku do lat 2011-2012 i 2006-2007, kiedy ubóstwa doświadczyło 30 proc. Polaków w wieku 50+.

Słabo wypadamy także pod względem tzw. ubóstwa subiektywnego, opartego na osobistym postrzeganiu swojej sytuacji materialnej przez badanych. Odsetek Polaków, którzy deklarowali, że trudno jest im "związać koniec z końcem", wyniósł ok. 60 proc. To ok. 20 proc. więcej niż w Czechach i o ponad 40 proc. więcej niż w Niemczech. Pod tym względem wygrywamy jedynie z Grecją, gdzie odsetek ubóstwa subiektywnego wyniósł ponad 70 proc.

Gorzej niż inne badane kraje wypadamy także pod względem samooceny zdrowia. 22 proc. mężczyzn i 23 proc. kobiet oceniło swój stan zdrowia jako zły. Dla przykładu jako zły, swój stan zdrowia określiło 11 proc. czeskich mężczyzn i tyle samo kobiet. Najlepiej wypadła Grecja i Szwecja - 5 proc. Jeszcze gorzej jest pod względem zdrowia psychicznego.

"Od samego początku polskiego uczestnictwa w badaniu SHARE duża część osób w wieku 50+ klasyfikowana jest jako osoby z dużym ryzykiem depresji. U mężczyzn w ostatniej rundzie (2015 rok - PAP) było to 30 proc., a w przypadku kobiet aż 48 proc. W tym względzie wypadamy gorzej od większości krajów w Europie" - powiedział dziennikarzom dr hab. Michał Myck, dyrektor Centrum Analiz Ekonomicznych CenEA.

Z opracowania wynika także, że osoby 50+ w Polsce są znacząco mniej aktywne na rynku pracy. Chętniej i szybciej przechodzimy też na emeryturę. Odsetek osób, które chciałyby przejść na emeryturę "tak szybko, jak to jest możliwe" jest w Polsce wyższy niż w innych badanych krajach. Dla mężczyzn w wieku do 60 lat wynosi 55 proc.; dla kobiet w tej samej grupie wiekowej - 47 proc.

Według analityków CenEA różnice w stanie zdrowia i warunkach materialnych są głównym źródłem zróżnicowania w ocenie jakości życia osób 50+. "Przeciętna ocena jakości życia polskiej populacji w wieku 50 lat i więcej była niższa w porównaniu do ocen wśród osób w tym wieku we Francji, Niemczech i Szwecji i porównywalna do poziomu w Czechach i Hiszpanii" - poinformowała "CenEA. Ponadto z badania wynika, że wyżej jakość życia oceniały osoby pracujące od niepracujących. Nie bez znaczenia były także warunki pracy. Zdaniem analityków mają one m.in. wpływ na "kontynuację zatrudnienia, a w dłuższej perspektywie wpływają na stopień aktywności zawodowej po przejściu na emeryturę".

Badanie "SHARE: 50+ w Europie" jest realizowane w ramach projektu "Wsparcie realizacji badań panelowych osób w wieku 50 lat i więcej w międzynarodowym projekcie Survey of Health, Ageing and Retirement in Europe (SHARE)". Projekt jest współfinansowany ze środków Europejskiego Funduszu Społecznego i realizowany w partnerstwie pomiędzy Ministerstwem Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej oraz Centrum Analiz Ekonomicznych CenEA.
http://forsal.pl/gospodarka/demografia/a.....danie.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 15:56, 30 Paź '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Woś: CIT w dół, pensje w dół [OPINIA] 29.10. 2017 MAGAZYN DGP

podatki źródło: ShutterStock

Donald Trump forsuje w Kongresie USA wielkie obniżki podatków dla firm. Jego doradcy ekonomiczni obiecują, że skorzysta na nich zwykły amerykański pracownik. Ale to się nie może udać - pisze Rafał Woś.

Przypomnijmy. Biały Dom chce, by CIT został zredukowany z obecnych 35 proc. do 20 proc. Prezydencka rada doradców ekonomicznych przedstawiła wyliczenia, z których wynika, że jeśli zmiany wejdą w życie, to średnie roczne dochody zatrudnionych w amerykańskiej gospodarce wzrosną od 4 tys. dol. (założenie ostrożne) do 9 tys. dol. (wersja optymistyczna). Szacunki firmuje główny ekonomiczny „mózg” ekipy Trumpa Kevin Hassett. Ekonomista związany poprzednio z konserwatywnym think tankiem American Enterprise Institute. Trumpowi te wyliczenia bardzo pasują, bo dzięki nim może robić to, co lubi najbardziej. Czyli obiecywać wielki historyczny przełom. W tym wypadku podatkowy. Przełom, przy którym zblednie nawet gwiazda innego wielbiciela niskich podatków Ronalda Reagana.

Tylko że jest kłopot. Zwracają nań uwagę Edward Kleinbard (Uniwersytet Południowej Kalifornii) i Kimberly Clausing (Reed College).

Ekonomiści napisali tekst podsumowujący efekty bardzo podobnego eksperymentu przeprowadzonego w Wielkiej Brytanii na przestrzeni ostatniej dekady. Tam pod rządami najpierw laburzystów, a potem torysów (u władzy od roku 2010) CIT został zmniejszony z 30 do 19 proc. Trochę bardziej po cichu i stopniowo (a więc zupełnie nie po trumpowsku). Ale jednak wyraźnie.

Jaki był efekt dla brytyjskiego obywatela? Otóż niezbyt zachęcający. Zwłaszcza dla pracowników, których realne płace (mediana) spadły o jakieś 4 proc. Ekonomiści narzekają, że tego przykładu w raporcie doradców ekonomicznych Trumpa wyczytać nie można. Zamiast tego mamy odwołanie do 10 (niewymienionych z nazwy) państw o niskim CIT, gdzie efekt obniżek podatkowych na płace był pozytywny. Kleinbard i Clausing przypuszczają, że doradcom Trumpa chodziło o takie gospodarki jak Irlandia albo Szwajcaria. I gorąco protestują przeciwko zestawianiu USA – było nie było największej gospodarki świata – z państewkami funkcjonującymi w globalnej gospodarce na zasadzie koncesjonowanych rajów podatkowych. Zdaniem ekonomistów, jeśli już porównywać Amerykę do kogokolwiek, to właśnie do Wielkiej Brytanii. Dużej, stabilnej, otwartej gospodarki pełnej inwestorów z całego świata.

Jest jeszcze jeden zarzut. Doradcy Trumpa pokazują wykres, z którego wynika, że w latach 2013–2016 pensje w 10 krajach o najniższym CIT rosły w tempie ok. 4 proc. Szybciej niż w krajach o wysokim CIT. Jednak zdaniem krytyków to pachnie klasycznym „torturowaniem danych statystycznych, aż wreszcie powiedzą to, co chcemy, żeby powiedziały”. No bo dlaczego tylko lata 2013–2016? Czy aby nie dlatego, że w dłuższym okresie tak widoczna różnica po prostu nie zachodzi? I dlaczego Biały Dom mówi uparcie o średniej płacy? Która jest zazwyczaj mocno zawyżona wysokimi stawkami po stronie garstki najbogatszych. Czy nie trafniej by było patrzeć na medianę dochodów (mediana to pensja dokładnie pośrodku całego społeczeństwa. Dolna połowa pracującej populacji zarabia mniej, a górna więcej). Wszak nawet trumpistom chodzi przecież o poprawienie losu zwyczajnego Amerykanina. Tak przynajmniej powtarzają.
http://forsal.pl/gospodarka/aktualnosci/.....pinia.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Prawda2.Info -> Forum -> Wiadomości Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona:  «   1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9   » 
Strona 7 z 9

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz moderować swoich tematów


Nierówności społeczne
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group.
Wymuś wyświetlanie w trybie Mobile