W razie awarii sprawdź t.me/prawda2info

 
Kapitalistyczne cwaniactwo   
Znalazłeś na naszym forum temat podobny do tego? Kliknij tutaj!
Ocena:
20 głosów
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Prawda2.Info -> Forum -> Wiadomości Odsłon: 48238
Strona:  «   1, 2, 3 ... 9, 10, 11 ... 16, 17, 18   »  Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
FortyNiner




Dołączył: 08 Paź 2015
Posty: 2131
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 07:17, 08 Wrz '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

– Straszenie wojną podsyca nacjonalizm i wzmacnia podziały. Atmosfera strachu upowszechnia przemoc, także tę codzienną, między zwykłymi ludźmi. Chcemy przypomnieć, że to kapitalizm, ze swoim egoizmem, nastawieniem na zysk, koniecznością ekspansji wywołuje wojny – mówiła z kolei Katarzyna Rakowska.

http://strajk.eu/pikieta-to-kapitalizm-wywoluje-wojny/
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
FortyNiner




Dołączył: 08 Paź 2015
Posty: 2131
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 06:55, 12 Wrz '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej przyjrzy się sytuacji, w jakiej znaleźli się listonosze ze spółki-córki InPostu, którzy bezowocnie czekają na zaległe wypłaty. W sierpniu zamiast pieniędzy otrzymali wypowiedzenia, a ich firma została sprzedana za podejrzanie niską kwotą.



Zapowiedź interwencji w sprawie listonoszy pozostawionych na lodzie przez dotychczasowego pracodawcę padła z ust wiceszefa resortu pracy Stanisława Szweda. – Ministerstwo zajmie się tą dziwną transakcją – powiedział w rozmowie z portalem Money.pl odnosząc się do sprzedaży spółki Bezpieczny List firmie Tenes One za jedyne 10 tys. zł. Polityk przyznał jednak, że widzi niewielkie szanse na rozwiązanie sprawy zaległych wypłat na poziomie roszczeń wynikających z umów pomiędzy stronami. To kwestia nie kodeksu pracy, a wymiaru sprawiedliwości – powiedział Stanisław Szwed.

Pod koniec sierpnia br. roku ponad 1200 listonoszy świadczących pracę dla InPostu za pośrednictwem firmy Bezpieczny List usłyszało, że ich spółka została sprzedana, a oni stracili pracę. Do dziś nie otrzymali wynagrodzenia za ostatnie miesiące pracy. Okazało się również, że w tygodniach poprzedzających zwolnienie zatrudnieni byli przymuszani do pracy w ponadnormatywnym wymiarze. – W lipcu co drugi dzień pracowałam po 12 godzin, w tym w weekendy. Zmusiła mnie do tego kierowniczka. Z dnia na dzień dostałam wypowiedzenie. Dowiedziałam się o tym mailem w sobotę. Nie miałam umowy o pracę, więc odprawa mi nie przysługuje – wyznała była pracownika Bezpiecznego Listu, której były pracodawca zalega 2,9 tys. zł.


http://strajk.eu/inpost-na-celowniku-ministerstwa-pracy/
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
FortyNiner




Dołączył: 08 Paź 2015
Posty: 2131
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 16:23, 14 Wrz '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

LUBLIN: RADNY PIS CZYŚCI KAMIENICĘ

Lawinowo rosnące czynsze i eksmisje – to efekt wykupienia rozpadającego się budynku przy Skibińskiej 5 przez “przedsiębiorczego” lokalnego polityka, Mariusza Kasprzaka.

Sprawę szczegółowo opisał “Kurier Lubelski”. Rozpadającą się kamienicę na Skibińskiej 5,w trudnej, biednej dzielnicy miasta, prezes zarządu dzielnicy Kośminek, Mariusz Kasprzak, odkupił w zeszłym roku od kilku prywatnych osób – za całość zapłacił ok. 60 tys. zł. Część lokali w kamienicy to pustostany, reszta jest zamieszkana – warunki są jednak fatalne. Niektórzy z lokatorów mieszkają w nim od 30 lat i są tam zameldowani, jednak nie wszyscy mieli podpisane aktualne umowy – wpłacali po prostu pierwotnym właścicielom, którzy nie troszczyli się ani o budynek, ani jego mieszkańców, umówione kwoty; czynsz wynosił 100, 200 zł. Teraz Kasprzak próbuje obciążyć ich “zaległościami” czynszowymi, naliczanymi według stawek “rynkowych”, średnich dla danego metrażu, nie biorąc pod uwagę fatalnych warunków. Twierdzi, że owe stawki wynoszą nawet 600 tys. zł. Chce też zmusić lokatorów do opuszczenia budynku, tłumacząc to jego złym stanem technicznym; jednocześnie przez cały czas, odkąd jest jego właścicielem, nie zrobił nic, żeby ten stan poprawić.


http://strajk.eu/lublin-radny-pis-czysci-kamienice/
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 10:44, 16 Wrz '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:

Ukrainiec bał się ran na wojnie, pojechał więc do niewolniczej pracy w Polsce. Wrócił bez ręki Maksymilian Tomanek 15.09.2016



Imigracja zarobkowa to powszechne zjawisko. Podczas gdy Polacy szukają pracy w Wielkiej Brytanii czy Niemczech, dla niektórych to właśnie Polska jest „ziemią obiecaną”. Wyjątkowo często, na co wpływ ma też oczywiście wschdonia wojna, przyjeżdżają do nas Ukraińcy.

19-letni Dmytro przyjechał do Polski z dwóch powodów. Po pierwsze bał się wojny – bardzo nie chciał trafić na front, gdzie wylądowało wielu jego rówieśników. Drugi powód był bardziej prozaiczny. Nastolatek chciał zarobić na swój pierwszy samochód.

Znalazł zatrudnienie w Wielichowie, pod Grodziskiem Wielkopolskim. Pomagał przy produkcji pojemników do owoców. Warunki, w których pracował były naprawdę kiepskie. Przedsiębiorca wykorzystywał go jak tylko mógł każąc mu pracować 90 godzin tygodniowo (codziennie minimum 12 godzin). Był zamykany na klucz w piwnicy i miał tam obsługiwać maszynę. Nie spodziewał się, że do domu wróci bez ręki. Prasa wciągnęła jego kończynę, na którą przez 15 minut miały działać temperatury rzędu 150 stopni Celsjusza.

– Po wypadku właściciel Wiel-Polu nakłaniał mnie do przedstawienia fałszywej wersji wydarzeń. Miałem skłamać, że spaliłem sobie rękę, bo wkładałem ją do piecyka. Ręka została zmiażdżona, a grzałki, które były w maszynie, ją ugotowały – mówi Dmytro. Jak jednak doszło do wypadku?

– Właściciel i jego syn tłumaczyli nam, że jak papier się zatnie w maszynie, mamy jej nie wyłączać i wyciągać go ręką. Chodziło o oszczędność czasu i materiału. Gdy wyciągałem papier, maszyna wciągnęła moją rękę. A potem grzałki gotowały ją przez 15 minut. Tak długo czekałem na pomoc. Moich krzyków nikt nie słyszał. Pomógł dopiero sms wysłany do kolegi. Na szczęście miałem telefon przy sobie. Gdyby jednak aparat leżał kawałek dalej, pewnie stałbym tak do wieczora i umarłbym.Po wypadku najpierw kazali mi się przebrać w nierobocze rzeczy. Dopiero potem zawieźli do szpitala. Po drodze do lekarza i po operacji chcieli, bym mówił, że wkładałem rękę do piecyka, który stał w naszym mieszkaniu – opowiada.

– W grodziskim szpitalu nikt nie chciał uwierzyć w tę wersję. Gdy do Polski przyjechała mama Dmytra i chłopak przestał się bać, powiedział, jak było naprawdę. Zeznania złożył już także jego kolega Nazar, który wspólnie z nim pracował. Zeznawali (inni pracownicy, podczas przesłuchań – przyp. red.) o warunkach pracy w Wiel-polu. Pracowali po 15 godzin dziennie, byli zamykani w piwnicy. To warunki niczym z epoki kamienia łupanego – tłumaczy adwokat Dmytra.
http://pikio.pl/ukrainiec-przyjechal-do-.....e-slyszal/
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 15:36, 16 Wrz '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Przemysł cukrowniczy płacił naukowcom za fałszowanie badań 15.09.2016

donaty, pączki, słodycze, odżywianie, otyłość, cukier, tłuszcze foto: Dreamstime

Ujawniono kolejny przekręt branży cukrowniczej, mający na celu umniejszenie związku między spożyciem cukru i problemami zdrowotnymi Amerykanów. Badacze z University of California w San Francisco odkryli dokumenty, z których wynika, że spółka Sugar Association w latach 60. opłacała naukowców z Harvardu, aby przekierowali w swoich publikacjach odpowiedzialność za choroby serca z cukrów na tłuszcze nasycone.

Takie praktyki są stosowane także obecnie. Jak ujawnił przed rokiem „The New York Times", Coca-Cola przeznaczyła miliony dolarów na finansowanie naukowców, aby fałszowali rzeczywisty związek między spożyciem słodkich napojów i otyłością. Najświeższy tego typu proceder, ujawnia w czerwcu br. agencja Associated Press. Z jej doniesień wynika, że producenci cukierków finansowali badania, według których dzieci, jedzące dużo słodyczy ważą zwykle mniej niż te, które nie jedzą ich dużo.

Przekręt z lat 60., za który płacimy do dziś

Opublikowane niedawno, w branżowym magazynie „JAMA Internal Medicine" dokumenty grupy handlowej Research Foundation Sugar, znanej dziś jako Sugar Association, dowodzą, że w latach 60. opłaciła ona trzech naukowców z Harvardu, badających wpływ cukru i tłuszczy na zdrowie serca. Każdy z nich otrzymał od koncernu po 50 tys. dol. Wyniki ich pracy, obarczające główną odpowiedzialnością za choroby serca tłuszcze nasycone i minimalizujące znaczenie spożycia cukru, opublikowane zostały w prestiżowym „New England Journal of Medicine".

Stanton Glantz, profesor medycyny na U.C.S.F. podkreślił, że przemysł cukrowniczy wykoleił w ten sposób dyskusję na temat cukru na dziesięciolecia. Znajduje to potwierdzenie m.in. w zaleceniach dietetycznych wydawanych przez rząd Stanów Zjednoczonych. Jak dowodzi „The New York Times", mimo że zarówno American Heart Association, jak i Światowa Organizacja Zdrowia zwraca uwagę na niekorzystny wpływ cukru na układ krążenia, w rządowych komunikatach znajdują się ostrzeżenia głównie przed tłuszczami.

Winni nie zostaną ukarani

Zarówno naukowcy z Harvardu zamieszani w przekręt, jak i ówcześni szefowie grupy Research Foundation Sugar już nie żyją. Uniemożliwia to bardziej szczegółowe wyjaśnienie matactwa i ukaranie zamieszanych w nie osób. Spółka Sugar Association w oświadczeniu wydanym po ujawnieniu oszustwa, tłumaczy się jedynie tym, że wyniki badań ukazały się w czasie, kiedy czasopisma medyczne nie wymagały ujawniania źródeł finansowania badań, w związku z czym nie można tu mówić o skandalu.

Źródło: Money.pl, „The New York Times", Associated Press
http://superbiz.se.pl/wiadomosci-biz/prz.....91235.html
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 11:53, 17 Wrz '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:

Hiszpański biznesmen podejrzany o wyłudzenie 220 milionów złotych podatku VAT! Działał także w Polsce... 26.08.2016

premier.gov.pl

Hiszpański biznesmen Josep D.H. jest podejrzany o założenie i kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą oraz o wyłudzenie prawie 220 mln zł podatku VAT. Rzeszowska prokuratura regionalna w piątek skierowała do sądu wniosek o jego aresztowanie na trzy miesiące.

Hiszpan, który był poszukiwany listem gończym i ENA został zatrzymany pod koniec lipca w Hiszpanii, a następnie przewieziony do Polski. Grozi mu kara do 10 lat pozbawienia wolności.

W piątek rzeszowska prokuratura skierowała wniosek o jego aresztowanie. Posiedzenie sądu w tej sprawie wyznaczono na wtorek.

Jak wyjaśnił PAP prokurator prowadzący śledztwo Jerzy Bułaś, nie ma pośpiechu w kwestii posiedzenia aresztowanego, bowiem ciągle przebywa on w areszcie na mocy wcześniejszej decyzji sądu. Zastosowanie aresztu było wtedy konieczne, aby można było wydać za D.H. list gończy i ENA.

Śledztwo dotyczące działalności międzynarodowej zorganizowanej grupy przestępczej, zajmującej się wyłudzaniem podatku VAT w związku z wewnątrzunijnym handlem złomem miedzi oraz katodami miedzi i innych metali kolorowych nadzoruje Prokuratura Regionalna w Rzeszowie.

Według dotychczasowych ustaleń w wyniku działalności grupy przestępczej polski Skarb Państwa stracił prawie 220 mln złotych.

Grupa przestępcza, której członkami byli obywatele Polski, Hiszpanii, Chile i Kolumbii działała na terenie Polski, Hiszpanii, Niemiec, Słowacji, Bułgarii, Czech.

Bułaś dodał, że z zebranych dowodów wynika, iż w latach 2006-2010 członkowie grupy, chcąc uniknąć płacenia podatku VAT i utrudnić wykrycie tego procederu przez Urzędy Skarbowe, utworzyli sieć spółek. Część z nich wystawiała nierzetelne faktury potwierdzające nabycie złomu miedzi i niklu za granicą, a później jego sprzedaż w kraju. Inne spółki natomiast wystawiały fikcyjne faktury dotyczące obrotu złomem na terenie kraju oraz jego zbycia za granicę.

Jedna ze spółek kierowana przez Josepa D.H. działała w Rzeszowie.

Dzięki takim działaniom w dokumentacji handlowej powstawały nadwyżki naliczonego podatku VAT, który następnie potrącano z podatku faktycznie należnego Skarbowi Państwa. Skutkiem tego było m.in. wypłacenie ze Skarbu Państwa na konto jednej ze spółek kwoty ponad 70 mln zł. Pozostała kwota z 220 mln zł to należność dla SP, której podejrzani nie wpłacili z tytułu handlu wewnątrz UE.

Ponadto przestępcy mieli też prać brudne pieniądze pochodzące z tej działalności.

Łącznie w sprawie podejrzanych jest 12 osób z Polski, Hiszpanii, Chile i Kolumbii.

Wobec dwóch obywateli Kolumbii Sąd Okręgowy w Rzeszowie zastosował Europejski Nakaz Aresztowania (ENA). Ponadto, poszukiwani są oni listem gończym. Po ich zatrzymaniu zostaną im postawione zarzuty prania brudnych pieniędzy, przestępstw podatkowych i udziału w zorganizowanej grupie przestępczej.

Natomiast siedmiu podejrzanych zostało zatrzymanych w 2010 roku pod zarzutem udziału w grupie przestępczej, prania brudnych pieniędzy i oszustw podatkowych. Na początku przebywali oni w aresztach, które później zamieniono na zakazy opuszczania kraju, dozory policji i poręczenia majątkowe.

Śledztwo w tej sprawie zostało wszczęte w czerwcu 2009 roku przez Prokuraturę Okręgową w Rzeszowie, ale jego prowadzenie powierzono rzeszowskiej delegaturze ABW. Później sprawę przejęła PR.

Na poczet przyszłych kar na rachunkach bankowych szefa grupy i spółek zamieszanych w proceder zabezpieczono łącznie ponad 60 mln zł w gotówce i nieruchomościach. Z tych środków ponad 20 mln zł zostało już przekazane na roszczenia Skarbu Państwa.

Agnieszka Pipała(PAP)

wwr
http://wpolityce.pl/gospodarka/306126-hi.....e-w-polsce
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 00:37, 21 Wrz '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Bezdomny ochroniarz na służbie za 3,50 Grzegorz Szymanik, Sylwia Sałwacka 2016-09-15

Ochroniarz z Katowic nie dostał wypłaty, więc z fontanny wyciągnął 3 zł na jedzenie. I za to wyleciał.

Rys. Piotr Chatkowski

Wrocław. Deszczówka zbiera się w słoiku. Krople gaszą Jankowi papierosa skręconego z gazety. Chowamy się do betonowej budy, w której śpią razem z Zośką. Ogródki działkowe na Oporowie spowija zasłona wody.

- Trzeba się zbierać - rzuca Janek. Zakłada koszulę od munduru, a pagony zwisają po bokach, bo za duży. Zośka się śmieje.

Janek jedzie do pracy. Przez 72 godziny będzie ochraniał teren, na którym buduje się politechnika. Za każdą z godzin dostanie 3 zł i 70 gr.

- Szefowa mówi: "Panie Janku, pan mi załatwi kolegę bezdomnego, to premia dla pana". Na Bogedaina jest schronisko, tam mam szukać pracowników do ochrony. Za takie pieniądze to nikt inny już pracować nie chce.


Myj się w strumyku

Poznań. Lato 2013 roku, agencja TG Security Group werbuje ludzi do pracy w schronisku dla bezdomnych w podpoznańskich Borówkach. "Zakres obowiązków - dozorowanie, umowa - zlecenie, liczba godzin pracy - 40". Ktoś się zgłasza, przyjmują go, anonsuje innych.

Na rozmowę idzie Włodzimierz Knasiecki, były pracownik ambulansu pocztowego, na rencie, od dwóch lat bezdomny. O nic go nie pytają.

- Dajemy 4 zł za godzinę, z tym że robisz 24 na 24, czyli doba w pracy i doba wolnego. Miesięcznie wychodzi jakieś 1400 zł - słyszy. Ma ochraniać place budowy. Dostaje czapkę i mundur.

Na ulicy znalazł się w 2011 roku. Wcześniej mieszkał z ojcem, z zawodu rzeźnikiem. Na dwupokojowe mieszkanie na Wildzie czekają w PRL-u 10 lat. Po maturze Włodek chce iść na studia, ale u matki wykrywają raka. Musi zarabiać. Zostaje kurierem, jeździ ambulansem pocztowym. Najczęściej do Krakowa. Trochę baluje, ale większość pieniędzy oddaje matce. W czasie rozładunku przesyłek doznaje urazu kręgosłupa - trafia do szpitala, przerzucają go na magazyn. Ale tu też musi nosić paczki. Nie jest w stanie dalej pracować - dostaje rentę. Ojciec nie wykupuje mieszkania na własność, jest głównym najemcą. Po jego śmierci czynsz wzrasta trzykrotnie - do ponad 800 zł. Włodkowi nie starcza 700 zł renty, wpada w pętlę zadłużenia i ląduje na ulicy.

- Na ulicy zderzasz się z ostracyzmem i zaczynasz pić, a jak nie pijesz, to wykluczają cię inni bezdomni i jesteś skazany na podwójny ostracyzm - mówi Kornelia, streetworkerka. Knasieckiego znajduje zimą w ruinach, na starym stadionie Warty. Ratuje przed zamarznięciem.

Włodzimierz jest na początku zadowolony z pracy. Pilnuje budowy, firma płaci w miarę regularnie. Wynajmuje pokój na osiedlu Batorego i opuszcza schronisko dla bezdomnych. W kwietniu 2014 roku słyszy, że w Poznaniu nie ma już roboty, i musi jechać na Kaszuby. Przez trzy tygodnie ma pilnować budowy rurociągu, aż znajdą kogoś innego. Robi się z tego ponad pół roku.

Nie ma internetu, więc nie czyta komentarzy z sieci: "Warunki pracy w tej firmie przerażają mnie. Chronię maszyny za 5 zł na godzinę. Siedzę w przyczepce, w której nie ma prądu, wody". "Jedno wielkie gówno, kary za wszystko, zero wypłaty". "Jednemu ochroniarzowi kazali pilnować pustego placu na drewnianej ławce przez 24 godziny".

Budowa jest w okolicy Lęborka. Pilnuje koparek i spychaczy, kiedy zjeżdżają do bazy po pracy. Maszyny stoją na łące, kilka kilometrów za wsią. Nie ma płotu, alarmu, oświetlenia. Stróżówka to kempingowa przyczepa na dwóch kółkach. W środku - butla z gazem i polowe łóżko. Nie ma toalet, prądu, wody. Gdzie ma się umyć? Pokazują strumyk na łące. Gdzie ma się załatwiać? Pokazują krzaki. Żeby naładować telefon, idzie kilka kilometrów do sklepu. Telefon musi mieć zawsze naładowany, bo dzwonią i sprawdzają, czy pilnuje. W nocy stróżuje w przyczepie, a śpi w niej w dzień. Potem przerzucają go do kolejnych wsi. Dwa razy w miesiącu przyjeżdża pracownik z alkomatem. Za picie można dostać 300-500 zł kary. Kara jest też za brudny mundur. Po kontroli podpisuje oświadczenie, że zgadza się z wynikiem badania alkomatem. Czasem przechodzi kilka badań z rzędu: po południu, przed północą, po północy.

Wyliczył, że winni są mu kilka tysięcy. Płacą 500, 600 zł, choć pracuje dwa razy tyle. Kiedy nie ma za co żyć, pomagają mu Kaszubi. Sprzedają taniej chleb i ładują komórkę.

- Pieniążki albo dziś stąd wyjeżdżam - dzwoni do kierownika. Po godzinie zajeżdża samochód i przywozi stówę. - Reszta na koniec roboty - słyszy.

Ma rentę, ale komornik ściąga z niej 150 zł za jazdy na gapę, kiedy był bezdomny, bank odciąga kredytowe raty. Zostaje 450 zł. Ile może, przesyła właścicielce pokoju. Prosi firmę o zaliczkę na mieszkanie i podaje adres właścicielki. Kobieta dwa razy zjawia się w firmie po pieniądze: po awanturze dostaje raz 650 zł, drugi raz 800 zł.

Godziny i nadgodziny notuje w notesie: 7 grudnia - 24 godziny. 8 grudnia - 13 godzin.

9 grudnia wody podziemne zalewają budowę. Firma się zwija.

Z Poznania przyjeżdża do niego osobiście szef spółki i były ochroniarz- Mariusz Hemmerling. Elegancki, w dobrym aucie. Każe wracać do Poznania pociągiem, choć ma wolne miejsce w aucie.

Włodek jedzie: najpierw autobusem do Lęborka, z Lęborka do Gdańska, a w Gdańsku wsiada w pociąg do Poznania. O 5 nad ranem jest w Poznaniu, o 9 dzwoni telefon, że za chwilę zaczyna kolejną pracę. Stróżuje w Środzie Wielkopolskiej, pod Słubicami i w podpoznańskich Sadach. W tej samej przyczepie kempingowej. W Wigilię kończy się gaz, kierownik mówi, że przywiozą mu dopiero po świętach.

Od Bożego Narodzenia do Nowego Roku pracuje po 24 godziny dziennie.

1 stycznia przestaje wierzyć, że cokolwiek się zmieni. Wraca do Poznania.

W siedzibie TG Group Security składa wymówienie i prosi o zwrot pieniędzy. Dają do podpisania oświadczenie, że zrzeka się roszczeń; odmawia.

Kornelia, streetworkerka, radzi, żeby poszedł do sądu. Jedzie do Państwowej Inspekcji Pracy i pisze pozew. Sąd podlicza, że Knasiecki spędził od kwietnia do stycznia 3305 godzin na budowie. W przeliczeniu - 4 zł netto za godzinę - wychodzi 15 tys. 432 zł. Po odliczeniu zaliczek firma jest winna Knasieckiemu - 9 tys. 522 zł. Ale kiedy Włodzimierz wygrywa proces, firmy już nie ma.


3 zł z fontanny na chleb

Wrocław. Janek z ogródków na Oporowie wylicza, gdzie ochraniał: Martold, Wolf, grupa ALFA, Kompleks. Najgorzej było w Wolfie (3,50), po godzinach kazali odśnieżać 300 metrów parkingu. Teraz na czarno, nie powie gdzie. 340 godzin w miesiącu po 3,70, ale obiecali, że jak się postara, to dostanie piątaka. Sam wolał na czarno, bo ma komornika - 15 tys. za alimenty. Zarzeka się, że chciałby spłacić, ale jak weźmie umowę-zlecenie, to z wypłaty nic mu nie zostanie. Wszystko zabiorą alimenty.


Więcej, mówi Janek, niż w ochronie da się wyciągnąć na złomie. Jednak zimę trzeba gdzieś przeczekać, a w schronisku, jeśli pracujesz, zostawiają ci tylko stówę z wypłaty. Schroniskowa fala też potrafi dokopać.

A w ochronie, jak się ma szczęście, to jest czajnik i rosołek zjesz. Janek przyznaje: czasem się też łyknie, ale trzeba z głową. Za jedno, dwa piwa od razu nie zwolnią, raczej każą zmienić obiekt. - Szajs i wegetacja, bezapelacyjnie - mówi. - Kurde, ja bym sobie coś wynajął, a co mogę za 3,70? Nie zdechnąć. Patrz, mam tu dziewczynę - przytula Zośkę, która marznie od deszczu i wyciera nos w rękaw. - Zabrałbym ją do kina, ale dwa bilety po 25 zł to 15 godzin pracy. Wiesz, że ona nigdy w życiu w kinie nie była?

- No, nie byłam - czerwieni się Zośka, jakby to jej powinno być wstyd.

Tak właśnie, będziemy mówić o tych na samym dole.

5,5 tys. koncesji firm ochroniarskich, około 300 tys. pracujących w ochronie. Na górze - ochrona z licencjami, pracownicy patroli, konwojów, obstawa VIP. To niewielka część. Schodzimy niżej, dalej są obiekty "z listy wojewody", pilnowanie ważnych budynków, jednostek wojskowych. A na samym dnie - to jest większość, 150-200 tys. ludzi - pilnujący budów, osiedli, instytucji publicznych. Najgorzej płatna branża w Polsce. Studenci, renciści, emeryci, niepełnosprawni, bezdomni. Bez umów o pracę, bez ubezpieczenia. Z długami, z komornikiem, z alimentami, brudnymi kredytami. Niewyspani, poniżani. Próbujący przeżyć za 5 zł za godzinę, za 4,70, za 3,50, za 2,70. Pracują 300, 400, 500 godzin w miesiącu.


Jak ten w Bolechowie, który siedzi w rozsypującej się budce z trzech płyt pilśniowych na całodobowych dyżurach. Jak Zygmunt z Wrocławia, który pracuje 500 godzin w miesiącu (na budowie praktycznie zamieszkał). Jak tamten z Katowic, który nie dostał wypłaty, więc z fontanny w centrum handlowym, którego pilnował, wyciągnął sobie 3 zł na jedzenie (i za to go zwolniono).

- Agencje ochrony potrzebują leszczy, a my potrzebujemy pieniędzy i rzadko powiemy "nie". Wiedzą o tym - mówi Janek. W wieku 19 lat jeździł własnym "maluchem", miał żonę, ale balangi pociągnęły go na dno. Z dna nie ma szans już wyjść, kiedy pracujesz w ochronie, można tylko próbować przeżyć, uważa.

Siedzimy z Jankiem, Zośką i Romanem na ławce w parku, gdzie zawsze sobie siedzą i palą papierosy z gazety.

Roman, kolega Janka, zaliczył ekonomię, zanim ekonomia przygniotła Romana. Zanim trafił do ochrony, w latach 90. studiował na Akademii Ekonomicznej (dziś Uniwersytet Ekonomiczny), potem trzy lata w dziale sprzedaży Toshiby. Wyjechał do Anglii, przez dekadę był kucharzem, szefem kuchni w knajpie od burgerów. W koledżu na lekcjach angielskiego poznał żonę, mieli dom, dziecko. - I narobiłem głupot. Żona chciała rozwodu. Wróciłem do Polski, ale nie chcieli mnie w sprzedaży ani w kuchni, więc poszedłem do ochrony - opowiada.

Pierwsza robota - Nord-Wacht, 29 kamer skierowanych na trzy biurowce.

- 6,50 za godzinę, super! - mówi Romek. Koordynatorka tylko krzyczała, dlaczego nie wychodzę się jej ukłonić, że słabo pilnuję, skoro nie widzę, że przyjechała.

W Stabilu pilnował parkingu (4 zł). Potem za pieniądze sprawdzał śmietniki, czy ludzie segregują (jeśli nie, trzeba poprzekładać). Od śmietnika do śmietnika jeździł na rowerze. Teraz znowu idzie do ochrony, ma dziś rozmowę o pracę.

- Roman, tak jako ekonomista, to co o tym wszystkim myślisz?

- Na studiach tak nie uczyli, ale sobie myślę: ekonomia polega na tym, żeby ci, co mają mało, oddawali wszystko tym, co mają dużo - mówi Romek, jakby się naczytał Piketty'ego.


Śmierć ochroniarza

Warszawa. Puk, puk w szybę. Rysiek naciska brzęczący guzik. Siedzimy w pokoju ochrony na eleganckim osiedlu, które właśnie oddawane jest do użytku. Rysiek miesza herbatę i opowiada, że w Warszawie jest tak samo: ze schroniska na Wolskiej agencje ochrony wyciągają bezdomnych. Rysiek ma dom i nawet samochód, tylko nie ma życia. W PRL-u był taksówkarzem, wyjechał do Szwecji, wrócił w 1990 roku i załapał się do jednej z pierwszych firm ochroniarskich w Polsce, wtedy brzmiało to dobrze.

Rysiek: - Defendor, jeszcze nie weszły przepisy o ochronie, a oni byli krok do przodu, wiedzieli, o czym będzie się mówić w Sejmie. Łyknęli zlecenia na stacje benzynowe. Woziłem kasę w konwoju, ale zwolnili mnie, bo miałem pretensje o procedury bezpieczeństwa. Miałem, bo wróciłem raz z dziurą po kuli w błotniku. Potem był boom, agencji się namnożyło, gigantyczne pieniądze. Każdy wiedział, że nocami na tramwaju wodnym w Warszawie, bo to dyskretne i ciche miejsce, szły kontrakty i lewe walizeczki z kasą. No, tylko ochroniarze dostawali coraz mniej. Pracowałem w Juwentusie, pilnowałem osiedla: dwie agencje towarzyskie, dwie firmy przewozowe, basen, przedszkole, parking, kort tenisowy. 3,40 na rękę za godzinę. Na drodze pożarowej stawały samochody, trzeba było wzywać policję. Nie do wszystkich - prezes dał mi kilka numerów rejestracyjnych. Nie miałem farta. Policja wypisała mandaty, o 2 w nocy wchodzi blondynka w czerwonej sukience i daje mandat: pan zapłaci albo pan nie pracuje. Samochód dostała od męża na 40. urodziny. Nie zapłaciłem, to szef wysłał mnie na urlop, a potem zwolnił, bo tamta kobieta nie czuła się komfortowo, gdy mijała mnie w budce. Poszedłem ochraniać budowę. Miałem zadanie: przy wejściu badać Ukraińców alkomatem. Na sąsiedniej budowie spadł chłopak. Wszyscy u nas wiedzieli, że przebrali go tam w ciuchy cywilne i zrobili wtargnięcie, no bo pracował na czarno - opowiada. - Ale teraz jestem sprytny! - doda zaraz. Ma dwie prace - w jednej ochrania za 6 zł za godzinę, w drugiej za 5,50.

Na stole obok herbaty kładzie zapełnione drobnym maczkiem grafiki dyżurów.

- Luty, trzy obiekty, 1500 złotych, cienizna. Marzec, miałem pilnować ZUS, ale spadł, zostały dwa, 356 godzin, 1700 złotych. Kwiecień, Bakalarska, Wólczyńska, 350 godzin. Mój rekord to 520 godzin - pokazuje Rysiek.

Ta liczba na początku niewiele powie, przyda się matematyka. Iloraz z 520 podzielonych na 24 godziny da prawie 22 doby w miesiącu wypełnione tylko pracą. Albo prawie 17 godzin dziennie wypełnionych pracą. W pozostałych siedmiu godzinach Rysiek musi zmieścić wszystko inne: sen, rozmowę z synem, prysznic, zakupy. W tym roku udało mu się wyjechać na wakacje, nagimnastykował się, żeby dostać wolne okienko w dwóch firmach.

- Za bardzo mnie na wakacje nie stać, a mam uprawnienia ratownika, to na wyjeździe wziąłem grupę kolonijną i jeszcze 600 zł wpadło.

- Jak wygląda pana dzień?

- 5.30 wstanę, zostaję do nocy. Robię sobie tu kolację, z umytymi zębami wracam do domu, prysznic, łóżko. Jak rano zejdę, to padam, a jak nie mogę zasnąć, to piwko otwieram.

- A kiedy pan żyje?

Rysiek: - Nie ma życia! W kwietniu zostałem dziadkiem, widziałem wnuka dwa razy. Zrobili z nas niewolników. Z nas wszystkich: kasjerek, sprzątaczek, ochroniarzy, ludzi od wywozu gówna. Nas nie stać, żeby nie pracować. Nawet za półdarmo. Przyjdziemy zawsze, umęczeni, chorzy. Wiesz, miałem kolegów, co zeszli na służbie. Do pracy pisze się tylko oświadczenie, że jest się zdrowym, badań nikt nie robi. Jeden wyglądał na siedemdziesiątkę, a miał trzydzieści kilka. Zszedł na kiblu w pracy, z wycieńczenia.

Rysiek radzi, żeby poczytać gazety i zwrócić uwagę na nagłówki: "śmierć ochroniarza", "ochroniarz wpadł do zbiornika", "ochroniarz zmarł na służbie z powodu zatoru...", "ochroniarz popełnił samobójstwo ze służbowej broni...".

Rysiek: - Jeszcze dwóch innych znałem, co padli. Bo taka jest prawda: padamy.


Grupa inwalidzka mile widziana

Wrocław. Całe szczęście, że Cezary jest niepełnosprawny.

Ma grupę inwalidzką i dlatego każda firma ochroniarska przyjmie go z wielką radością.

Za niepełnosprawnego firma dostanie dotację z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych i dzięki temu często będzie miała pracownika za darmo. Agencje ochrony zatrudniają więc niepełnosprawnych masowo, na wszystkie stanowiska, zdarza się, że nawet jeśli ktoś ma problemy ze wzrokiem i nogami, to pilnuje supermarketu na linii kas. Im więcej schorzeń, tym lepiej. Co roku z budżetu płynie do firm ochroniarskim około miliarda złotych. Kontrole NIK wykazywały, że pieniądze są wykorzystywane niezgodnie z prawem - zamiast aktywizować niepełnosprawnych używa się ich do dofinansowywania działalności gospodarczej.

Sławomir Wagner, Polska Izba Ochrony: - Jak pieniądze leżą na ulicy, to głupio nie sięgnąć.

Marcin Pyclik, agencja Konwój: - Tak, zatrudniam niepełnosprawnych, ale na stanowiska, które mogą wykonywać, nie traktuję ich jak zysku dla firmy. Ale wiem, jak jest: wygramy przetarg trzema niepełnosprawnymi, trzeba sobie takich znaleźć.

Jak szybko znaleźć? Daje się ogłoszenie: ochrona 16 zł za godzinę. Nikt tyle nie zapłaci, ale zgłoszą się tłumy i łatwo można uzbierać bazę numerów osób z grupą inwalidzką.

Ogłoszenia o pracy: "Przyjmiemy najchętniej z grupą inwalidzką". Ochroniarze mawiają: zamiast załatwiać sobie licencje, załatw lepiej grupę.

Janek z Wrocławia, bezdomny: - Szefowa zobaczyła wypis ze szpitala, że mam zanik nerwu wzrokowego: Janeczku, wspaniale, proszę to załatwić!

Krzysztof Witulski, magazyn "Ochroniarz":

- To powoduje konflikty w branży. Niepełnosprawni siedzą cicho, a reszta ich nienawidzi za to, że zabierają zdrowym pracę.

Cezary: - Ale nawet jak masz grupę, to walą cię na kasę. W agencji Kompleks ochranialiśmy przedszkole. Po trzech miesiącach umowa-zlecenie. W agencji V88 chroniłem budowy. Przyjeżdża koordynatorka, umowa-zlecenie za złotówkę w nadgodzinach. "Taka potrzeba firmy, panie Cezary". W Piaście, wypożyczalnia maszyn budowlanych, zamykałem się w środku, było spanko. Ale firma wygrała przetarg na duże magazyny i pilnie potrzebowali ludzi. Koordynator mówi, że będę tam robił obchody, półtora kilometra w pół godziny. A ja mam grupę inwalidzką właśnie ze względu na nogi - mówi.

Kilkanaście lat wcześniej: Czarek pracuje w policyjnej prewencji. Małżeństwo wisi na włosku, odszedł. Teraz mu się tamta praca przypomina.

- Wyniki dla komendanta robiliśmy tak: w parku leżał bezdomny, braliśmy go na izbę wytrzeźwień i pisaliśmy, że znaleźliśmy na jezdni. Czyli sprawa w ruchu drogowym. Że miał ściągnięte gacie, czyli już nieobyczajny wybryk. Bezdomny z kubłów wybiera puste butelki? Piłeś z nich, mandat. Wraca pijany chodnikiem, ma promil? Spisujesz z dowodu, pytasz, co robi. Zbrojarz na budowie? Świetnie, żaden lekarz, dziennikarz. Prowokujesz, aż powie "kurwa", i na izbę wytrzeźwień. Raport: odmówił okazania dokumentów. Tak się nabija statystyki w policji. Potem oficerowie od statystyk kończą pracę i idą do ochrony. Wysokiego oficera od razu łykają najwięksi gracze, bo ma wiedzę, układy. Idzie do ochrony i tak samo wynikowo traktuje ludzi, liczy się zysk.

- Trzeba jeszcze ochronić obiekt.

- Głupiś. Agencji nie obchodzi, czy pracownik ochroni. Klienta też często nie, bo wszystko ubezpieczone. Ale ktoś musi pilnować, żeby ubezpieczenie było tańsze. Na moich obiektach ginęły akumulatory, kable do suwnicy, 150 metrów to tysiące złotych. Szło z ubezpieczenia, nikogo nie obchodziło. Taka praca, że nikogo nie obchodzisz.


ZUS chronimy za 5 zł

Wrocław. Zośka, dziewczyna Janka z ogródków na Oporowie, też zaczęła wczoraj pracować w ochronie, Janek załatwił. Było trochę na opak: najpierw do pracy na 12 godzin, a potem na rozmowę kwalifikacyjną. Poprosili o dowód, ale zgubiła, więc sama podała nazwisko i PESEL. Zatrudniona. 4,80, na czarno, a jakby chciała na biało, to 3,50. Zośka trochę się martwi, bo w miejscu, którego pilnuje, nie ma bieżącej wody ani toalety, niby są krzaki, ale niskie, a zaraz domy. - To sobie wymyśliłam tak: wzięłam folię i na tę folię się załatwiłam. Zawinęłam i wyrzuciłam do śmieci.

Janek dalej pilnuje terenu, gdzie politechnika kończy budowę hali sportowej, a dalej są laboratoria.

Agnieszka Niczewska, rzeczniczka PWr przesyła dane, z których wynika, że ochroniarze na politechnice zarabiają godziwie: - Tamten teren przekazaliśmy teren w sierpniu ubiegłego roku generalnemu wykonawcy (Moris Polska) i to on odpowiadał za wszelkie prowadzone prace, także ochronę.

Firmy budowlane zrzucają winę na agencje ochrony: powinny przecież odpowiadać za swojego pracownika i za to, jakie ma warunki. Agencje - na klienta.

Sławomir Wagner, prezes Polskiej Izby Ochrony:

- Póki będą takie kontrakty i znajdą się pracownicy, którzy chcą pracować za 3,50, to tak będzie. Jak kontrahent kupił usługę, to zdaje sobie sprawę, ile pracownik dostanie. Taki kontrahent powinien być napiętnowany, prokuratura się nim powinna zająć.

- Firmami ochrony nie?

- Każdy chce zarabiać pieniądze.

- Nie lepiej uczciwie?

- Nie da się uczciwie, kiedy ktoś kupuje usługi za takie pieniądze. Kontrahent powinien wiedzieć, że zmusza firmy ochrony do tego, żeby pracownik dostał pieniądze w dziwny sposób.

Tak jest zawsze, nie znajdzie się odpowiedzialnego za to, że Zośka pracuje za 3,50, a jej toaletą jest kawałek brudnej folii.

Najgorzej, tak mówią ochroniarze, jest w instytucjach publicznych. To pokłosie "taniego państwa" - najważniejszym kryterium przetargów miała być cena, choć dwa lata temu wprowadzono klauzule społeczne, mało gdzie się tego pilnuje.

Rysiek z Warszawy ma kolegę, który stoi w budynku ZUS. - Za 5 zł, ale wolałbym nie rozmawiać w ogóle, bo ja wolę mieć te 5 zł, niż nie mieć - mówi, kiedy do niego dzwonimy.


W przetargu krakowskiego pogotowia (najważniejszym kryterium cena) wygrała firma za 5,32 na godzinę, po odjęciu za uniform i krótkofalówkę ochroniarz dostał 4 zł. Wojewódzki Ośrodek Ruchu Drogowego w Toruniu wycenił ochronę na 5,95 za godzinę. Sąd Rejonowy w Legnicy - na 5,79.

Kilka miesięcy temu wrocławska Partia Razem przepytywała z zarobków i zatrudnienia ochroniarzy, szatniarki i sprzątaczki na wrocławskich uczelniach.

Waldemar Mazur z Razem: - W większości przetargów UWr (zazwyczaj po 90 proc. i więcej) decydowała cena. Wygrywały oferty najtańsze, a najłatwiej ściąć cenę kosztem pensji pracowników. Odwiedziliśmy wszystkie wydziały, a na nich większość instytutów i katedr. Uzbieraliśmy 50 ankiet, niewiele, bo część pracowników bała się rozmawiać. Szczególnie złe warunki zatrudnienia były na Wydziale Prawa, Administracji i Ekonomii. W gorszej sytuacji od pracujących w ochronie były szatniarki i sprzątaczki.

W marcu Razem napisało list otwarty do władz wrocławskich uczelni. - Zostaliśmy zignorowani. Po dwóch tygodniach pokusiłem się o telefony do rektorów UWr i PWr, ale odbiłem się od rzeczników. Zasłaniali się gorącym okresem wyborczym. Na uwagę, że może to moment, kiedy warto się nad problemem pochylić, odpowiedzieli, że nie są to priorytety, z jakimi mierzą się obecnie wrocławskie uczelnie.

Agnieszka Niczewska, rzeczniczka PWr: - List otwarty nie dotyczył żadnej konkretnej sprawy, był apelem. Partia wysłała go na ogólny adres kancelarii rektora, nie można więc uznać go za list do rektora politechniki.

Michał Kulczycki, szef "Solidarności" Pracowników Ochrony, Cateringu i Sprzątania, razem ze współpracownikami wiosną odwiedzał budynki polskich ministerstw i pytał ochroniarzy. Przesyła nam tabelki - w Ministerstwie Finansów (Argus) stawka to 7,30, brak pomieszczenia socjalnego i problemy z umundurowaniem. W Ministerstwie Kultury (CD BIS) 6,50, pracownicy skarżą się na złe warunki. W Ministerstwie Nauki (Basma Security) stawka to 5 zł (obiecano nowy przetarg).

Rysiek: - Pojechałem kiedyś do Państwowej Inspekcji Pracy na ulicę Zielonego Dębu poskarżyć na agencję Kompleks. Patrzę, a PIP ochrania właśnie Kompleks. No, kurde! Zainteresowałem się. Przetarg wygrali na 8,50 zł brutto. Ile dostali ochroniarze? 3,50.


Jędrek Security, Jędrek Monitoring

Przyczepa kempingowa w środku łąki bez wody, toalety, prądu.

- Są ich tysiące. To brutalna prawda o tym biznesie, rządzi nim cena - mówi David Świderski, menedżer TG Security w Poznaniu. - Wygrać przetarg na 6 zł? Musi być coś nie halo z umowami. Ale kto to sprawdza? Do wyzysku przykładają się duże firmy i instytucje państwowe. Każdy chce płacić jak najmniej.

- Pan też czerpie zyski z tego biznesu.

- Tak, ale również jesteśmy robieni w konia - stwierdza.

Marcin Pyclik, agencja Konwój: - Nie ma przymusu brać tanich zleceń. Ja uważam, że my, agencje ochrony, jesteśmy sobie winni. Sami psujemy sobie rynek. W przetargu 10 zł, pełny serwis z kamerami, na stronach zdjęcia wysportowanych ludzi w dobrym sprzęcie, a to pic na wodę, bo czasem firma nawet mundurów dla tych ludzi nie ma. Klienci nie weryfikują. Jest tak: jedni udają, że chronią, a drudzy płacą za tę ochronę.

- Pan nie bierze tanich kontraktów?

- Biorę. Ale mam zasadę, że nie przekraczam progu godności.

- Co to znaczy?

- Zatrudniam na umowę-zlecenie, ale jak pracownik chory, to wypłacę chorobowe. Gdybym nie brał takich kontraktów, musiałbym zniknąć z rynku. Nie płacę poniżej 5 zł, bo to bestialstwo, staram się w granicach 6.

Michał Kulczycki, "Solidarność": - Umowy o pracę zamienili na zlecenia, potem na dwa równoległe zlecenia, wydłużają okresy rozliczeniowe. Ochroniarze odśnieżają i strzygą trawę, bo mniej zapłacić się już nie da.

Cezary z Wrocławia: - Pierwszą umowę daje się na 50 zł za roznoszenie ulotek, a drugą, że w ochronie. Ale to od tej 50 zł jest odprowadzany ZUS. Tam, gdzie pracuję, Juwentus robi ludziom wypłatę co dwa miesiące, dzięki temu ZUS płacą tylko sześć razy w roku.

Taka jest potrzeba firmy, mówią. Rynek tak ustalił.

Od 1 stycznia wchodzi minimalna stawka godzinowa 12 zł.

Cezary z Wrocławia: - W agencjach słyszę płacz. Szef: panie kochany, co oni z nami, kurwa, robią. Potem odjeżdża mitsubishi pajero, a my aż zaciskamy pięści. Godzinowa ma powstrzymać patologie, jak te w agencjach ochrony. Czy powstrzyma?

Marcin Pyclik, Konwój: - Są już sposoby. Pracownik dostanie 12 zł, ale odda kilka złotych za wynajęcie munduru i wyposażenia, nadal będzie zarabiał mniej.

Krzysztof Witulski, magazyn "Ochroniarz": - Szybko się przepoczwarzą. Podstawą do zabrania koncesji jest grubość blach na drzwiach magazynu z bronią, ale nie oszukiwanie pracowników. Firma ma wiele koncesji, potem, jak są kłopoty, to zamiast Jędrek Security jest w zapasie Jędrek Group albo Jędrek Monitoring pod tym samym logo i na nie przepisuje się kontrakty. Agencje ochrony powstały nie po to, żeby chronić, ale żeby przynosić zysk. Nie znam przypadku, żeby firma zniknęła z rynku, bo robiła przekręty.

Sławomir Wagner, prezes Polskiej Izby Ochrony, nawet chciałby, by pracownikom było lepiej, choć może wyglądać to niewiarygodnie, bo do tej pory ze wszystkimi zmianami (ZUS, stawka godzinowa) walczył. Tak właśnie mówi: walczyliśmy, poszliśmy walczyć, walczyliśmy długo. - Bo za szybkie zmiany to nieszczęście. Klient się musi dostosować i znaleźć pieniądze. Czy nie można tej godzinowej najpierw od 9 zł? Przecież niektóre firmy mają 70 proc. pracowników na umowy-zlecenia. To są oficjalne dane giganta - Konsalnetu. Nie jesteśmy przeciwni zmianom, bo to metoda ucywilizowania rynku, ale powoli. Teraz wiele firm zacznie zatrudniać na czarno, a najwięksi zlikwidują stanowiska, dopóki klient nie przyzwyczai się do nowych stawek. A przecież ochrona jest potrzebna: magazyny, osiedla...

- Pan na osiedlu ma ochronę?

- Nie, akurat zrezygnowaliśmy, bo za drogo było. Ale wiem, że na osiedlach jest ten lęk, że ktoś napadnie i okradnie.

- Skąd ten lęk?

- No, z powodu wysokiej różnicy w zarobkach - odpowiada Wagner.


Ochroniarz czyta Konfucjusza

Wrocław. Ekonomiście Romanowi obiecali dziś w ochronie 5 zł za godzinę, ale koledzy mówią, że tylko przez telefon brzmi tak fantastycznie, w rzeczywistości będzie 4,70.

- Romek, nie wracasz do Londynu?

- Trzy razy kupowałem bilet. Raz złamałem nogę, raz... Wróciłbym. Była żona uczy matematyki, dobrze się jej powodzi... Jakoś tak wyszło. Usiadłem na ławce i nie wstałem.

Poznań. Sprawę bezdomnego Włodka, który wygrał w sądzie z agencją ochrony, przejmuje komornik. Pisze, że postępowanie egzekucyjne jest bezskuteczne: dłużnik nie posiada majątku, rachunku bankowego, nie figuruje w ewidencji urzędu skarbowego, nie ma zarządu. Kwoty nie można ściągnąć z Funduszu Gwarantowanych Świadczeń, bo sprawa toczy się przed sądem cywilnym, a nie pracy. Dlaczego? Bo Włodek nie miał umowy o pracę, pracował na zlecenia. Jedzie do głównej siedziby TG Group Security, ale mieści się tam już inna firma - TG Security. Ten sam telefon, prawie to samo logo. Włodek widzi przed firmą Hemmerlinga.

Też pytamy TG Security: co z wynagrodzeniem dla Włodka? Każą wysłać e-maila.

"TG Security nigdy nie zawierało umowy z Panem Włodzimierzem Knasieckim. Z informacji, które posiadamy, ten pan był pracownikiem naszego podwykonawcy, z którym nasza spółka zakończyła współpracę ponad rok temu" - odpisują.

- Nie mamy z tą firmą nic wspólnego, od roku z nimi żadnego kontaktu. Rozwiązaliśmy umowę - przekonuje David Świderski, jeden z menedżerów. - Nie znamy pana Knasieckiego. To w ogóle dziwna sprawa. Pokażę coś pani - ożywia się i rzuca na stół kartki. Kary - po 300, 500 zł - za picie alkoholu: - Ten facet nie był święty.

- Jeśli pił, to dlaczego nie stracił pracy?

- A kto by go zastąpił?

Marek Przywecki, komornik, który próbuje odzyskać pieniądze Włodzimierza:

- Jedyne wyjście to zajęcie majątku właściciela TG Group Security. Pan Knasiecki musiałby jednak wytoczyć nowy proces cywilny. Czy odzyska swoje pieniądze? Wątpię.

Dzwoni Mariusz Hemmerling: - Tej firmy nie ma, sprzedałem ją. Ochroniarz zrzekł się wypłaty, będę się odwoływał od wyroku. Przyznaję, że warunki były fatalne. PIP dał za to inwestorowi karę i nas też ukarano.

Agnieszka Mróz z Inicjatywy Pracowniczej uważa, że wyzysk nakręcają w Polsce urzędy pracy oraz instytucje zatrudniane przez samorządy do aktywizacji bezrobotnych: - Wypychają ludzi na śmieciówki, poprawiają sobie statystyki. Nie ma to nic wspólnego z aktywizacją, to tylko na papierze. Nikt się nie zastanawia, co się dzieje potem z tymi ludźmi, nie śledzi ich losów. Nie dostają narzędzi, by utrzymać się na rynku. Większość z nich wraca w to samo miejsce - na ulicę. Gdzie ta prosta, na którą miał wyjść Włodzimierz Knasiecki?

Włodek jest winny właścicielce za pokój już 6 tys. Nie chce wracać na ulicę. Po Kaszubach roznosił przesyłki, zarabiał 300 zł miesięcznie. Teraz znów pracuje jako ochroniarz. Jak długo? Nie myśli o tym.

Warszawa. Kiedy Rysiek nudzi się w pracy, czyta sobie Konfucjusza. Podobały mu się zwłaszcza myśli o chciwości, że jeden chciwy cały świat pogrąży w nicości. I jeszcze: "W podeszłym wieku, gdy krew stygnie, a duchy żywotne słabną, chciwości się wystrzegaj".

Wideo "Dużego Formatu", czyli prawdziwi bohaterowie i prawdziwe historie, Polska i świat bez fikcji. Wejdź w intrygującą materię reportażu, poznaj niezwykłe opowieści ludzi - takich jak Ty i zupełnie innych.
http://m.wyborcza.pl/wyborcza/1,132748,2.....e#BoxGWImg
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
FortyNiner




Dołączył: 08 Paź 2015
Posty: 2131
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 07:11, 21 Wrz '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Byli bici, upokarzani, nieustannie słyszeli groźby i obelgi. Gdyby jeden z nich nie próbował popełnić samobójstwa, sprawa nigdy nie ujrzałaby światła dziennego. Małżeństwo spod Żnina zgotowało piekło dwójce pracowników swojego gospodarstwa.


62-latek i jego trzy lata młodsza żona nielegalnie zatrudniali w gospodarstwie rolnym w Annowie w gminie Łabiszyn (woj. kujawsko-pomorskie) dwóch mężczyzn. Bezwzględnie wykorzystywali ich trudną sytuację materialną, to, że obaj w desperacji byli skłonni przyjąć dowolną pracę. Prawdopodobnie nie wiedzieli, że właściciel gospodarstwa był już karany za znęcanie się nad pracownikami. Wyrok Sądu Rejonowego w Szubinie żadnej refleksji w nim nie wzbudził.

Pracownicy w wieku 44 i 45 lat zostali “zakwaterowani” w nieogrzewanej piwnicy, której jedynym wyposażeniem były materace. Codziennie byli przymuszani do pracy ponad siły i okrutnie dręczeni: bici oraz przypalani papierosami. – Byłem bity młotkiem po nogach. A czasem, jak się im coś nie spodobało to łańcuchem, do którego przywiązywali psa


http://strajk.eu/bicie-przypalanie-obelg.....abiszynem/
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.400 mBTC

PostWysłany: 09:28, 21 Wrz '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
NASZ NEWS: Jak z kont wielkiego banku wyparowały miliony, czyli wirus zaatakował komputer prezesa Mariusz Kowalewski,k,dmilo 20.07.2016
Z kont jednego z największych banków w Polsce skradziono miliony złotych (fot. Wikipedia/Colin)

Z kont jednego z największych banków w Polsce skradziono miliony złotych. Pieniądze wytransferowano na Ukrainę w czasie, kiedy trwała tam rewolucja. W atak na bank zaangażowana była tajemnicza spółka z Warszawy, która do Unii Europejskiej ściągnęła 174 uchodźców, twierdząc, że są to kierowcy szukający pracy.

Oto szczegóły historii, które poznał portal tvp.info: w czasie, kiedy na Ukrainie trwa Euromajdan, okradziony zostaje jeden z największych banków w Polsce. Z firmowych kont giną miliony złotych. Pieniądze, po serii przelewów elektronicznych, trafiają do 29 Ukraińców mieszkających w Obwodzie Mikołajewskim.

Chociaż pojedyncze transakcje przekraczają 30 tys. zł, nie widzi tego ani Generalny Inspektorat Informacji Finansowej, ani departament bezpieczeństwa banku. Nikt nie interesuje się dziwnymi przelewami. Na trop afery wpadają dopiero szeregowy policjant zwalczający przestępstwa gospodarcze i prokurator z Prokuratury Okręgowej w Olsztynie.

Ciąg przelewów i nazwisk doprowadzi ich do urzędów pracy, a później do spółki mieszczącej się na warszawskim Solcu. Stamtąd trafią do ambasady RP w Ankarze i za ocean, do Stanów Zjednoczonych Ameryki. – Widziałem w swoim życiu wiele spraw gospodarczych, ale tak dziwnej nigdy – mówi prokurator z Prokuratury Regionalnej w Białymstoku, który poznał akta śledztwa.

Kupno spółki

Styczeń 2012. Dwójka 30-latków z Warszawy zakłada spółkę z o.o. Mają w niej po 50 proc. udziałów. Przez pół roku spółka niczym się nie zajmuje. Mężczyźni będą później tłumaczyć w prokuraturze, że spółkę założyli tylko po to, by ją sprzedać.

30 maja 2012 roku do Warszawy przylatują Azrak Salim S. i Tanju Dawid O. Pierwszy jest obywatelem Turcji, drugi posługuje się paszportem amerykańskim. Mężczyźni w Warszawie będą do 7 czerwca 2012 roku. Ale już w dniu przylotu jadą na Solec pod adres, gdzie mieści się założona przez warszawiaków spółka. Składają ofertę kupna 100 proc. udziałów. Dzień później podpisują akt notarialny zakupu spółki.

Według dokumentów KRS za 100 proc. udziałów spółki zapłacili 6 tys. zł. Azrak S. i Tanju O. zmieniają też nazwę firmy z polskiej na angielskojęzyczną, sugerującą, że zajmuje się ona szeroko rozumianą logistyką. Wykorzystają to później w ambasadzie RP w Ankarze.

7 czerwca 2012 roku Azrak S. i Tanju O. udają się na lotnisko Chopina i lecą do Turcji. Tutaj ślad po nich się urywa. Przez następny rok spółka, którą kupili Azrak S. i Tanju O., niczym się nie zajmuje. Nie wykonuje żadnych transakcji, nie składa też sprawozdań do sądu. Aż do września 2013 roku.
Jak z kont wielkiego banku wyparowały miliony?


Rekrutacja

Wtedy do urzędów pracy na Warmii i Mazurach, ale też w Małopolsce trafiają ogłoszenia o pracę. Spółka, której właścicielem są Azrak S. i Tanju O., szuka m.in. „kontrolerów przemieszczania ładunków” – tak piszą w ogłoszeniach publikowanych przez Urząd Pracy w Krakowie. Wykupują też ogłoszenia w ogólnopolskiej prasie. Tutaj prowadzą rekrutację na „kontrolera”. Oferują 4,5 tys. zł pensji.

W zamian żądają jedynie znajomości pakietu Office i obsługi komputera. Za każdym razem spółka Azraka S. i Tanju O. pisze, że jest „znaną na rynku firmą logistyczną”. Nikt nie weryfikuje ogłoszeń. Urzędy Pracy nie sprawdzają, czy spółka jest wiarygodna. Nikogo nie dziwi, że firma nie podaje adresu do kontaktu ani telefonu, a rekrutacja ma się odbywać wyłącznie drogą mailową.

Na odzew spółka nie musiała długo czekać. Ludzie na podany w ogłoszeniach adres mailowy masowo wysyłają CV i listy motywacyjne. Kuszą ich wysokie zarobki i niskie wymagania kwalifikacyjne. Jak wynika z akt prokuratorskiego śledztwa, po wysłaniu aplikacji bezrobotni dostawali mailem umowę o pracę, którą mieli wypełnić, m.in. wpisując nr swojego konta bankowego, na które ma być przelane wynagrodzenie, podpisać, zeskanować i odesłać zwrotnym mailem.


Umowa była zawsze zawierana na okres próbny. Każdy z nowo przyjętych pracowników przed rozpoczęciem pracy miał przejść test polegający na tym, że otrzymają na swoje konto pieniądze, które będą musieli przesłać dalej. Adres i konto odbiorcy pracownicy dostawali oddzielnym mailem. Zdarzało się jednak, że część osób otrzymywała instrukcje telefonicznie. – Osoba, która się z nimi kontaktowała, dzwoniła zawsze z zastrzeżonego telefonu. Rozmawiała płynną polszczyzną – mówi Zbigniew Czerwiński, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Olsztynie.

Kim był tajemniczy Polak, który dzwonił w imieniu spółki? Nie wiadomo. Od października 2013 roku do kwietnia 2014 roku spółka zatrudniła kilkadziesiąt osób. Wszyscy otrzymali później na swoje konta przelewy od 5 tys. do nawet 34 tys. zł, opisane jako „test”. Rekordzista dostał ponad 200 tys. zł. Następnie pieniądze zgodnie z instrukcją trafiły internetowymi przekazami do wskazanych osób – 29 Ukraińców mieszkających w Krzywym Rogu, Mikołajewie, Oczakowie czy Wozneseńsku w Obwodzie Mikołajewskim na Ukrainie. W tym czasie za Bugiem trwała rewolucja, a później Krym i wschodnią Ukrainę zaatakowały tzw. zielone ludziki Putina. Pieniądze przekazywane na Ukrainę były w dolarach. Ale tam ślad po nich się urywa.

Pracownicy spółki za wykonane przelewy dostali od kilkuset do kilku tysięcy złotych prowizji. Miała to być zaliczka na poczet przyszłego wynagrodzenia. – W instrukcji mieli napisane, że do konkretnej osoby mieszkającej na Ukrainie mają przelać okrągłą kwotę. Na konta zawsze dostawali np. 8900 zł czy 31500 zł. Końcówka tej kwoty była dla nich – opowiada prokurator znający akta.

Ale po przekazaniu pieniędzy na Ukrainę spółka przestała się kontaktować z pracownikami. Później prokuratorzy ustalili, że cała rekrutacja była wymyślona tylko do pozyskania „słupów”. Żadna z umów zawieranych z pracownikami nie została nigdy zarejestrowana w Urzędzie Skarbowym ani Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych. Dlaczego?


Kradzież

Jak ustaliła Prokuratura Okręgowa w Olsztynie, wszystkie pieniądze, które trafiały na Ukrainę pochodziły z przestępstwa – były kradzione z kont klientów biznesowych jednego z największych banków w Polsce. W ciągu 6 miesięcy wytransferowano na wschód kilkanaście milionów złotych. W jaki sposób?

Z akt śledztwa wynika, że włamywano się na konta firmowe poprzez wirusa, którym były infekowane komputery klientów banku. Zaatakowane zostały jednak tylko te komputery, z których korzystały w danej firmie osoby odpowiedzialne za przelewy: prezes, księgowa, czy członek zarządu. Skąd hakerzy wiedzieli na jakich komputerach należy zainstalować wirusy? Nie wiadomo.

– W nadzorze mieliśmy trochę inne spojrzenie na tę sprawę. Według nas został złamany system zabezpieczenie banku, ale nie na poziomie klienta, a na poziomie samego banku. Według naszej oceny nastąpił atak na centralny system banku. Wirusy na komputerach klientów były tylko wtórne i miały od tego odwrócić uwagę – mówi prokurator z Prokuratury Regionalnej w Białymstoku, która nadzoruje śledztwo. – Poza tym dziwnie wyglądało też to, że nikt w departamencie bezpieczeństwa banku nie zauważył kilkuset wychodzących przelewów z których każdy opisany był jako „test”.

Jak wynika z akt śledztwa kradzież pieniędzy następowała zawsze w dniu, kiedy na koncie firmowym był duży obrót, przekraczający co najmniej milion złotych. Co ciekawe, mimo że proceder trwał przynajmniej od października 2013 roku do maja 2014 roku transakcji nie wychwycił Generalny Inspektorat Informacji Finansowej, który śledzi każdą transakcję przekraczającą 30 tys. zł.

Prokuratura zajęła się sprawą kiedy zgłosili się do niej poszkodowani klienci banku i bezrobotny, który w ramach rekrutacji do spółki Azrak S. i Tanju O. brał udział w teście. – Dostał na konto kilkanaście tysięcy złotych i się przestraszył. Przyszedł na policję i o tym opowiedział – opowiada prokurator. Przedstawiciele zaatakowanego banku twierdzą jednak w śledztwie, że klienci sami dokonali przelewów na konta osób, których nie znali.


Ambasada

Na tym jednak nie koniec. Prokuratorzy prowadząc śledztwo w sprawie kradzieży pieniędzy z banku wpadli na trop jeszcze jednej ciekawej historii związanej ze spółką.

W 2014 roku firma Azrak S. i Tanju O. wystąpiła do Ambasady Polskiej w Ankarze o wizy dla 174 kierowców, którzy mieli być obywatelami Turcji. Z akt sprawy wiadomo, że część wniosków wizowych została rozpatrzona pozytywnie i osoby te wjechały na teren Unii Europejskiej. Tutaj ślad po nich ginie. Nikt dziś nie wie, gdzie przebywają ani kim naprawdę były osoby, które wjechały na teren UE dzięki polskiej ambasadzie. Wiadomo jedno, żadna z tych osób nie była kierowcą, nigdy nie szukała pracy na terenie Unii Europejskiej.

– Śledztwo obecnie jest zawieszone. Czekamy na pomoc prawną z Ukrainy i Turcji – mówi Zbigniew Czerwiński, rzecznik prokuratury Okręgowej w Olsztynie. Prokuratorzy chcą by Ukraińcy przesłuchali 29 swoich obywateli, którzy otrzymali dolarowe przekazy z Polski. Z kolei z Turcji czekają na informacje o tajemniczych założycielach spółki.
http://www.tvp.info/26212676/nasz-news-j.....er-prezesa
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 23:32, 27 Wrz '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Trener Anglii bohaterem piłkarskiego skandalu? W tle duże pieniądze i transfery 27 września

Jest śledztwo angielskiej federacji piłkarskiej w sprawie Sama Allardyce'a. Selekcjoner reprezentacji został nagrany przez dziennikarzy "The Telegraph", jak za 400 tys. funtów zgadza się pomóc w obejściu przepisów dotyczących transferów zawodników. W 2008 roku w Anglii zakazano podmiotom innym niż kluby posiadania choćby częściowych praw do zawodników. Wcześniej tak zwane third-party ownership umożliwiało zewnętrznym spółkom czerpanie korzyści z transferów piłkarzy. Były prezydent UEFA Michel Platini nazwał tę praktykę formą niewolnictwa, a FIFA w maju ubiegłego roku również jej zakazała.

Sam Allardyce selekcjoner reprezentacji Anglii /PETER POWELL /PAP/EPA


To właśnie ominięcie tych zakazów miał umożliwić trener reprezentacji Anglii. W sierpniu spotkał się z dziennikarzami "The Telegraph", którzy podawali się za przedstawicieli azjatyckiej spółki Far East. 61-letni selekcjoner stwierdził, że ich ominięcie nie będzie problemem i że zna agentów, którzy cały czas uprawiają ten proceder. Angielska federacja zwróciła się już do gazety o udostępnienie pełnego zapisu rozmowy. Allardyce natomiast nie odniósł się jeszcze do tekstu.

https://twitter.com/Telegraph/status/780.....wsrc%5Etfw

Chcę poznać wszystkie fakty i dopiero wtedy wydać werdykt. Oczywiste jest dla mnie, że przed podjęciem decyzji trzeba dokładnie zbadać sprawę. Wcześniejsze wydawanie osądów byłoby nieodpowiednie. W takich kwestiach najpierw najlepiej jest wziąć głęboki oddech - powiedział przewodniczący FA Greg Clarke.

Allardyce selekcjonerem reprezentacji Anglii został w lipcu. Na stanowisku zastąpił Roya Hodgsona, który podał się do dymisji po porażce w 1/8 finału Euro 2016 z Islandią 1:2. Pod wodzą Allardyce'a drużyna narodowa rozegrała jeden mecz. W eliminacjach do mistrzostw świata 2018 pokonała na wyjeździe Słowację 1:0.

[video:]
http://v.iplsc.com/klopoty-selekcjonera-anglii/0005YI2F3FXD3CGB-V1.mp4

Selekcjoner w roli głównej

Na nagraniach słychać jak Sam Allardyce tłumaczy jak obejść przepisy za 400 tysięcy funtów. Anglik chwali się też, że sam przeprowadził kilka nielegalnych transferów. W 2014 roku sprowadził do West Hamu Ekwadorczyka Ennera Valencię za 12 milionów funtów.

Podczas rozmowy z rzekomymi biznesmenami Sam Allardyce skrytykował pracę swoje poprzednika Roy’a Hodgsona, oraz niektóre decyzje Angielskiego Związku Piłki Nożnej (w tym przebudowę stadionu Wembley).

Angielska federacja piłkarska zwróciła się już do gazety o udostępnienie pełnego zapisu rozmowy. Jej przewodniczący Greg Clarke zapowiedział, że dokładnie zbada sprawę.

(ug)
Jan Kałucki
RMF FM/PAP
http://www.rmf24.pl/sport/news-trener-an.....Id,2281099
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
FortyNiner




Dołączył: 08 Paź 2015
Posty: 2131
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 07:12, 29 Wrz '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

To jest dopiero idiotyzm. Gość jak jest wcięty gada głupoty, a tu afera na cały kraj. Żeby wziął za to jakiegoś tysiaka, ale on to zrobił zupełnie za darmo.

No i jeszcze dostał nagrodę. FA zgodziło się na odprawę dla niego. Teraz za nic dostanie sześciocyfrową sumę. Brick wall
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 15:21, 29 Wrz '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Niewolnicze traktowanie Polaków na Wyspach. Przesłuchano pierwsze osoby 28 września 2016 PAP

Przechodnie na moście Waterloo w Londynieźródło: Bloomberg autor zdjęcia: Simon Dawson

Policja w regionie West Midlands na zachodzie Anglii przesłuchała trzy osoby w sprawie dotyczącej niewolniczego traktowania. Śledztwo wszczęto po odkryciu, że 9 Polaków pracowało w lokalnej sortowni śmieci za głodową stawkę i bez niezbędnej opieki medycznej.

Wcześniej informowano, że chodziło o 11 Polaków. Jak poinformowała PAP policja w West Midlands, po wstępnych przesłuchaniach zrewidowano liczbę polskich ofiar procederu z 11 do dziewięciu; dwie osoby mają obywatelstwo innego kraju Europy Wschodniej.

Jak poinformowała w środę policja, funkcjonariusze zjawili się rano poprzedniego dnia w siedzibach firm CAP Recycling w West Bromwich i Black Country Recycling w Oldbury.

Sześciu pracowników było na miejscu, następnych trzech w pobliskim mieszkaniu, a dwóch w busie zaparkowanym przed domem jednego z podejrzanych. Według policji mężczyźni pracowali "mimo oznak niedożywienia i uzależnienia od alkoholu"; jeden z nich miał złamany bark.

Inspektor Colin Mattinson zaznaczył, że udana akcja była możliwa dzięki uzyskanym informacjom, które sugerowały, że "mężczyźni z Europy Wschodniej byli wykorzystywani, otrzymując zaledwie 10 funtów za długie godziny pracy".

"Jednocześnie ludzie, którzy wykorzystywali ich samych i ich słabości związane z alkoholem, prowadzili luksusowe życie, jeżdżąc po okolicy drogimi samochodami" - podkreślił. Jak dodał, policja znalazła dowody sugerujące, że niektórzy pracownicy regularnie spali na kartonach w jednej z sortowni.

Wszystkie ofiary zostały skierowane do ośrodka Czerwonego Krzyża w Tipton, gdzie zapewniono im podstawową opiekę medyczną; następnie z pomocą tłumaczy pracownicy mają zostać przesłuchani przez lokalną policję.

Trzej podejrzani w wieku 26, 47 i 52 lat zostali po wstępnym przesłuchaniu zwolnieni z aresztu, z obowiązkiem ponownego stawienia się na policji na początku listopada. Policja będzie w tym czasie kontynuowała śledztwo, które ma doprowadzić do postawienia zarzutów czerpania korzyści ze współczesnego niewolnictwa.

Jak dowiedziała się PAP ze źródeł w policji w West Midlands, dwóch podejrzanych sprawców to obywatele Wielkiej Brytanii, a jeden - Pakistanu.

Konsul generalny RP w Manchesterze Łukasz Lutostański potwierdził w rozmowie z PAP, że polskie służby konsularne wiedzą o sprawie i pozostają w kontakcie z władzami.

Z Londynu Jakub Krupa
http://forsal.pl/wydarzenia/artykuly/979.....osoby.html
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 22:38, 29 Wrz '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Dostawcy zdradzają kulisy "negocjacji" z sieciami handlowymi. "Płaciliśmy za urodziny hipermarketu" Krzysztof Majak

Dostawcy zdradzają kulisy "negocjacji" z sieciami handlowymi. "Płaciliśmy za urodziny hipermarketu" Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta

– Dostawcy płaczą, ale nie jesteśmy po to, by pocieszać, tylko zarabiać – usłyszałem od handlowca z hipermarketu, który "negocjuje" z dostawcami warunki handlu w reprezentowanej przez siebie sieci. Ci jednak coraz częściej mówią "dość" i zamiast płakać nad swoim losem, swoje kroki kierują do sądów, aby tam szukać sprawiedliwości. Udało nam się dotrzeć do dwóch dostawców, którzy niczym Dawid, przestali się bać i rozpoczęli walkę za Goliatem, jakim dla małych firm są wielkie sieci handlowe.

Pan Adam prowadzi firmę od 2001 roku, a tym samym ma 12-letnie doświadczenie we współpracy z sieciami. Jak mówi, przez ten czas sytuacja nieco się polepszyła, ale wciąż każdego dnia dochodzi do bezprawia. – Dziesięć lat temu zdarzały się sytuacje, że za wejście do sieci, czyli samą możliwość sprzedawania, płaciło się od 75 do 150 tysięcy złotych – wspomina pan Adam, który godził się na te warunki z nadzieją, że sytuacja ulegnie poprawie w przyszłości.


PAN ADAM
Dostawca elektronarzędzi

Chcąc być w ogóle widocznym trzeba wchodzić do sieci, bo to one w największym stopniu budują markę. Płaciliśmy opłaty za samo wejście, bo nie było innej możliwości. Kolejka jest długa, a jeśli nie ja, do hipermarketu wszedłby kto inny.

W mniejszych sklepach nikt nie pobierał opłat od pana Adama. – Każdy kupuje ode mnie towar, wstawia do swojego sklepu i go sprzedaje. Tak wyglądał normalny handel, dopóki nie pojawiły się sieci handlowe – narzeka dostawca.
– Oprócz opłaty za wejście tych opłat jest w ciągu roku bardzo dużo i one dotyczą wszystkiego. Za lokalizację na środku półki, na środku alejki, przy kasach itd. Każda forma dodatkowej promocji jest dodatkowo płatna – wymienia mój rozmówca. Okazuje się jednak, że to jedynie wierzchołek góry lodowej.

Państwo w państwie

Prawo mówi wyraźnie o tym, że opłaty półkowe są w Polsce zabronione, a pomimo to, są one codziennością. – Handlowcy twierdzą, że to jest legalne – mówi mi pan Marek, który również od wielu lat prowadzi interesy z wielkimi sieciami. – Umowy są skonstruowane przez prawników w taki sposób, że te opłaty są ukryte. Rozmowy odbywają się w cztery oczy i za zamkniętymi drzwiami, z pominięciem drogi mailowej, aby nie zostawiać śladów – mówi pan Marek.

– To ich linia negocjacyjna. Oni nie powiedzą: podpisz umowę, choć to nielegalne. Nie powiedzą tez, że przegrali już kilka procesów za wprowadzanie opłat półkowych – mówi w rozmowie z naTemat mecenas Dustin Du Cane, który specjalizuje się w sporach sądowych dotyczących opłat półkowych. – Sieci stosują coraz bardziej skomplikowane mechanizmy prawne, wszystko w celu uniknięcia procesu i wypłaty odszkodowania – zauważa.

O komentarz do artykułu poprosiliśmy przedstawiciela jednej z największych sieci handlowych na naszym runku. Podobnie jak inni bohaterowie tego artykuł, on także boi się wypowiadać pod nazwiskiem na temat opłat półkowych, gdyż w grę wchodzą ogromne pieniądze. Jego zdaniem nie jest tak, że są one narzucane jedynie przez sieci handlowe. – Ten temat jest jak miecz obosieczny – stwierdza nasz rozmówca. Co ma na myśli?


PRZEDSTAWICIEL DUŻEJ SIECI HIPERMARKETÓW
Niektórzy dostawcy oczekują, że zostaną "wlistowani" do supermarketów i sami wręcz proponują półkowe. A gdy klienci nie kupują ich towarów, są "wylistowani" i starają się odzyskać pieniądze, które zainwestowali.

Jak mówi przedstawiciel hipermarketu, im mniej atrakcyjny towar, tym dostawca proponuje większe półkowe. – Jeśli dziwi się pan, dlaczego niektóre sieci mają nieatrakcyjne towary zalegające tygodniami na półkach, to właśnie dlatego. Niektóre sieci sądzą, że to dobry zastrzyk finansowy, a w rzeczywistości tracą klientów – uważa nasz rozmówca. Trudno jednak wyobrazić sobie, aby to dostawcy chcieli uczestniczyć w procederze, o który ukrył się pod nazwą "opłaty za urodziny".

Opłata "za urodziny"

Dostawcy towarów godzą się na warunki dyktowane przez sieci handlowe, bo nie mają innego wyjścia. I choć za każdym razem, pan Adam ma dylemat czy poddać się dyktatowi, odpowiedź jest oczywista. – Firma handlowa żyje z handlu, wiec nie mogę odmawiać za każdym razem. Ktoś może powiedzieć, nie będziesz handlował, to nie będziesz miał opłat. Więc czym się martwisz? Otóż martwię się tym, że w każdej sieci są jeszcze opłaty stałe, które trzeba regulować niezależnie od obrotu – mówi dostawca elektronarzędzi.

Jak to możliwe, że sieci pobierają nielegalne opłaty? Jak wyjaśniają dostawcy, lista absurdalnych opłat, które są wymyślane przez przedstawicieli hipermarketów nie ma końca. – Co roku płacimy np za: "urodziny hipermarketu", które kosztują dostawcę 60 tys. złotych. Za "otwarcie hali" - 30 tysięcy złotych. Nawet jak nie zrobię obrotu, muszę zapłacić, bo taka jest między nami umowa. Mógłbym odmawiać, ale jestem w kleszczach – stwierdza nieco zrezygnowanym głosem przedsiębiorca.

Również pan Marek, który od lat dostarcza do hipermarketów plastikowe pojemniki na jedzenie mówi nam o absurdach, do których dochodzi w czasie kontaktów handlowych z sieciami. – Dwa lata temu jedna z największych sieci zaprosiła wszystkich dostawców, aby "wspomóc firmę, bo jest w ciężkiej sytuacji". W umowie oczywiście zostało to całkowicie poprzekręcane. To już było zupełne szaleństwo, na które i tak wszyscy się zgodziliśmy, choć i tak udało nam się zmniejszyć "haracz" o połowę – mówi pan Marek.

Milczą, bo się boją

Większość sprzedawców woli płacić niż procesować się z sieciami. Branża jest hermetyczna, a wieści o "krnąbrnych" dostawcach docierają także do konkurencyjnych firm. – Boję się, ale musiałem podjąć tę męską decyzję – mówi pan Adam, który zdecydował się oddać sprawę do sądu. Ma nadzieję, że odzyska 80 tysięcy z opłat półkowych, pomimo że zgodził się na nie podpisując umowę.


PAN ADAM
Dostawca elektronarzędzi

Została mi zaproponowana reklama i powiedziano mi: Panie Adamie, zrobimy 300 tys. złotych obrotu, a pan nam zapłaci 36 tys. za 1/4 strony reklamy w gazetce. Zgodziłem się. Ale w gazetce ukazała się reklama wielkości 1/8 strony, a towar został sprzedany za 80 tys. Gdy dostałem fakturę marketingową zaprotestowałem, bo umowa była inna więc nie chciałem płacić tych 36 tys. Powiedziano mi, że jak mam jakiś problem, mam się udać do działu prawnego. Wtedy zdecydowałem się pójść do sądu.

Sprawa w sądzie kosztuje go nie tylko wiele nerwów, ale i funduszy. – Oni są w tej dobrej sytuacji, że mają moje pieniądze. A ja nie dość że jestem stratny, muszę wyłożyć dodatkowe pieniądze, aby iść do sądu. Większości dostawców po prostu na to nie stać – mówi.

Pan Marek, który odważył się oddać sprawę nielegalnych opłat półkowych do sądu jest pewny swojego zwycięstwa. – Opłaty, o które walczę to kwestia kilku milionów złotych, które zamierzam odzyskać – stwierdza. Jednak w przypadku mniejszych firm, decyzja o pójściu do sądu to być, albo nie być. Najczęściej wolą zatem zrezygnować ze swoich praw i pieniędzy, aby nie narazić firmy na upadek.

Prawo po stronie dostawców

Mecenas Dustin Du Cane przekonuje jednak, że warto wypowiadać wojnę wielkim sieciom, gdyż znakomita część tych spraw kończy się zwycięstwem dostawcy. – Prowadzę dziesiątki tego typu postępowań i jest ich coraz więcej. Dostawcy zaczynają wymieniać się informacjami i doświadczeniami bo wiedzą, że mogą odzyskać pieniądze – mówi prawnik, który wyspecjalizował się w walce z opłatami półkowymi.

Du Cane przyznaje, że wejście w spór sądowy z siecią handlową może oznaczać dla dostawcy koniec współpracy. – Prawo nie jest bezsilne wobec opłat półkowych, ale dostawca musi liczyć się z dużą szansą utraty kontrahenta.. Niektórzy z nich rezygnują z działalności której mają dość lub próbują się przebranżowić. Jest również wiele przypadków, że ludzie przestają handlować, bo sieć doprowadziła ich do upadłości – mówi prawnik.

Sądowa batalia pana Adama trwa już półtora roku. Od jej rozpoczęcia prawie nie widuje swoich dzieci, a jego życie to niekończąca się fala stresu. – Muszę ratować swoją firmę. To łańcuszek, który powoduje zmniejszenie obrotów oraz ogromną frustrację – stwierdza sprzedawca elektronarzędzi. – Wydawało mi się kiedyś, że jak firma jest duża, to powinna działać bardziej legalnie – mówi z kolei pan Marek, który walczy o odzyskanie około 80 tysięcy złotych, które wydał na opłaty półkowe.
http://natemat.pl/83985,dostawcy-zdradza.....a-papierze

Komentarze:

Cytat:
Stanisław Ludwiński · Uniwersytet Warszawski
Od kolegi, który dostarczał swoje towary do jednego z hipermarketów wiem, że praktykę opisaną wyżej stosował jeden ze sklepów znanej sieci w Lublinie. Kolega płacił za udostępnienie półek w sklepie na których miał być eksponowany jego towar. Na dodatek był to rodzaj komisu, bo pieniądze otrzymywał dopiero po tym, jak towar został sprzedany, a nie z chwilą przejęcia go przez sklep.
Lubię to! · Odpowiedz · 2 grudzień 2013 23:44

Stanisław Ludwiński · Uniwersytet Warszawski
Tomasz T. Neas Sklep przyjmuje towar w komis, nie ponosząc żadnych kosztów, bo przecież koszty wybudowania lub zakupu budynku już mu się zwróciły. Rozumie Pan jakie są różnice pomiędzy komisem a sklepem ? Umowa komisu to odrębna instytucja w kodeksie cywilnym i sklepy nie mogą jej stosować w swojej działalności. Jest to obejście prawa. Godzimy się na takie praktyki a później robimy wielkie oczy jak jesteśmy bici po doopie. Oczywiście można by uznać taką formę działalności za umowę kupna sprzedaży z odroczonym terminem zapłaty, tyle tylko, że ten termin nie może być uzależniony od terminu w którym sklep sprzeda towar. Dostawca zostawia towar, w który zainwestował kasę, a po jakimś czasie sklep może mu go zwrócić, bo na przykład towar ( odzież )wyszedł z mody i nie został sprzedany. O tym jest ten artykuł. o wykorzystywaniu dostawców przez sieci handlowe.
Lubię to! · Odpowiedz · 7 · 3 grudzień 2013 00:25

Heniek Mogilko · Szkoła życia
Tomasz T. Neas " pozostają koszty jego utrzymania, opłacenia pracowników czy wreszcie koszty promocji sklepu."

Ale czy to jest problem dostawcy czy właściciela supermarketu? Ten ma głównie zarabiać na sprzedaży towaru, czyli na swojej marży. To czy towar się sprzeda czy nie, to jest jego ryzyko. Jak się nie sprzeda, to znaczy, że gdzieś został popełniony błąd i nie jest fair przerzucać koszty tego błędu na dostawcę.
Promocje, marketing to chyba też problem właściciela marketu. W końcu promuje swój sklep, a nie firmę XYZ, która dostarczyła mu swój towar. To, że przy okazji promowana jest inna marka? Cóż, można powiedzieć, że market też zyskuje na rozpoznawalności obcych marek (kupuję coś bo jest danej marki, a nie, bo jest sprzedawane w Realu czy Tesco). Przecież zawsze mogą promować towar pod własną marką lub sam sklep, czemu tego nie robią?
Lubię to! · Odpowiedz · 3 grudzień 2013 01:45

Stanisław Ludwiński · Uniwersytet Warszawski
Tomasz T. Neas No właśnie, wspomniał Pan o polu do interpretacji prawa. Rzeczywiście takie istnieje i markety skrzętnie z tego korzystają. Przyjmują towar do sklepów i każąc sobie za to płacić. Zarobek sprzedającego jest rzeczą niepewną i przyszłą. Wychodzi na to, że nie jest to umowa kupna sprzedaży w rozumieniu kodeksu cywilnego, według którego jej istotą jest to, że sprzedawca zobowiązuje się przenieść na kupującego własność rzeczy i wydać mu rzecz, a kupujący zobowiązuje się rzecz odebrać i zapłacić sprzedawcy cenę rzeczy w gotówce lub równowartości gotówki. Tymczasem w tym przypadku nie ma mowy o przeniesieniu własności, bo sklep staje się tylko komisariuszem. To zaprzeczenie handlu. Świadczenia stron mają w teorii charakter ekwiwalentny – rażące naruszenie równowagi świadczeń, oceniane według obiektywnych kryteriów, stanowi podstawę zastosowania instytucji wyzysku.
http://natemat.pl/83985,dostawcy-zdradza.....a-papierze
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 09:08, 30 Wrz '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Holenderskie firmy odzieżowe płacą w Indiach "głodowe pensje" 27 września 2016 PAP
Kalkuta, Indieźródło: Bloomberg

Holenderskie firmy odzieżowe, szyjące ubrania pod znanymi markami w fabrykach w południowych Indiach, płacą pracownikom "głodowe pensje", zmuszając wielu z nich do wyniszczającego zadłużania się - głosi opublikowany we wtorek raport.

Jak pisze agencja Reutera, raport powstał w ramach inicjatywy "Doing Dutch", a jego współautorami są cztery organizacje non profit: Clean Clothes Campaign, India Committee of the Netherlands, Asia Floor Wage Alliance oraz Cividep India.

Przepytano pracowników 10 fabryk w stanie Karnataka i stolicy tego stanu, Bangalur. Średnio zarabiali oni miesięcznie równowartość 100 dolarów, a 70 proc. z nich było zadłużonych.

"Pracownicy nie mogą w odpowiedni sposób utrzymać swojej rodziny z takiej pensji" - głosi raport. "Wyżywienie i mieszkanie, zwykle jednopokojowe bez bieżącej wody i ze wspólną zewnętrzną toaletą, to największe wydatki. Prawie każdy chciałby kupić zdrowszą i bardziej zróżnicowaną żywność, ale nie jest w stanie z powodu niskiej pensji" - napisano.

Raport dotyczy fabryk, w których szyje się ubrania m.in. takich marek jak Coolcat, G-Star, The Sting, MEXX Europe, McGregor Fashions, Scotch&Soda, Suitsupply, WE Fashion oraz C&A.

Agencja Reutera pisze, że w odpowiedzi na raport zainteresowane firmy poinformowały, iż wdrażają procedury, by zmierzyć się z wyzwaniami dotyczącymi płac, wynagrodzenia za nadgodziny, godzin pracy, żłobka czy hostelu dla pracowników.


Szacuje się, że wartość branży tekstylnej w Indiach wynosi 40 mld dolarów rocznie a pracuje w niej 45 mln osób. W Bangalur jest ok. 1200 fabryk odzieżowych. W mieście i jego okolicach w tym sektorze pracuje 300 tys. osób; 80 procent z nich to kobiety.

Jedna z kobiet cytowanych w raporcie powiedziała, że chodzi pieszo godzinę do pracy i z powrotem, by zaoszczędzić na biletach za przejazd autobusem. "Te kobiety pracują bardzo ciężko za grosze" - powiedziała Tara Scally z Clean Clothes Campaign.

Międzynarodowa Organizacja Pracy określa płacę zapewniającą minimum egzystencji za podstawowe prawo człowieka. W ubiegłym roku w ramach kampanii Asia Floor Wage podawano, że w Indiach to minimum wynosi 18 727 rupii, czyli ok. 280 dolarów miesięcznie.

Gerard Oonk z India Committee of the Netherlands oświadczył w komunikacie: "Oczekujemy od firm odzieżowych wprowadzenia w życie konkretnego planu na rzecz płacy zapewniającej wszystkim pracownikom minimum egzystencji", a także zapewnienia, że ceny ich zamówień umożliwią indyjskim dostawcom wypłacanie wynagrodzenia w tej wysokości.
http://forsal.pl/wydarzenia/artykuly/979.....ensje.html
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Goska




Dołączył: 18 Wrz 2007
Posty: 3486
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 13:57, 30 Wrz '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Holandia zgubi swiat !!!
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
FortyNiner




Dołączył: 08 Paź 2015
Posty: 2131
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 06:43, 01 Paź '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Około 70 tys osób protestował o w czwartek w Brukseli - stolicy Belgii, przeciwko cięciom socjalnym rządu kierowanego przez premiera Charlesa Michela.



http://www.telesurtv.net/news/Multitudin.....-0039.html
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 10:01, 02 Paź '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Efekty uboczne optymalizacji podatkowej koncernów (przenoszenia podmiotów do Irlandii).

Cytat:
Śmierć PKB. 26-proc. wzrost irlandzkiej gospodarki to kpina z rzeczywistości 13 lipca 2016 Bloomberg

Ulca w Belfaście, Irlandia Północna. Fot. Serg Zastavkin / Shutterstock.com źródło: ShutterStock

Pomimo, że Irlandia zanotowała w 2015 roku imponujący 26-proc. wzrost PKB, to Irlandczycy nie są dużo bogatsi, a irlandzki rząd nie jest zalewany nowymi wpływami podatkowymi. Przykład Irlandii pokazuje, że wskaźnik PKB rozmija się z rzeczywistością, nawet jeśli został wyliczony według najlepszych intencji - pisze w felietonie Leonid Bershidsky.

Kto powiedział, że gospodarki strefy euro nie rosną wystarczająco szybko? Irlandia w 2015 roku zanotowała wzrost PKB na poziomie 26,3 proc. Żaden zachodni kraj nie osiągnął takiego tempa wzrostu w tym stuleciu. Gospodarka małego, bogatego w ropę państwa - Azerbejdżanu wzrosła w 2006 roku o 34,5 proc. ze względu na rosnące ceny ropy naftowej. Niestety w przypadku Irlandii szalone tempo wzrostu nie ma już tak namacalnych podstaw. Możliwe bowiem, że to efekt tzw. inwersji podatkowej, czyli zjawiska, w którym firmy z zagranicy przenoszą swoją główną siedzibę ze względu na niskie podatki. Pokazuje to, że wzrost PKB nie może być narzędziem oceny określonych polityk gospodarczych rządu.

“Gdy statystyki przestają działać” – skomentował laureat nagrody Nobla z ekonomii Paul Krugman, gdy irlandzki urząd statystyczny ogłosił dane o wzroście PKB. I faktycznie – Irlandia podskoczy w rankingach PKB na mieszkańca – wskaźnikowi, który bada relatywne bogactwo narodów – ale niewiele osób w Irlandii w ogóle odczuje, że w ciągu ostatniego roku stały się bogatsze.

Tak wysoki wzrost PKB, mierzony zgodnie z europejskim standardem, będzie miał jednak realne konsekwencje – zapowiedział irlandzki minister finansów Michael Noonan. Według niego dzięki wzrostowi gospodarczemu spadnie stosunek zadłużenia do PKB. Obecnie irlandzkie zadłużenie stanowi 93,8 proc. PKB. Niebawem może to być już “tylko” 79 proc. PKB. Oznacza to, że Irlandia będzie mogła pożyczać więcej i na lepszych warunkach.

Irlandzki minister finansów nie ma wątpliwości co do tak wysokiego wzrostu gospodarczego. „Myślę, że dane przedstawione przez nasz urząd statystyczny pokazują, że irlandzka gospodarka wciąż rośnie. Ludziom żyje się lepiej, jest więcej miejsc pracy niż kiedykolwiek od czasu wybuchu kryzysu finansowego” – napisał w oświadczeniu.

Ale właściwie to nie jest tak. Agencja Bloomberg pisała, że tzw. inwersje, czyli relokacje głównych siedzib amerykańskich firm do Irlandii ze względów podatkowych, mogły spowodować sztuczne nadmuchanie wzrostu PKB, ponieważ zyski zagranicznych firm są zaliczane do irlandzkiego PKB.

Istnieje jednak wyjaśnienie alternatywne, które również może mieć sens. Otóż pod koniec 2014 roku irlandzki rząd postanowił zamknąć lukę podatkową, która przez długi czas była wykorzystywana przez amerykańskie firmy technologiczne i farmaceutyczne. Praktykę wykorzystywania tej luki nazwano „Double Irish”. Polegało to na tym, że dana firma zakładała firmę zależną w Irlandii oraz drugą firmę w rajach podatkowych. Weźmy przykład BVI, firmy, która ma patenty na technologie, a konkretnie na niektóre leki na receptę. Irlandzka firma zależna zbierała zyski międzynarodowej firmy i przesyłała je do jednostki BVI w rajach podatkowych jako opłaty licencyjnej za korzystanie z własności intelektualnej (firmy rozlokowane w rajach podatkowych były właścicielami patentów). Niewielka część zysków była opodatkowana w Irlandii przy bardzo niskiej stawce 12,5 proc. (to najmniej w Unii Europejskiej), a niektóre firmy, takie jak Apple, wynegocjowały z Irlandią jeszcze niższe stawki. Sprawa ta jest dziś przedmiotem śledztwa w UE.

Gdy w 2015 roku praktyka „Double Irish” stała się nielegalna, firmy przeniosły swoje podmioty posiadające prawa do patentów z rajów podatkowych do Irlandii. Niskie opodatkowanie w Irlandii sprawia, że to najlepsza lokalizacja dla danej firmy jeśli chce, aby jej siedziba znajdowała się w jednym z państw rozwiniętych.

Irlandzki ekonomista Seamus Coffey na swoim blogu wyjaśnia, w jaki sposób ruchy międzynarodowych firm wpłynęły na PKB Irlandii:

„Jednym z wyjaśnień jest to, że pewna liczba firm międzynarodowych przeniosła swoje aktywa niematerialne do Irlandii. To z kolei prowadzi do wzrostu wartości dodanej w samej Irlandii – odkąd firma nie musi już płacić opłat patentowych podmiotom zlokalizowanym w rajach podatkowych”.

Coffey wyjaśnia dalej, że np. sektor przemysłowy zanotował w 2015 roku 97,8-proc. wzrost wartości dodanej. Oznaczało to, że w 2015 roku wartość ta była większa o 50 mld euro niż w 2014 roku. Coffey zasugerował, że wzrost ten w większości prawdopodobnie pochodzi od firm farmaceutycznych.

Irlandzki rząd jednak nie zanotował znacznego wzrostu wartości pobranego podatku od wartości dodanej (VAT). Coffey wyjaśnia, że duża część wzrostu – ponad 30 mld euro – została wykorzystana na amortyzację środków trwałych, prawdopodobnie w odniesieniu do tych samych patentów, które zostały przeniesione do Irlandii.

To samo ma miejsce w innym obszarze, który w coraz większym stopniu wykorzystuje Irlandię jako bazę podatkową, a mianowicie w branży leasingu samolotów. Firmy leasingują swoje samoloty w Irlandii ze względów podatkowych, ale zyski z leasingu są wykorzystywane do pokrycia kosztów amortyzacji. Seamus Coffey zauważa:

Mamy zatem do czynienia z dużymi wzrostami wartości dodanej, ale nie przekłada się to na wzrost wynagrodzeń czy zysków. Wynagrodzenia w sektorach pozarolniczych wzrosły z 67,7 mld euro w 2014 roku do 71,5 mld euro w 2015.

Innymi słowy, Irlandczycy nie są dużo bogatsi, a irlandzki rząd nie zalewany nowymi wpływami podatkowymi. Oczywiście poprawi się zdolność Irlandii do zaciągania nowych kredytów, co cieszy irlandzkiego ministra finansów. Warto przy tej okazji dodać, że Michael Noonan zajął się podatkowym procederem „Double Irish” w dużej mierze pod naciskiem Unii Europejskiej i USA. To i tak duża ulga dla Dublina, że międzynarodowe firmy nie uciekły z tego kraju.

Irlandia to stosunkowo mała gospodarka, zatem pojedyncza zmiana podatkowa może sprawić, że ten mały kraj staje się liderem wzrostu „w jeden dzień”. To zupełnie bez sensu, aby ostatni wysoki wzrost gospodarczy przedstawiać jako efekt polityki oszczędności czy gospodarki nastawionej na eksport, ponieważ dane makroekonomiczne, łącznie z tymi dot. eksportu, mogą być w łatwy sposób zniekształcone przez wielkie korporacje. Oczywiście, w danych nt. wzrostu gospodarczego zawiera się również ten prawdziwy wzrost – prawdopodobnie wyższy niż wzrost w strefie euro – ale nie będzie łatwo go wyliczyć bez dokładnej znajomości zjawiska przenoszenia patentów.

Sprawa irlandzkiego wzrostu gospodarczego to ostrzeżenie dla tych ekonomistów, którzy chcieliby widzieć we wskaźniku PKB narzędzie oceny “sukcesu” polityki danego rządu. Nawet w przypadku większych krajów metody wykorzystywane do oceny rozmiarów gospodarki są niedoskonałe. Nigdy bowiem PKB nie uwzględnia wzrostów i spadków faktycznego bogactwa narodu czy wartości „prawdziwej” gospodarki. Wiele gospodarek na świecie jest niedowartościowanych z uwagi na fakt, że działa tam duża szara strefa. Inne z kolei – takie jak irlandzka w 2015 roku – mogą być mimowolnie nadmuchane. Liczby kłamią, nawet jeśli zostały wyliczone według najlepszych intencji. Wskaźniki takie jak poczucie szczęścia mogą być lepszymi narzędziami oceny efektów polityk gospodarczych niż tradycyjne wskaźniki PKB.
http://forsal.pl/artykuly/959651,smierc-.....tosci.html
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 02:13, 04 Paź '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Bangladesz - ludność ponad 156 mln osób, bezrobocie 4,5%, średni dochód osobisty 56 USD (2015 r.).
Bangladesz - miejsce fabryk nisko opłacanych pracowników.
Nisko płatne fabryki odzieżowe (wykorzystywanie pracowników).


Cytat:
Gdzie zaopatrują się Reserved i CCC? Ubrania tańsze nie będą, bo Azjaci chcą więcej zarabiać Jacek Frączyk 03.10.2016

Fot. LPP

Władze Kambodży poinformowały w czwartek, że od przyszłego roku minimalne miesięczne wynagrodzenie pracowników sektora tekstylnego zostanie podniesione do równowartości 153 dolarów - ze 140 dolarów obecnie. Z krajowych sieci sklepów odzieżowych i obuwniczych do produkowania w tym kraju przyznaje się tylko LPP, właściciel sieci Reserved. Większość bardziej interesuje to, co w temacie płac dzieje się w Chinach, Bangladeszu czy Indiach.

153 dolary według bieżącego kursu złotego to 585 zł. Co najmniej tyle ma dostawać pracownik przemysłu odzieżowego w Kambodży za miesiąc pracy. Dla porównania w Polsce płacę minimalną od przyszłego roku podnosi się do 2 tys. zł brutto, czyli 1459 zł na rękę.

Zestawienie tych dwu wartości wyraźnie pokazuje, dlaczego to nie w kraju nad Wisłą i Odrą wytwarza się większość ubrań, które na sobie nosimy. Dotyczy to również obuwia. Po prostu pracownicy w Polsce nie są konkurencyjni cenowo z bardzo tanimi i ciężko pracującymi szwaczkami i szwaczami w azjatyckich krajach.

Co więcej, wyższe zarobki dla najmniej zarabiających pracowników w Kambodży to i tak dwa razy więcej, niż wynosi najniższa płaca u drugiego eksportera odzieży na świecie, czyli w Bangladeszu. Pensję minimalną w sektorze odzieżowym ustalono tam na 67 dolarów miesięcznie.

Największym eksporterem odzieży są oczywiście Chiny, gdzie płaci się pracownikom nie mniej niż 127 dolarów za miesiąc, ale średnia krajowa to już 390 dolarów. Wszystko zależy od regionu kraju, bo różnice zarobków pomiędzy regionami są bardzo duże.

Polskie sieci upodobały sobie Chiny

Właśnie głównie w Chinach produkcję sprzedawanych przez siebie ubrań i butów zlecają największe sieci odzieżowe w Polsce. Spora część zamówień idzie też do Bangladeszu i Indii, ale są też takie firmy, w których zlecenia składają w Indonezji i właśnie w Kambodży.

W tym ostatnim kraju nieznaczną część produkcji umieścił właściciel sieci Reserved.

- W sezonie jesień-zima 2016, czyli w aktualnej ofercie, w Kambodży wyprodukowano niecały 1 proc. wszystkich modeli - podaje Marta Chlewicka, rzecznik prasowy LPP. - Przyjmujemy do wiadomości informację o podniesieniu płacy minimalnej w Kambodży i nie zamierzamy rezygnować ze współpracy z dostawcami funkcjonującymi na tym rynku.

Jak podają w swoich raportach finansowych spółki giełdowe, ulubionym miejscem produkcji odzienia dla Polaków są Chiny. Spółka LPP składa tam 60 proc. wartości swoich zamówień, a obuwnicza CCC 36 proc.




Koniec niskich cen ubrań coraz bliżej

Ceny odzieży i obuwia w Polsce ostatnio mocno spadały i były jedną z przyczyn utrzymującego się wskaźnika deflacji. Choć ten rodzaj towarów ma zaledwie 5,5-procentowy udział w koszyku, na podstawie którego GUS wylicza zmiany cen konsumpcyjnych, to jednak ceny ubrań spadały ostatnio najbardziej po paliwach. W sierpniu obniżyły się o 4,8 proc. względem analogicznego miesiąca ubiegłego roku. Pomogły w ten sposób utrzymać wskaźnik cen na ujemnym poziomie.

Z pewnością wpływ miały na to spadające koszty transportu z Azji do Polski, dzięki taniejącej ropie, a sytuację poprawi pewnie jeszcze uruchomienie jedwabnego szlaku. W drugą stronę działają jednak oczekiwania pracowników.

Przy poziomach bezrobocia w wyżej wymienionych azjatyckich krajach sytuacja zmienia się dynamicznie. Na przykład w Bangladeszu jest zaledwie 4,5 procent bezrobocia i popyt na pracowników sprawił, że średni dochód osobisty wzrósł z 30 dolarów miesięcznie w 2012 roku do 56 dolarów w roku ubiegłym. Jak na nasze standardy to pensje głodowe, ale dla mieszkańców tego biednego kraju to gigantyczny skok.

W Kambodży coś takiego jak bezrobocie praktycznie nie istnieje. Średni dochód rozporządzalny mieszkańca to zaledwie 24 dolary miesięcznie. Ulokowało się tam jednak już 1200 firm odzieżowych, zatrudniających łącznie 700 tysięcy pracowników. To bardzo dużo, zważywszy, że w kraju mieszka 14,5 mln osób. Wartość eksportu branży wynosi 6 mld dolarów, co daje połowę całego eksportu tego nadal w dużej mierze rolniczego kraju, z trudem podnoszącego się z zapaści po wieloletnich okrutnych komunistycznych rządach Pol-Pota. Rząd, ustalając wysokie w porównaniu z średnim dochodem płace minimalne akurat w branży odzieżowej - 153 dolary podczas gdy średnia krajowa to 24 dolary - chce najwyraźniej wykorzystać światową koniunkturę na tanich pracowników fabryk odzieżowych z Azji.

W Indiach bezrobocie wynosi poniżej 5 proc., a płace w ciągu ostatnich dziesięciu lat się podwoiły, ostatnio przekraczając 250 dolarów miesięcznie. Wreszcie mamy Chiny z bezrobociem 4,1 proc., gdzie średni dochód rozporządzalny w pięć lat wzrósł o ponad połowę, tj. do 390 dolarów w 2015 r. z 242 dolarów w 2010 r.

Kwestia wynagrodzeń azjatyckich pracowników stopniowo podwyższać będzie koszty produkcji ubrań, a zarazem ceny sprzedawanych w największych polskich sieciach sklepów. Będzie to widoczne, jak tylko przestanie spadać kurs ropy i związany z nim koszt transportu na duże odległości.
http://www.money.pl/gospodarka/wiadomosc.....65035.html
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
FortyNiner




Dołączył: 08 Paź 2015
Posty: 2131
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 06:58, 05 Paź '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Kandydat Republikanów próbuje obrócić na swoją korzyść fakt, że przez 18 lat okradał obywateli USA nie płacąc podatku dochodowego. Trump twierdzi, że dzięki temu jego imperium przetrwało, a ludzie zawdzięczają mu miejsca pracy. Zaatakował też swoją rywalkę, zarzucając Hillary Clinton, że podczas całego swojego życia nie dała nikomu zatrudnienia.


Kompromitujące fakty zostały ujawnione przez dziennikarzy dziennika “New York Times”, którzy dotarli do deklaracji podatkowych nowojorskiego miliardera z lat 90. Okazuje się, że Trump unikał odprowadzania do budżetu federalnego należności, które wynikały z jego dochodów, wykazując regularnie straty jakie ponosiły prowadzone przez niego przedsiębiorstwa. W 1995 roku zadeklarował, że jego spółki straciły na wartości 916 mln dolarów. Skala tego szwindlu jest nieprawdopodobna i tłumaczy dlaczego Trump podczas trwającej kampanii wyborczej odmawiał ujawnienia swoich zeznań podatkowych. Polityk próbuje jednak wybrnąć z tej sytuacji obronną ręką.

Z pomocą Donaldowi Trumpowi przyszli dwaj inni prominentni politycy Partii Republikańskiej – były burmistrz Nowego Jorku Rudolph Giuliani i gubernator stanu New Jersey Chris Christie. Według tego pierwszego, sprawa świadczy wyłącznie o wybitnych zdolnościach biznesowych właściciela Trump Organization. Giuliani w rozmowie z NBC News stwierdził, że Trump jest geniuszem” oraz, że „wszyscy odpisują straty od podatków”. Z kolei Christie cynicznie zauważył, że wszystko odbyło się zgodnie z prawem. Podczas wywiadu dla Fox News Sunday powiedział, że Trump „nie musi przepraszać za stosowanie się do prawa”.


http://strajk.eu/donald-trump-wyjasnia-dlaczego-oszukiwal-na-podatkach/
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 13:04, 05 Paź '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Dotyczy procesu zmian w prawie, które środowiska biznesu (BBC, Konfederacja Lewiatan...) komentowały, że prowadzą do utraty miejsc pracy.
Słowik podliczył, że gdyby skutkiem tych zmian było to co przedsiębiorcy sugerowali, to w sprawach o których pisał, pozbawiłoby się pracy 500 000 Polaków.
Przedsiębiorcy straszyli.

Cytat:
Słowik: Jak zwolniłem z pracy pół miliona Polaków Patryk Słowik 27.09.2016

Patryk Słowikźródło: DGP

Jestem szują. Przyznaję się bez bicia. Większość moich znajomych już to wie. Część czytelników zapewne również mogła wyciągnąć taki wniosek po lekturze któregoś z moich tekstów. Ale dopiero ostatnio zrozumiałem, jak bardzo jestem okropny. Wystarczy chwila, by się o tym przekonać.


Otóż w Dzienniku Gazecie Prawnej pracuję już od dwóch lat. Przez ten czas napisałem niemal tysiąc artykułów. W nich zaś zwolniłem z pracy blisko milion Polaków. Tak, dobrze Państwo przeczytali: zwolniłem niemal milion obywateli. Można by rzec, że jestem największym kadrowym Rzeczpospolitej. Można by, gdyby tylko była to prawda.

Na łamach DGP opisujemy prace legislacyjne na każdym etapie ich trwania. Szczególnie interesujący jest etap konsultacji projektów ustaw i rozporządzeń z przedsiębiorcami. Wówczas bowiem do tworzących prawo kierowane są uwagi, które mają ich skłonić do naniesienia poprawek jeszcze przed nadaniem ostatecznego kształtu danemu dokumentowi. Sęk w tym, że gdy posłuchamy narracji przedstawicieli biznesu, wzbudza ona obawy. Ale gdy sprawdzimy, ile z przewidywanych przez organizacje przedsiębiorców efektów uchwalenia złych przepisów rzeczywiście się ziszcza – na ogół możemy się pośmiać.

Przyznaję się uczciwie: jeśli tylko poważni reprezentanci biznesu mówią, że „wejście w życie ustawy X spowoduje utratę pracy przez Y osób”, to wspominam o tym na łamach. Ludzi na ogół nie interesuje to, czy art. 4 jest spójny z art. 14, lecz to, jakie mogą być tego skutki. A prostą do zrozumienia konsekwencją uchwalenia złych przepisów, bazujących na nakładaniu kolejnych restrykcji na biznes, jest groźba utraty pracy przez tysiące obywateli.

Tyle że to tylko straszenie. Aby udowodnić więc, że jednak wcale nie jestem taką szują, pozwolę sobie sięgnąć po kilka przykładów.

Mój rekord to zwolnienie pół miliona Polaków. I to za jednym zamachem. Uczyniłem to w toku konsultacji ustawy antynikotynowej. Tej, która weszła w życie w ostatnich tygodniach. Jeśli ktoś z czytających te słowa stracił pracę wskutek wejścia w życie nowych przepisów – niech się zgłosi. Osobiście przeproszę za współudział przy pozbawieniu zatrudnienia. Nadmieniam, że w tej licznej grupie BCC umieściło nie tylko tych, którzy pracują na plantacjach tytoniu czy przy taśmie produkcyjnej, lecz także sprzedawców w kioskach. Bo w końcu jak dostęp do papierosów się pogorszy, to kiosk będzie miał mniejszy utarg. A jeśli będzie miał mniejszy utarg, to zwolni pracownika. Proste.

Rzuciłem na pożarcie też kilkadziesiąt tysięcy telemarketerów i akwizytorów. Tym razem wskutek działań podejmowanych przez Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów wymierzonych w nieuczciwe praktyki gigantów telekomunikacyjnych.

Kolejnych kilkadziesiąt tysięcy urzędników poszło na bruk z powodu rozwijającej się informatyzacji w polskich instytucjach publicznych (proszę mi oszczędzić złośliwych komentarzy).

Następne tysiące to pracownicy banków. Przedsiębiorcy dostali po głowie na skutek likwidacji bankowego tytułu egzekucyjnego oraz nałożenia na nich podatku bankowego. A jako że duży rekin sobie zawsze odbije problemy na małych rybkach – zwolniliśmy wraz z sektorem finansowym szereg pracowników.

A skoro już jesteśmy przy sektorze finansowym, to pamiętają Państwo ustawę antylichwiarską? Tak, tę, która już w najlepsze obowiązuje. Niestety w toku konsultacji „wyrzuciliśmy” z pracy wraz z branżą jedną trzecią wszystkich w niej zatrudnionych, dobre kilkanaście tysięcy osób.

W ostatnich tygodniach widmo wypowiedzenia zajrzało w oczy blisko dziesięciu tysiącom pracowników z branży oświetleniowej. Do czegoś się przyznam: „wyrzuciłem” wraz z Konfederacją Lewiatan tylu, a nawet nie wiem, ilu w tym sektorze ludzi pracuje. Mam nadzieję, że nie zwolniłem więcej osób, niż jest obecnie w oświetleniówce zatrudnionych.

Mógłbym tak mnożyć bez końca. Ale już nie będę. Bo jeszcze redaktor naczelny przeczyta, jakiego ma nierzetelnego dziennikarza. A wtedy przyjdzie i mnie jednego zwolni.
http://prawo.gazetaprawna.pl/artykuly/97.....ign=plista
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
FortyNiner




Dołączył: 08 Paź 2015
Posty: 2131
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 06:42, 07 Paź '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

W cieniu sporów o Brexit, imigrację i wewnętrznych walk po lewej stronie brytyjskiej sceny politycznej konserwatywny rząd Theresy May przeprowadza bez rozgłosu kolejną akcję prywatyzacji służb publicznych, czyli inaczej rzecz biorąc, demontażu państwa socjalnego. Tym razem w prywatne ręce ma trafić opieka nad dziećmi.


Przygotowany przez torysów projekt ustawy wywraca praktycznie cały system opieki społecznej nad dziećmi do góry nogami. Do tej pory był on wyłączną domeną samorządów i prawa – teraz samorządy będą mogły działać swobodniej, czyli z możliwością zawieszenia prawnych regulacji nawet na sześć lat, oraz przekazywać praktycznie wszystkie placówki i zadania opiekuńcze w stosunku do dzieci prywatnym podwykonawcom.


http://strajk.eu/wlk-brytania-may-prywatyzuje-opieke-spoleczna/
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 07:40, 07 Paź '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Znikająca ropa naftowa. Kradną nawet wielkie koncerny 0710.2016


Źródło:Media Platforma wrtnicza w Nigerii, fot. Addax Petroleum via Bloomberg News

Nie wiedzą dokładnie ile produkują ropy, ale ucieka im 17 mld dolarów. Nigeria ma ogromne zasoby ropy naftowej i równie ogromny problem z jej policzeniem. Prezydent Nigerii twierdzi, że "zadziwiające" sumy zostały skradzione przez branżę naftową z tego kraju – donosi portal qz.com

Pomiędzy rokiem 2011 a 2014 według wyliczeń Izby Reprezentantów nie zadeklarowano wywozu ropy i gazu na łączną sumę 17 mld dolarów.


Nigeria jest największym producentem ropy w Afryce. Ponad 90 proc. jej eksportu to właśnie wywóz tego surowca. Większość dochodów budżetowych pochodzi z tego źródła. Spadające od dwóch lat ceny ropy spowodowały ogromne problemy finansowe kraju. Dodatkowo sytuację pogarszają walki z rebeliantami w delcie Nigru, którzy nielegalnie korzystają z rurociągów i kradną ropę oraz walczą z siłami rządowymi.

W rezultacie tych działań produkcja ropy spadła do 1,5 mln baryłek dzienne ze swojego normalnego poziomu ponad 2 mln baryłek. W drugim kwartale 2016 roku Nigeria oficjalnie weszła w recesję.

Prezydent kraju, Muhammadu Buhai, przerzuca odpowiedzialność na walki z rebeliantami oraz oskarża przemysł naftowy o prowadzenie korupcyjnej polityki.

Rząd Nigerii uważa, międzynarodowe koncerny naftowe są przynajmniej częściowo są odpowiedzialne za brakujące pieniądze. W serii pozwów złożonych w tym roku, Nigeria oskarża kilka z nich w tym amerykański Chevron i włoski Eni, że nie zadeklarowali eksportu ropy o wartości 12,7 miliardów dolarów.

Jak zagraniczne firmy mogłyby „ukraść” tak ogromne ilości surowca? Odpowiedź jest prosta. Analitycy twierdzą, że przyczyny leży w brakach w infrastrukturze naftowej Nigerii.

Nigeria nie mierzy produkcji ropy w oparciu o produkcję w poszczególnych odwiertach naftowych, ale ile surowca zostaje wyeksportowane za pośrednictwem ich terminali eksportowych - mówi Dolapo Oni, szef badań nad energią w Ecobank. - Takie podejście jest podatne na zaniżanie – dodaje.

Uszkodzone, bądź nieistniejące kilometry ropociągów nie zawsze prowadzą do rządowych terminali. Przestępcy wykorzystują fakt, że nie wszędzie sięga kontrola rządu i po prostu kradną surowiec i sprzedają po atrakcyjnych cenach.

Według nigeryjskich władz taka sytuacja pasuje skorumpowanym urzędnikom, międzynarodowym koncernom oraz rebeliantom. Próby uszczelnienia systemu zostały odrzucone przez globalne firmy jako zbyt kosztowe.

Próby zreformowania systemu naftowego od wieli lat le0żą w szufladach urzędników. Jedna ze zmian miała dotyczyć pomiarów na wszystkich segmentach łańcucha dostaw ropy naftowej, co ułatwiłoby kontrolę nad eksportem surowca.

Złożenie pozwów przeciwko koncernom jest pomysłem rządu na rozwiązanie palącego problemu – pilną potrzebę gotówki. Rząd jest w rozpaczliwej sytuacji i szuka nowych przychodów. Planuje pożyczyć miliardy od kredytodawców, takich jak Bank Światowy i Afrykańskiego Banku Rozwoju na rzecz finansowanie swojego budżetu.

Być może pozwy i późniejsze ugody z koncernami pozwolą przetrwać Nigerii najgorszy od wielu lat okres.
http://forsal.pl/wydarzenia/artykuly/981.....cerny.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 23:00, 08 Paź '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Jak firmy próbują wykorzystać bankructwo jednej z nich.
Czyli właściciela towaru mimo zapłaty za towar i transport, gdy przewoźnik bankrutuje, czekają kolejne wydatki (na prawników i na rzecz terminali kontenerowych/portów).


Cytat:
Upadłość „HANJIN” – i co dalej? Konsekwencje dla frachtujących i stron umowy sprzedaży (Część 1) 29.09.2016



Następstwa złożenia wniosku o ogłoszenie upadłości przez HANJIN SHIPPING CO. LTD - koreańskiego potentata w przewozach kontenerowych, pokazały jasno, jak bardzo cały świat uzależniony jest od przewozów towarów morzem. Radca prawny Maciej Grudziński z kancelarii „Rosicki, Grudziński & Co.” wyjaśnia, jakie są niektóre praktyczne konsekwencje tego niecodziennego zdarzenia jakim jest upadłość seulskiego przewoźnika – w tym także dla polskich przedsiębiorców.

Trzeba zacząć od tego, że sytuacja spółki „Hanjin Shipping Co. Ltd” (dalej: „Hanjin”) jest dynamiczna i dopiero kolejne miesiące pokażą, czy spółka ta wyjdzie z sytuacji obronną ręką – np. poprzez przejęcie przez inną firmę, względnie przez dokapitalizowanie. Jest więc za wcześnie, aby przewidzieć, jaki finał spotka koreańskiego przewoźnika. Jednakże, dla tysięcy przedsiębiorców – w tym także polskich - problem istnieje tu i teraz, bo wciąż ogromna ilość kontenerów z towarami znajduje się „na morzu” albo utknęła w którymś z portów, względnie trafiła tam, gdzie trafić nie powinna. Oto scenariusze, z jakimi spotykamy się w praktyce.

Kontener z towarem zatrzymany w porcie

Żeby dobrze zrozumieć na czym polega problem z postępowaniem upadłościowym „Hanijn”, trzeba wziąć pod uwagę fakt, że gdy tylko jasnym stało się, że koreański armator ma problemy z wypłacalnością, wszyscy jego wierzyciele podjęli nadzwyczajne kroki, aby maksymalnie szybko zabezpieczyć odzyskanie swych należności, a przynajmniej zwiększyć szanse na odzyskanie jakichkolwiek kwot.

Zarządcy terminali kontenerowych w niemal wszystkich portach świata zaczęli obawiać się, że armator nie ureguluje opłat za korzystanie z portu, w tym przede wszystkim należności za postój i obsługę tysięcy kontenerów. Oczywiście dotyczyło to przede wszystkim tych jednostek kontenerowych, które już znalazły się na terminalu, bo albo zostały wyładowane ze statku (i czekały na podjęcie) albo dopiero miały być załadowane na statek, względnie zostały zwrócone jako puste (po odebraniu ładunku). Jak pokazuje praktyka naszej Kancelarii, rozwiązania stosowane przez porty w celu zabezpieczenia roszczeń były przeróżne. Pomijając oczywiste przypadki aresztu statków grupy „Hanjin” w różnych portach świata, czy sytuacje, w których odmawiano wejścia statkom do danego portu w obawie, że raz wyładowane kontenery (oraz sam statek) wygenerują koszty, których nie będzie potem komu pokryć, przedmiotem szczególnego zainteresowania ze strony wierzycieli stały się same kontenery. W części wypadków, operatorzy terminali próbowali stosować „zastaw” na jednostkach kontenerowych, przy czym słowo zastaw zostało wzięte w cudzysłów, bo z prawnego punktu widzenia w grę wchodzić mogą w rzeczywistości różne instytucje, które – w zależności od danej jurysdykcji – uprawniają do zatrzymania kontenera na zabezpieczenie (przywilej, prawo zatrzymania, orzeczenie sądu o udzieleniu zabezpieczenia poprzez zajęcie, etc.). Bez względu na nazwę, efekt dla właściciela towaru, czy mówiąc dokładniej gestora ładunku (o czym niżej) jest jednak podobny: nie można dostać się do towarów znajdujących się wewnątrz kontenera. A przynajmniej nie za darmo.

Problem warto opisać na przykładzie. Polski eksporter (sprzedawca) towaru sprzedaje swój produkt na warunkach Cost, Insurance & Freight, zawierając umowę przewozu ładunku morzem i opłacając fracht za transport z Europy do Azji. W trakcie przeładunku towaru na kontenerowiec oceaniczny w jednym z największych europejskich portów kontenerowych, zarządca terminalu odmawia załadunku towaru i oświadcza, że zatrzymuje kontener (z towarem w środku) na zabezpieczenie swych roszczeń względem armatora. Oczywiście, można rozpocząć działania prawne zmierzające do zwolnienia samego ładunku, ale to wymaga czasu – w optymistycznym wariancie, liczonego najczęściej w tygodniach. Tymczasem, odbiorca w Azji oczekuje, że zakupiony przez niego ładunek trafi do portu przeznaczenia najszybciej, jak to możliwe, bo każdy dzień opóźnienia może generować u niego straty – zwłaszcza w razie planowanej wcześniej dalszej odsprzedaży na rzecz kolejnego kupującego (na marginesie: w rekordowych przypadkach znanych nam w praktyce, towar od momentu załadowania na statek do wyładunku w porcie docelowym, był przedmiotem dalszej sprzedaży… ponad 100 razy (!)). Czas przestoju kontenera z ładunkiem w porcie pracuje więc na niekorzyść stron umowy sprzedaży.

Zwolnienie kontenera po wpłacie „depozytu”

W portach wyładunkowych w Azji często stosowanym rozwiązaniem jest „depozyt” wpłacany przez odbiorcę na rzecz portu – często w równowartości kilkudziesięciu tysięcy złotych. Bez jego otrzymania zarządca terminalu zwykle odmawia wydania kontenerów obawiając się (skądinąd nie bezpodstawnie), że od przewoźnika swoich należności już nie uzyska. Lokalne uwarunkowania i uznanie portu decydują o tym, czy „depozyt” jest zwracany, czy też nie, przy czym sprawdzonym przez naszą Kancelarię rozwiązaniem było wynegocjowanie zwalniania kontenerów partiami w ramach tego samego depozytu, co pozwalało uniknąć wpłaty depozytu za kilkadziesiąt kontenerów jednocześnie – tym bardziej, że nie ma gwarancji późniejszego, szybkiego odzyskania tej kwoty. Tym samym, tylko pewna kwota (konkretnie równowartość depozytu za dwa kontenery) była w ryzyku odbiorcy, co z punktu widzenia wartości towaru było atrakcyjnym i relatywnie bezpiecznym wariantem. Rozwiązanie każdego z takich problemów musi być jednak poprzedzone dokładną analizą prawną każdego przypadku, koordynacją działań ze spedytorem lub lokalnym agentem, delikatnym podejściem do negocjacji z operatorem terminalu, a najczęściej także – z drugą stroną umowy sprzedaży. Nie istnieje jeden, powtarzalny scenariusz, bo i polityka portów zmienia się z tygodnia na tydzień.

Zwolnienie kontenera po zaspokojeniu należności terminalu

Trzeba otwarcie powiedzieć, że część zarządców terminali kontenerowych doskonale zadaje sobie sprawę z tego, że któraś ze stron sprzedaży jest żywo zainteresowana jak najszybszym rozwiązaniem problemu i będzie wolała ponieść dodatkowe koszty, byleby tylko towar szybciej trafił do odbiorcy, zamiast angażować się w spór prawny. Dlatego też w niektórych portach zarządcy stawiają sprawę jasno: pozwolimy na przeładunek towaru z zajętego kontenera „Hanjin”, do jednostki kontenerowej innego armatora, co pozwoli na jego wysłanie do odbiorcy, ale tylko po zapłaceniu kosztów terminalowych (przede wszystkim postoju) przez stronę zainteresowaną przeładunkiem.

Problem polega na tym, że łączne opłaty, które trzeba uiścić za umożliwienie przeładunku sięgają w niektórych europejskich portach co najmniej kilku tysięcy euro, a zarządcy (operatorzy) zastrzegają, że za każdy kolejny dzień zwłoki będą naliczać przestojowe po stawce rzędu kilkuset euro. To musi budzić zdziwienie, bo jeśli kontener jest na terminalu dopiero kilka dni, to tego typu kwoty są niezwykle wygórowane i zupełnie nie przystają do zwykłych stawek demurrage’owych.

Okazuje się bowiem, że w związku z postępowaniem upadłościowym „Hanjin” wiele terminali w trybie natychmiastowym przestało stosować dotychczasowe uregulowania dotyczące stawek demurrage czy detention i w miejsce tego wprowadziły opłaty według własnej, bardzo wysokiej taryfy. Teoretycznie frachtujący (np. polski eksporter towaru na warunkach CIF) mógłby się sprzeciwić i argumentować, że według warunków zawartej przez niego umowy przewozu, stawki demurrage za pierwsze siedem dni powinny wynosić np. 30 EUR/dziennie. Tyle, że w praktyce ten zarzut musiałby zostać zaadresowany do przewoźnika, który obecnie nie jest w stanie doprowadzić do zwolnienia swoich kontenerów w porcie – chyba, że uzyska np. stosowne zezwolenie sądu, wzorem tego, otrzymanego od Sądu Upadłościowego w USA (ściślej: United States Bankruptcy Court for the District of New Jersey). Szanse na to są jednak niewielkie w przypadku większości portów, a w każdym razie procedura ta byłaby kosztowna i czasochłonna na tyle, by zniechęcić mniejsze podmioty od podejmowania takiej próby.

Polski eksporter staje więc przed sytuacją, w której nie może zmusić przewoźnika do wykonania zawartej umowy przewozu (i to często pomimo zapłaconego już frachtu), a jednocześnie terminal kontenerowy konsekwentnie odmawia dostępu do towaru – w tym zezwolenia na jego przeładunek – o ile nie otrzyma opłaty rzędu co najmniej kilku tysięcy euro. Można się zastanawiać, dlaczego eksporter, jeśli nawet jest gotowy pokryć wszelkie koszty terminalowe, musi płacić kwoty wielokrotnie większe, niżby to wynikało z czasu postoju kontenera w porcie. W mojej ocenie część zarządców terminali założyła, że i tak poniesie straty, bo za niektóre kontenery nie zapłaci ani przewoźnik, ani frachtujący. Ten ostatni, jeśli jest jednorazowym klientem z mało przystępnej jurysdykcji (jak np. niektóre Państwa południowej Azji) może zdecydować się porzucić ładunek – zwłaszcza jeśli przedstawia on niewielką wartość, mniejszą niż suma należności dla terminalu. Zarządcy terminali mogli więc przypuszczalnie uznać, że koszty i ryzyko tych transakcji należy w maksymalnym stopniu przerzucić na wypłacalnych klientów – by zminimalizować i tak nieuniknione straty. De facto więc wypłacalni i bardziej przymuszeni okolicznościami gestorzy ładunku, będą „zrzucać się” na tych, którzy unikną płatności na rzecz terminalu, a przynajmniej nie spieszą się obecnie z płatnością.

Czy porzucenie kontenera jest rozwiązaniem?

Dla części podmiotów – w tym przywołanego w przykładzie polskiego eksportera – pozornie kuszącym wariantem może być porzucenie towaru, zamiast ponoszenia dodatkowych kosztów. Przede wszystkim, opłaty żądane przez terminal kontenerowy za przeładunek do innego kontenera mogą być liczone w tysiącach euro. Gdy dodamy do tego jeszcze fracht dla nowego przewoźnika (który ma dokonać przewozu, którego „Hanjin” już nie wykona pomimo otrzymania frachtu), to łączne koszty wyekspediowania towaru mogą znacznie przekraczać jego wartość. Logicznie rzecz biorąc, skoro z uwagi na szczególną sytuację jaką jest postępowanie upadłościowe koreańskiego armatora, każdy dąży do minimalizowania swoich strat bez oglądania się na innych (vide: opisane wyżej wygórowane opłaty terminalowe), to równie bezwzględnie mogą zachować się frachtujący, przerzucając problem z powrotem na terminal. W końcu, gdy „Hanjin” towaru z terminalu nie zabierze, a frachtujący nie zapłaci za postój kontenera lub jego przeładunek, to port musi w jakiś sposób zagospodarować kontener z ładunkiem na bliżej nieokreślony czas. Dla efektu skali wystarczy taki kontener przemnożyć przez kilkuset frachtujących skłonnych do porzucenia ładunku i oto terminal stoi przed nie lada problemem.

Za zastosowaniem powyższego rozwiązania może też przemawiać sama umowa sprzedaży – zwłaszcza jeśli problem pojawił się w porcie przeładunkowym, a polski eksporter sprzedający na warunkach CIF załadował towar np. w Gdyni i wykonał swe obowiązki dotyczące nadania towaru do przewozu (więcej o relacji sprzedający-kupujący w drugiej części opracowania). Teoretycznie sprzedawca mógłby więc przyjąć, że problem już go nie dotyczy, a towar nie jest wart inwestowania kolejnych sum i lepiej porozumieć się z kupującym odnośnie przesłania nowej partii ładunku – bez płacenia czegokolwiek operatorowi terminalu, który zatrzymał kontener „Hanjin”.

Dziś nie wiemy jeszcze jak zachowają się zarządcy terminali kontenerowych w takich sytuacjach, ale trzeba być niezwykle ostrożnym przy decydowaniu się na powyższy wariant. Dochodzenie roszczeń – zwłaszcza w ramach państw Unii Europejskiej – nie jest skomplikowane. Jeśli więc polski eksporter ładunek porzuci, a terminal naliczy przez kolejne tygodnie opłaty rzędu kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu tysięcy euro, to kwoty tej prawie na pewno nie uda się zaspokoić ze sprzedaży porzuconego ładunku (o ile zarządca terminalu taką przeprowadzi). Pozostanie więc do zapłaty spora kwota, którą podmiot zarządzający terminalem może chcieć ostatecznie obciążyć frachtującego/właściciela ładunku. Nieformalnie mówi się już o tym, że prawnicy portów w poszczególnych jurysdykcjach usiłują stosować różne podstawy prawne dla zbudowania roszczenia względem gestora ładunku (poszukując źródła odpowiedzialności w przechowaniu, prowadzeniu cudzych spraw bez zlecenia, bezumownym korzystaniu itp.). Polski eksporter musi więc przynajmniej uwzględnić ryzyko, że porzucenie towaru na obecnym etapie może w przyszłości wiązać się z roszczeniem ze strony terminalu kontenerowego o zapłatę wielotysięcznych należności. Jak wspomniałem wyżej, ryzyko będzie relatywnie większe w przypadku portów europejskich, bowiem z uwagi na przynależność Polski do UE bariera jurysdykcyjna jest stosunkowo mniejsza, a kwota już choćby kilku tysięcy euro może zachęcać do procesowania się z frachtującym lub właścicielem towaru (jeśli nie są jednym i tym samym podmiotem). O najlepszym możliwym rozwiązaniu znowu decydować będą okoliczności danego przypadku, w tym ilość i wartość towaru, wysokość opłat naliczonych przez terminal czy ustalenia z drugą stroną umowy sprzedaży.

W kolejnej części poruszona zostanie m.in. kwestia wyładunku kontenerów „Hanjin” w innym porcie, niż docelowy, a także wyjaśnimy nieco szerzej niektóre uwarunkowania prawne w relacji sprzedający-kupujący.
Radca Prawny Maciej Grudziński


„Rosicki, Grudziński & Co.” Kancelaria Radców Prawnych
http://www.gospodarkamorska.pl/Porty,Tra.....esc-1.html



1260 masowców bez pracy. Padają propozycje o złomowaniu starszych statków. Koncentracja własności kapitału ma postępować.

Cytat:
Rynek masowców może odżyć w 2019 roku, ale tylko pod pewnymi warunkami 06.10.2016 PMK



Eksperci z BIMCO (Baltic and International Maritime Council) przewidują, że w 2019 roku rynek masowców może wrócić do poprzedniej formy, pod warunkiem, że armatorzy nie będą się bali podjąć trudnych decyzji. Pod tym względem obecny rok ma być kluczowy.

- Rynek przewozów masowych jest w opłakanym stanie. Zmienić to mogą tylko członkowie tej branży, tak jak to bywało w latach 80. i 90. zeszłego wieku. Teraz nadeszła chwila próby dla dzisiejszych armatorów. Potrzeba ich zdecydowanych działań. Głównie chodzi o zezłomowanie dużej liczby starych jednostek i nie zamawianie nowych - powiedział Pgilippe Louis-Dreyfus, prezes BIMCO.

Średni wzrost floty od 2007 do 2015 roku wyniósł aż 45 mln dwt (8,6 proc. rocznie). A popyt rósł niemal dwa razy wolniej, bo o 4,5 proc. Katastrofa była więc nie do uniknięcia. Armatorzy zbyt łatwo uwierzyli w swoje siły po znakomitym 2007 roku, kiedy globalnie wykorzystywano aż 99 proc. masowców. Stąd masa nowych zamówień. W efekcie dziś tylko 70 proc. tych jednostek znajduje się w służbie, dla pozostałych 227 mln dwt nie ma po prostu pracy.

By uświadomić sobie powagę sytuacji warto wiedzieć, że 227 mln dwt odpowiada:

- 1260 masowcom capesize o nośności 180 tys. dwt, co daje 73 proc. globalnej flotych tych jednostek
- wszystkim statkom wybudowanym przed 2006 rokiem i znajdującym się obecnie w służbie
- oraz łączemu wzrostowi floty przez ostanie 5 lat.

Rozwiązanie pozostaje wciąż to samo: masowe złomowanie starych jednostek i unikanie składania nowych zamówień. To dla armatorów zupełnie nowa sytuacja na rynku.

- Musimy pozbyć się mnóstwa bezużytecznego tonażu. Od dawna doradzałem złomowanie wszystkich jednostek, których wiek jest powyżej 20 lat. Nie wszystkich to jednak przekonało. To nie tylko złe dla rynku, ale także dla środowiska i bezpieczeństwa załóg - przekonuje Louis-Dreyfus. - Obecnie wszyscy znajdujemy się na łascie rynku spotowego (kontraktów kórtkoterminowych). Musimy się dostosować do sytuacji albo wypaść z rynky. Głęboko wierzę, że wszyscy członkowie naszej branży zdają sobie sprawę z powagi sytuacji - dodaje.

Do 2019 roku branża przewozów masowych zmieni się nie do poznania. Będziemy świadkami bankructw i konsolidacji na rynku. Najlepsi armatorzy będą operować dużą flotą, który pozwoli im lepiej dostosować się do następnych kryzysów. Zmarginalizowana zostanie za to rola mniejszych przewoźników. Kolejne 3 lata obfitować powinno więc w wiele zmian.
http://www.gospodarkamorska.pl/Porty,Tra.....nkami.html


http://www.logistykamorska.pl/2016/09/korea-poludniowa-rzad-gotow-pomoc-hanjin/
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 13:00, 10 Paź '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Nielegalne wydobycie kopalin w Polsce. Budżet traci miliard złotych rocznie 8 października 2016 PAP

Maszyny w kopalni odkrywkowej węgla brunatnego w Bełchatowie. Zostanie zalana do 2050 r. Foto: Klimek źródło: Wikimedia Commons

Wielkość nielegalnego wydobycia głównie kruszyw w Polsce sięga nawet ok. 70 mln ton, co jest równe rocznemu wydobyciu węgla. Wartość bezprawnie wydobywanych kopalin to ok. 1 mld zł - powiedział PAP Główny Geolog Kraju Mariusz Orion Jędrysek.

Wiceminister środowiska i Główny Geolog Kraju wyjaśnił, że nielegalna (bezkoncesyjna) eksploatacja kopalin w Polsce dotyczy głównie kruszyw m.in. piasku i żwiru oraz bursztynu i torfu.

"Średnioroczne legalne wydobycie piasku i żwiru w Polsce wynosi ok. 150 mln ton, z kolei w przypadku kruszyw takich jak piaskowce, granit czy bazalt to ok. 70 mln ton. Szacujemy, że bezkoncesyjna eksplantacja takich kopalin jest nie mniejsza niż 50-70 mln ton rocznie, czyli prawie tyle ile wynosi wydobycie węgla kamiennego. Oceniamy, że na ok. 8 tys. kopalń kruszyw nawet trzy tysiące może działać nielegalnie" - powiedział wiceminister.

Według szacunków MŚ nielegalna eksploatacja bursztynu może nawet stukrotnie przewyższać to legalne. W Polsce zgodnie z prawem rocznie wydobywa się od kilku do ok. 130 kg bursztynu rocznie.

Jędrysek ocenił, że sama wartość nielegalnie eksploatowanych kopalin może sięgać ok. 1 mld zł rocznie. Podkreślił, że takie pieniądze można by przeznaczyć na inwestycje prośrodowiskowe. "Dochodzą do tego straty implikowane. Jeśli mamy bezkoncesyjną produkcję, nieobciążoną żadnym podatkiem, opłatami środowiskowymi, która jeszcze utrudnia funkcjonowanie legalnej, rejestrowanej działalności to straty są jeszcze wyższe" - zaznaczył.

Dlatego jak argumentował Główny Geolog Kraju - ministerstwo środowiska przygotowało projekt ustawy o Polskiej Służbie Geologicznej, której zadaniem będzie pilnowanie interesów Skarbu Państwa i walka z nielegalnym wydobyciem kopalin.


Nowa służba miałaby zacząć funkcjonować od nowego roku. Będą to geolodzy, którzy zajmowaliby się dokumentowaniem złóż, szacowaniem wartości kopalin i kontrolą wykonania lub posiadania koncesji. Sprawdzać będą czy np. podczas inwestycji, piasek bądź kruszywa wykorzystywane do budowy dróg pochodzą rzeczywiście z zadeklarowanych kopalń i czy mają określoną wcześniej w przetargu specyfikację.

Kontrowersje może budzić jeden z przepisów projektu noweli, który pozwalać będzie straży geologicznej (pion w służbie geologicznej)na posiadanie broni palnej, paralizatorów, czy kajdanek.

"Będzie to maksymalnie ok. 20 osób, które będą działały bezpośrednio w terenie podobnie jak to jest z umundurowaną i wyposażoną w broń palną Służbą Leśną, zajmującą się zwalczaniem przestępstw i wykroczeń związanych np. z kłusownictwem, czy nielegalnym pozyskaniem drewna" - zapowiedział.

Wskazał, że w przypadku nielegalnego wydobycia bursztynu, zajmują się tym często zorganizowane grupy przestępcze i w "takich sytuacjach straż będzie ściśle współpracowała z policją".
http://forsal.pl/wydarzenia/artykuly/982.....cznie.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
FortyNiner




Dołączył: 08 Paź 2015
Posty: 2131
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 07:02, 12 Paź '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Brazil’s Congress Pushes Decades-Long Austerity Shock Therapy


Critics say the proposed 20-year freeze on public spending will deepen and prolong Brazil's economic crisis.
Unelected Brazilian President Michel Temer is a step closer to cementing his long-term austerity plan for the cash-strapped country as the lower house of Congress approved Monday a constitutional reform that would freeze public spending for the next two decades.
Critics argue that the aggressively neoliberal plan — known as PEC 241, the Portuguese acronym for Proposed Constitutional Amendment — dramatically undermines rights enshrined in the 1988 constitution, written in the early years of Brazil’s transition to democracy following the fall of the military dictatorship in 1985.

Progressive economists often warn that austerity deepens an economic downturn rather than reverses it, by depleting consumers of buying power. Public disinvestment, is, in effect, anti-Keynesian, and is akin to turning off the engine of a plane already in free-fall.

With a population of more than 200 million, Brazil's income and wealth disparities are among the widest in the world, and the country is currently in the midst of its worst economic contraction since the Great Depression. The PEC 241’s 20-year freeze on public spending will almost certainly produce an anemic economy because it will starve a demand economy of the very oxygen it needs — consumer demand — to thrive.


http://www.telesurtv.net/english/news/Br.....-0005.html
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Prawda2.Info -> Forum -> Wiadomości Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona:  «   1, 2, 3 ... 9, 10, 11 ... 16, 17, 18   » 
Strona 10 z 18

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz moderować swoich tematów


Kapitalistyczne cwaniactwo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group.
Wymuś wyświetlanie w trybie Mobile