W razie awarii sprawdź t.me/prawda2info

 
Klasy społeczne - prekariat a proletariat itd  
Znalazłeś na naszym forum temat podobny do tego? Kliknij tutaj!
Ocena: Brak ocen
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Prawda2.Info -> Forum -> Dyskusje ogólne Odsłon: 6734
Strona: 1, 2, 3   »  Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 12:35, 04 Wrz '15   Temat postu: Klasy społeczne - prekariat a proletariat itd Odpowiedz z cytatem

W tekście koncepcje podstawowego dochodu, prekariatu, przeciwdziałania sięgnięcia po władzę przez prekariuszy.

Cytat:
Nowa niebezpieczna klasa sięgnie po władzę?
Z Guyem Standingiem rozmawia Aleksandra Rybińska


Guy Standing ekonomista, twórca pojęcia „prekariatu”

Prekariat urósł już na tyle, by mógł stać się siłą polityczną. Są to w większości ludzie młodzi, dobrze wykształceni. Plutokraci może na krótką metę wygrywają, ale tylko na krótką metę


W marksistowskiej teorii mieliśmy burżuazję, klasę średnią i proletariat. Pan utworzył nową kategorię: ludzi pracujących po kilkanaście godzin na dobę na umowach śmieciowych – prekariat. Czy prekariusze to nowi proletariusze, czy coś zupełnie innego?

Wydaje mi się, że te stare etykiety straciły już nieco na aktualności. Prekariat różni się od proletariatu w trzech wymiarach. Podczas gdy proletariusz podlegał proletaryzacji, co oznacza, że był warunkowany do tego, by akceptować życie pełne ciężkiej, ale stabilnej pracy, prekariusz jest warunkowany to tego, by akceptować życie pełne ciężkiej, ale niestabilnej pracy. Tyle, że brak stabilności i bezpieczeństwa panuje w przypadku prekariusza nie tylko w pracy, ale również poza nią. To pierwsza różnica, dość fundamentalna.

Druga polega na różnicy w dystrybucji. Prekariusz uzyskuje dochód wyłącznie z pensji. I ten dochód jest niepewny i maleje z czasem. Proletariat, czyli robotnicy pracujący na pełen etat w fabrykach, na wszystkich etapach swej historii otrzymywał wynagrodzenie także w formach niepieniężnych. Był to dostęp do zasiłków, emerytur, rent, pomocy państwa i sieci wsparcia na poziomie wspólnoty. Na to prekariusz liczyć nie może. Inaczej niż proletariat w XX wieku, prekariat w XXI wieku doświadcza więc chronicznej niepewności. Ryzyko szoków jest nieznane. Podczas gdy proletariusz wiedział, że szoki mogą wyniknąć z wypadków, bezrobocia, macierzyństwa, choroby, prekariusz nie jest w stanie przewidzieć szoków, z którymi przyjdzie mu się zmierzyć. A gdy już nadejdą – nie może liczyć na pomoc państwa w postaci emerytur, płatnych urlopów, chorobowego.

Jest to dziś zresztą źródłem napięć między nowym prekariatem a tym, co zostało z proletariatu. Bo proletariat wciąż istnieje, podobnie jak klasa średnia, która ma pewne posady i stabilne pensje, może sobie też pozwolić na wakacje. Te grupy nie znikną. Różnica między „kiedyś” a „dziś” jest przede wszystkim taka, że liczebność klas, które cieszą się stabilnością – maleje. Członkowie tych klas coraz częściej lądują w prekariacie, który doświadcza chronicznych pułapek biedy.

Trzecim wymiarem jest to, że prekariat to pierwsza klasa ludzi pracujących, która zamiast z czasem zyskiwać prawa – traci je. Traci prawa obywatelskie, kulturowe, społeczne i gospodarcze, które inne klasy przed nim wywalczyły. Kulturowe, bo prekariusze nie przynależą do dominującej społeczności. Polityczne, bo nie czują się reprezentowani przez partie. Socjalne, bo nie mają dostępu do gwarantowanych przez państwo przywilejów. I gospodarcze, bo nie mogą wykonywać wyuczonego zawodu.

Ale najgorszy aspekt prekariatu to ten, że jego członkowie są żebrakami. Muszą żebrać o przysługi, przypodobać się biurokratom. Spełniać warunki. Odstać swoje w kolejce, by otrzymać ochłapy.

Niektórym taka forma zatrudnienia odpowiada. Pozwala na łatwą zmianę miejsca pracy, a nawet całkowitą reorientację zawodową. Mało kto chce dziś pracować przez 30 lat w tej samej firmie, na tym samym stanowisku…

To romantyczna opowieść mijająca się z rzeczywistością. Prawda jest taka, że prekariuszom brakuje zawodowej tożsamości. Narracji, która nadałaby ich życiu rytm. Dziś są dziennikarzami, jutro mogą być zupełnie kimś innym. I to nie dobrowolnie, tylko z przymusu. Wykonują często pracę wyraźnie poniżej swoich kwalifikacji. Nawet jeśli ktoś ma wysokie wykształcenie, umiejętności i kontakty oraz wysokie wynagrodzenie, jutro może nie mieć nic. I wylądować w prekariacie, stracić zawodową tożsamość i być zmuszonym do tego, by wykonywać pracę niemającą nic wspólnego z jego wykształceniem i wyuczonym zawodem.

Inaczej niż proletariat w XX wieku, prekariat w XXI wieku doświadcza chronicznej niepewności

Zauważyłem, że szczególnie dziennikarze rozumieją sytuację prekariatu, bo większości z nich grozi taki właśnie los.

Prekariusze nie cierpią także w takim samym wymiarze co proletariusze na fałszywą świadomość. Proletariusz często myśli: „mam stabilną, pełnowymiarową pracę, która będzie trwała tak długo jak będzie trwała firma, która mnie zatrudnia. Wszyscy jesteśmy częścią wspólnoty”. Proletariusze utożsamiają się z firmą, w której pracują, są wobec niej lojalni. Członek prekariatu ma raczej skłonność do tego, by traktować swoją pracę instrumentalnie. I nie cierpi na fałszywą świadomość, że praca da mu szczęście i spełnienie. W końcu w każdej chwili można go wymienić na następną osobę, tak po prostu, z dnia na dzień.

Prekariusz jest wykorzystywany także poza czasem pracy, bo musi wykonywać dodatkowe zadania, które nie podlegają wynagrodzeniu. Proletariusz uczył się zawodowych umiejętności, jeśli się takich uczył, na początku swej drogi zawodowej. I wykonywał tą samą pracę przez całe życie, a technologie pracy rozwijały się powoli, więc miał czas się ich nauczyć i akumulował doświadczenie. Coraz więcej członków prekariatu ciągle musi uczyć się nowych umiejętności – i to błyskawicznie. Często poświęcając na to czas wolny. To rodzi frustrację, wyobcowanie, gniew. Ludzie stają się pasywni, tracą pewność siebie. I może najgorszy aspekt tego wszystkiego: wynagrodzenia w prekariacie nie wzrosną w przeciągu najbliższych dziesięciu lat. Bo globalizacja wywiera presję na pensje – i to w dół.

Czyli prekariat to efekt globalizacji?

Prekariat jest wynikiem globalizacji, zmian technologicznych oraz neoliberalnych strategii, uskutecznianych od lat 80-tych XX wieku. Kiedyś, gdy rosła produktywność, rosły także pensje. Jeśli spojrzy się jednak na dane z ostatnich 20 – 30 lat, wyraźnie widać, że gdy produktywność rosła, płace realne ulegały stagnacji, a w przypadku prekariatu – wyraźnie malały. To kuriozalne zjawisko.

Dzieje się tak, ponieważ do głosu doszli piewcy konkurencyjności. Według nich państwa muszą być konkurencyjne tak samo jak przedsiębiorstwa, a żeby zyskać na globalnym rynku przewagę, należy ciąć koszty pracy. Czyli obniżać pensje, likwidować przywileje pracownicze itd. Zyskują na tym korporacje, krótko mówiąc: kapitał. Dzięki temu prekariat się stale powiększa. Globalny kapitalizm domaga się niskich płac, elastycznych godzin, outsourcingu. To problem strukturalny.

Trudno oczekiwać, byśmy wrócili dziś, w dobie Internetu, globalizacji i zwiększonej mobilności do form zatrudnienia z XX a nawet XIX wieku..

Zgadzam się. Zresztą ówczesny model pracy nie był żadną nirwaną. Prekariat wcale nie chce do tego wrócić. Chodzi raczej o zmianę systemu redystrybucji oraz zwiększenie ilości praw przyznawanych ludziom. To co widzimy teraz, wraz z szerzeniem się prekariatu, to poszukiwanie nowych instytucji. W tym celu powstał ruch Occupy Wallstreet, o to walczą Grecy, Włosi, Hiszpanie, cała południowa Europa. Ludzie nie chcą być dłużej niewolnikami banków i korporacji. Obecnie mamy negocjacje transatlantyckiej umowy handlu, która zapewne zwiększy presję na rynek pracy po obu stronach Atlantyku.

Możemy temu jednak przeciwdziałać. Prekariat urósł już na tyle, by mógł stać się siłą polityczną. Są to w większości ludzie młodzi, dobrze wykształceni. Plutokraci może na krótką metę wygrywają, ale tylko na krótką metę. Przez lata lewica wzruszała ramionami, mówiła, że nie można nic zrobić. Teraz powoli budzi się ze snu królewny. W Hiszpanii mamy Podemos – partię prekariuszy, która może wygrać wybory parlamentarne. W Grecji – Syrizę, która właśnie doszła do władzy. Lewica odzyskuje świadomość.

Banksterzy nie muszą rządzić światem. Jesteśmy silniejsi od nich

Banksterzy nie muszą rządzić światem. Jesteśmy silniejsi od nich. Oni nie mają żadnej legitymacji. Potrzebujemy optymizmu. Możemy doprowadzić do zmiany tylko wtedy, jeśli uwierzymy, że zmiana jest możliwa. Osobiście popieram wprowadzenie uniwersalnego, podstawowego dochodu. Dla wszystkich. Wypłacanego przez państwo. Inaczej będziemy musieli się zmierzyć z rosnąca liczbą ludzi oscylujących na granicy nędzy.

Coś mi to przypomina. W Polsce ludowej mieliśmy zasadę: „czy się stoi, czy się leży, dwa tysiączki się należy”. Nie przyniosło to zbyt dobrych efektów. Zachodnie społeczne gospodarki rynkowe także doświadczyły tego zjawiska, zwanego „pułapką nieaktywności”, gdy zasiłki były na tyle wysokie, że ludzie nie czuli zachęty do podjęcia pracę. Chyba nie o to chodzi? W końcu ktoś musi zapracować na ten podstawowy dochód…

Podstawowy dochód to coś zupełnie innego. W krajach realnego socjalizmu ludzie udawali, że pracują, a państwo udawało, że im płaci. Nie o to chodzi. Rzecz w tym, by ludzie mieli możliwość decydowania o tym, ile chcą pracować i w jaki sposób spędzać czas. Piszę o tym w nowej książce „A Precariat Charter: From Denizens to Citizens” („Karta prekariatu: od mieszkańców do obywateli”). Mogą zarobić na życie na rynku, ale powinni mieć jakąś siatkę bezpieczeństwa, egzystencjalne minimum, które pozwoli im przeżyć. Kupić jedzenie i opłacić czynsz. Jeśli ktoś chce jednak żyć lepiej – czego chce 99 proc. ludzi – to będzie musiał podjąć pracę. W komunizmie nie było zachęty do pracy, bo pracując czy nie, nie dało się poprawić bytu. My chcemy, by ludzie mieli udział w zyskach z systemu gospodarczego. Musimy więc zmienić system. Zresztą to neoliberałowie tak naprawdę doprowadzili do powstania pułapki nieaktywności, w końcu praca na umowach śmieciowych z najniższym wynagrodzeniem jest na tyle nieatrakcyjna, że wielu ludzi woli pobierać zasiłki.

Wciąż nie odpowiedział pan na pytanie skąd mają się wziąć na to pieniądze. Założenie, że większości ludzi będzie się chciało pracować w sytuacji, gdy można będzie żyć wygodnie nie robiąc nic – jest dość ryzykowne…

Należy podnieść podatki najbogatszym, co zaproponował zresztą prezydent Francji François Hollande, odebrać korporacjom ulgi podatkowe, zmniejszyć biurokrację. Krótko mówiąc: odebrać przywileje najbogatszym. Prekariusz, którego faktyczne obciążenie wynosi nawet 80 procent, płaci dziś wyższe podatki niż korporacja. Bo za wszystko musi płacić sam: za służbę zdrowia, za przedszkole dla dzieci. Krótko mówiąc: wydaje większość wynagrodzenia na świadczenia, które powinien dostać od państwa za darmo. To niesprawiedliwe. Moim zdaniem, jeśli ktoś decyduje się na najniżej płatną pracę, nie powinien tracić podstawowych świadczeń. Musi być ta sieć bezpieczeństwa. Gdy człowiek nie jest bezustannie zajęty walką o przetrwanie ma czas na to, by być obywatelem, angażować się społecznie, pomagać innym, zajmować się rodziną. Przestaje być pasywny, staje się świadomym obywatelem.

Czy prekariat to zjawisko ograniczone do zachodnich, rozwiniętych gospodarek? Co z gospodarkami wschodzącymi?

W wielu wschodzących gospodarkach prekariat jest proporcjonalnie mniejszy niż w Wielkiej Brytanii, Polsce czy Japonii. Ale istnieje, w ośrodkach miejskich, bo globalizacja powoli także i tam dociera. Są to młodzi, dobrze wykształceni ludzie bez tożsamości zawodowej. Zmuszeni do elastyczności, do adaptacji. Jeśli chodzi o liczby absolutne, to największy prekariat istnieje obecnie w Chinach, Japonii i Korei Południowej. Tamtejsze korporacje najchętniej posługują się prekariatem. Tyle że władze w Pekinie są tym bardzo zmartwione, ponieważ ten prekariat zalewa chińskie miasta. Tam rozumieją jak niebezpieczna jest rosnąca masa prekariatu dla społecznego pokoju. I chcą temu przeciwdziałać. Byłem niedawno w Chinach z serią wykładów i przekonałem się o tym. Często pracuję w Indiach, gdzie testujemy pilotażowo podstawowy dochód. I przynosi to pozytywne efekty. Ludzie nie muszą się bać o egzystencję, więc uruchamiają własną działalność gospodarczą, produktywność rośnie, powstają nowe miejsca pracy. A więc: tak, prekariat to zjawisko globalne. I rośnie bardzo szybko.


Aleksandra Rybińska
Redaktor „Nowej Konfederacji”, publicystka wPolityce.pl


Komentarze
Cytat:


em_es 5.03.2015 o 10:21

A cóż to za moda się zrobiła na lansowanie kawiorowej lewicy wszędzie od krypolu po NK?
Jak już ktoś zauważył, wprowadzenie gwarantowanego podstawowego dochodu spowodowałoby, że 80% populacji spędzałoby czas na piciu piwa oglądaniu telenowel oraz organizowaniu rozruchów i demonstracji celem wymuszenia na rządzie podwyższenia tegoż dochodu.
i jeszcze zlote myśli „Należy podnieść podatki najbogatszym, (…) Krótko mówiąc: odebrać przywileje najbogatszym.”

m89 5.03.2015 o 19:04

@em_es Jeżeli ktoś stawia słuszne diagnozy to nie ma racji, bo jest z kawiorowej lewicy? Daleko mi do tego środowiska, ale z większością argumentów się zgadzam. Podnoszenie podatków najbogatszym? Tak, ale z zastrzeżeniami. Poziom dochodów kwalifikujących się do zapłaty najwyższej składki powinien być zmieniany wraz z poziomem zamożności społeczeństwa, aby nie przesadzić z liczbą osób, które muszą płacić największą stawkę. Nie uważam także, że „80% populacji spędzałoby czas na piciu piwa oglądaniu telenowel oraz organizowaniu rozruchów i demonstracji celem wymuszenia na rządzie podwyższenia tegoż dochodu”. To miałaby być podstawa, która pozwalałaby na podjęcie ryzyka. Oczywiście, nie każdy decydowałby się na nie, ale pozwoliłoby to na spełnienie marzeń. Teraz jak chcesz rozwinąć startup musisz posiadać środki, aby przeżyć rok (taki wniosek nasuwa się w większości rozmów z osobami, które zaryzykowały). Skąd takie środki znajdzie osoba po studiach? Inkubatory? Nie bądźmy śmieszni. Firmy państwowe odgrywają inną rolę niż ich prywatne odpowiedniki. W Polsce efektywność jest kluczowa w sektorze prywatnym, natomiast zapomina się o innowacyjności, bo po co? Skoro i tak zysk się o wiele nie zwiększy. Wystarczy bardziej docisnąć pracownika.

acton 6.03.2015 o 09:27

B. ciekawe. Odłożę do przemyslen. Natomiast z wywiadu nasuneła mi sie jedna uwaga: Jesli Stending ma rację dot. prekariatu z jednej strony i oraz panstwa & plutokracji z drugiej, to warto byloby aby pamietal o analizie Micheala Oakeshotta dot natury tzw zrzeszen celowych vis a vis panstwo. Zrzeszenia celowe (korporacje, organizacje charatatywne, zwiazki zawodowe, etc) zrzeszaja sie dla jakich celow. Natomiast panstwo to zrzeszenie oparte o praworządnosc, bez wyznaczania sobie celow doraznych. Jest to zrzeszenie obywatelskie, wynikajace z uznania przez ludzi tego, co jest sluszne i niesluszne, czyli w oparciu o fundamentalne wartosci tworzace wspolnotę. W konsekwencji jest to zrzeszenie moralne (w tym Oakeshott calkowicie zgadza sie z lordem Actonem). Warto zwrocic uwagę, ze jesli Stending ma rację, to neoliberalizm traktuje panstwo jak zrzeszenie celowe a nie obywatelskie, wyzuwajace z podstawowych praw rzesze najbardziej aktywnych ludzi. Zapewne wczesniej czy pozniej zarządają oni uznania swoich praw.

[ja!] 22.03.2015 o 20:17

Ciekawy wywiad, duża część diagnozy jest trafna, a jednak proponowane rozwiązania — KATASTROFALNE! (Popierajmy ich wprowadzenie, ale u naszych wrogów — sami się wykończą).
———————————————————————————————————————————————————————
Dochód gwarantowany — w sytuacji braku przymusu większość woli oglądać TV, pić piwo, albo łowić ryby, zresztą przy obecnym stopniu finansjalizacji oraz niskiej świadomości proletariatu już wkrótce połowa osób zastawiłaby DG pod kredyt na jednorazową potrzebę (potwierdzają to badania biednych rolników w Indiach) i sytuacja wróciłaby do stanu poprzedniego, tylko na jeszcze gorszym poziomie równowagi.
———————————————————————————————————————————————————————
Dlatego idea DG ma elementy słuszne, pod warunkiem, że jest realizowany w dobrach nietransferowalnych, np. darmowej opiece medycznej na minimalnym poziomie dla każdego OBYWATELA, bonie edukacyjnym itp. dobrach.
———————————————————————————————————————————————————————
Elementy wyrównywania nierówności nie powinien realizować zabójczy dla gospodarki horrendalny podatek dochodowy (wymieniana Francja już odczuła zabójcze jego skutki), co silnie progresywny podatek spadkowy — dla skrajnego bogactwa do spłaty nawet przez 20 lat.

http://www.nowakonfederacja.pl/nowa-niebezpieczna-klasa-siegnie-po-wladze/

Własny komentarz:
Propozycje autora artykułu prowadzą do systemu, ktory nie jest stabilny.
Podstawowy dochód jest dobry jedynie w przypadku osób (świadczeń), które są niezdolne do pracy lub są niepełnoletnie.
Pozostali powinni uzyskiwać dochód z systemu jedynie dzięki zatrudnieniu.
A system byłby wynikiem zmian pieniądza, prywatnej własności środków produkcji na społeczną własność produkcji, zamiany systemu wyborczego (posłów, senatorów, radnych, którzy "teoretycznie" decyduje w naszym interesie) na bezpośrednie decydowanie w referendach, referendalne wybieranie projektów produkcyjnych o wysokiej skali. Zamiany produkcji na sprzedaż na produkcje pod zamówienia, z czym wiąże się sporządzanie preliminarzy własnych preferencji/potrzeb oraz konkretnych zamówień w postaci wynagrodzenia przy własnych propozycjach wysokości wynagrodzenia
Zamiany tworzenia inwestycji, nowych zakładów z polecenia właściciela prywatnych środków produkcji na rzecz referendalnego
wyboru projektów produkcyjnych z wielu specjalnie przygotowanych na referendum (z uwagi na zaspokojenie potrzeb/złożonych zamówień).
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Kaczafi




Dołączył: 04 Lis 2014
Posty: 855
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 17:27, 04 Wrz '15   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Wydaje mi się, że te stare etykiety straciły już nieco na aktualności. Prekariat różni się od proletariatu w trzech wymiarach.


To dopiero akrobacje myślowe! W XIX wieku, kiedy powstało to pojęcie, stabilność zatrudnienia praktycznie nie istniała. A zatem Standing tworzy sztuczne podziały celem rozbicia klasy pracującej.

Cytat:
W komunizmie nie było zachęty do pracy, bo pracując czy nie, nie dało się poprawić bytu.


No tak, przecież w PRL-u nikomu nie chciało się uczyć zawodu i pracować, a wykwalifikowanych robotników i pracowników wysokiego szczebla to aż trzeba było importować hurtem z zagranicy. Laughing



Nierówności mierzone współczynnikiem Giniego dla PRL (podobne do skandynawskich) zapewne wzięły się z kapelusza. Cool



Natomiast współcześnie to musi spadać z nieba, skoro bardziej opłaca się pracować, a pomimo tego zatrudnienie okazuje się dużo niższe. Very Happy

Cytat:
W Polsce ludowej mieliśmy zasadę: „czy się stoi, czy się leży, dwa tysiączki się należy”. Nie przyniosło to zbyt dobrych efektów. Zachodnie społeczne gospodarki rynkowe także doświadczyły tego zjawiska, zwanego „pułapką nieaktywności”, gdy zasiłki były na tyle wysokie, że ludzie nie czuli zachęty do podjęcia pracę. Chyba nie o to chodzi? W końcu ktoś musi zapracować na ten podstawowy dochód…


Ten wywiad to istna mitomania.

Najpierw prowadzący próbuje oceniać minioną epokę przez pryzmat zasady solidaruchów, a potem twierdzi, że istnieje ujemna korelacja między socjalem a zatrudnieniem.



Gdyby rzeczywiście tak było, to lista państw wg wskaźnika zatrudnienia wyglądała by inaczej.

WZBG napisał:
Podstawowy dochód jest dobry jedynie w przypadku osób (świadczeń), które są niezdolne do pracy lub są niepełnoletnie.


Racja. Standing to socjalliberał, więc nic dziwnego, że staje za pomysłem niemieckiego kapitalisty Wernera Goetza - założyciela sieci drogerii DM.

Dochód podstawowy - w przeciwieństwie do likwidacji systemowego chaosu na rynku pracy - w żadnym stopniu nie przyczynia się do podkopania fundamentów kapitalizmu. W sumie nie jest to nowością - w wielu państwach występują pewne formy dochodu gwarantowanego (zasiłki, pokrywanie opłat przez państwo), lecz tylko w przypadku braku pracy i/lub niskich dochodów, które rozwiązują problem głodowych płac.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Goska




Dołączył: 18 Wrz 2007
Posty: 3535
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 03:14, 05 Wrz '15   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Krwawy kapitalizm juz byl w XIX wieku i upadl. Teraz padnie z wiekszym hukiem, bo przemysl jest bardziej precyzyjny. Konczy sie wykwalifikowana kadra pracownicza, a z nia konczy sie przemysl precyzyjny. Zaniechano odpowiedniego ksztalcenia i odpowiedniego leczenia ! Kurczy sie tania europejska sila robocza, a z nia konczy sie swiatowy przemysl precyzyjny.

Wlasciciele korporacji maja dosc pieniedzy zeby nic nie robic i zyc dobrze. W koncu zyje sie raz i nie potrzeba sie o nic martwic. Prywatne warsztaty pracy nie powinny byc wieksze jak piecdziesiecioosobowe max ! Prywaciarz nie powinien miec wiecej prywatnych firm jak tylko jedna !!!

Dzisiaj to wszystko juz jest nie do odkrecenia. Swiat dazy do unicestwienia. To juz ostatnie lata produkcji czegokolwiek. Problem bedzie nawet z produkowaniem jedzenia. Nie ma z kim i o co walczyc. Kazdy sytuacje zna i ja akceptuje. Kazdy che zyc kaj ksiadz, na utrzymaniu ludzi, chce sie pokazywac i pierdolic co mu slina na jezyk przyniesie. Gadac, gadac, gadac, to jest jescestwo wielkich i glupich. Media odegraly swoja role ! Dzieki nim sa ci wielcy i glupi. Nie ma mowy o ich pokonaniu. Sa poza zasiegiem. Czasem nawet juz nie istnieja !? To media sa wladza ???
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 11:16, 05 Wrz '15   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Każdy prekariusz będący pracownikiem najemnym i pozbawiony prawa własności środków produkcji jest proletariuszem.

Natomiast słowo prekariusz nie ma takich skojarzeń jak proletariusz, więc łatwiej przyznać się do bycia tym pierwszym.














Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 11:18, 05 Wrz '15   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Gorzej niż prekariusze 18 sierpnia 2015 · Joanna Jurkiewicz

Oficjalnie spółka Żabka Polska podaje, że w Polsce istnieje kilka tysięcy Żabek. Poszczególne sklepy prowadzą tzw. ajenci – to nazwa własna dla jednoosobowych podmiotów gospodarczych. Można by nazwać ich jeszcze inaczej, nazwa „ajent” nie ma żadnego znaczenia dla wyjaśnienia, kim naprawdę są osoby prowadzące sklepy.

Dzisiaj wszystkich, którzy borykają się z niepewnością, wykonują słabo płatne zajęcia i nie wiedzą, jak długo będą pracować w danym miejscu nazywa się prekariuszami. Można by określić tak i ajentów, gdyby nie to, że ich sytuacja jest znacznie gorsza niż przeciętnych prekariuszy.

Ajenci doświadczają tego wszystkiego, co osoby umownie zaliczane do prekariatu – ich zyskiem jest niewielka marża, spółka w dowolnym momencie może rozwiązać z nimi umowę – ale mają też problemy, o których zwykła osoba zatrudniona na umowie cywilnoprawnej nigdy nie słyszała.

Kiedy ajent rozpoczyna współpracę ze spółką, podpisuje weksel in blanco. Po zakończeniu współpracy spółka wpisze na wekslu kwotę obciążeń ajenta względem spółki. Te obciążenia wynikają ze strat towarowych czyli kradzieży lub przeterminowanego towaru. Spłata należności w wypadku weksla in blanco jest bardzo łatwa, dzieje się w zasadzie automatycznie. Dopiero potem, kiedy dług wobec spółki zostanie już spłacony, ajent może próbować ustalić sądownie, czy rzeczywiście kwota jego obciążeń wobec spółki była taka, jak zapisano na wekslu.

Świadomość, jak potężnym zabezpieczeniem spółki jest weksel in blanco, trzyma wielu ajentów w szachu. Praca jest więc nie tylko niskopłatna, ale i obarczona ryzykiem długu, nawet jeśli teoretycznie można by zakwestionować zasadność tego długu czy jego wysokość. Na pewno nierzadko dług wyliczony jest prawidłowo – ajenci zarabiają niewiele, a w kasie zawsze są pieniądze. Zdarza się, więc, że okradają sami siebie – pieniądze, które wzięli z kasy w sklepie, nawet w dobrej wierze i w przeświadczeniu, że to część ich wynagrodzenia – po zakończeniu współpracy trzeba będzie oddać.

W polskich realiach status podmiotu gospodarczego posiada wielu prekariuszy, ajenci nie są tu wyjątkiem. Często samozatrudnieni to ludzie, którzy własne firmy prowadzą jedynie na papierze, a w praktyce „współpracują” z byłym pracodawcą, który chciał pozbyć się kosztów pracy.

W przypadku ajentów status podmiotu gospodarczego przynosi dość nieoczekiwane konsekwencje.

Współpraca ajenta ze spółką Żabka Polska tylko na papierze odbywa się między dwoma równorzędnymi podmiotami gospodarczymi. W praktyce ajenci, podpisując umowę, zobowiązują się do znacznej uległości wobec spółki, a iluzoryczny status podmiotów gospodarczych demaskuje jeden z zapisów w umowie głoszący, że ajent nie może prowadzić innej działalności oprócz prowadzenia sklepu bez zgody Żabki Polskiej. Jeden podmiot gospodarczy udziela drugiemu zgody na prowadzenie działalności gospodarczej, co oznacza, że jedna z podstawowych cech podmiotu gospodarczego – wolność podejmowania działalności gospodarczej – nie jest respektowana. Trudno więc myśleć o ajencie jako przedsiębiorcy, skoro jedyną akceptowaną aktywnością jest prowadzenie Żabki.

Chociaż status podmiotu gospodarczego w wypadku ajentów wydaje się fasadowy, ma realne konsekwencje – pozwala przenosić koszty prowadzenia sklepu na osoby prowadzące Żabki. Również te następstwa wynikające ze statusu podmiotu gospodarczego odróżniają ajenta od zwykłego prekariusza.

Na ajentach ciąży obowiązek dopilnowania, by sklep był otwarty siedem dni w tygodniu. Jedna osoba nie jest więc w stanie prowadzić Żabki, musi mieć personel lub osoby do pomocy pracujące za darmo. Z założenia w Żabce ma pracować tania siła robocza, w optymalnej sytuacji, jak instruuje ajentów spółka w materiałach dla kandydatów na ajentów – sklepy prowadzone są przez ajentów oraz ich rodziny, na stanowisku kasjera warto przyjmować uczniów. Wszystko po to, by nie płacić za pracę lub płacić bardzo mało.

W wypadku zwykłego prekariusza, kiedy można mówić o wyzysku (bo prekariusz posiada status pracownika lub mógłby dowodzić, że taki status mu się należy niezależnie od rodzaju umowy), zazwyczaj jest to wyzysk dotyczący jednej osoby. Ajenci tymczasem mają zobowiązania wobec spółki, które można zrealizować tylko wykorzystując czyjąś darmową lub niskopłatną pracę. Sami więc uczestniczą w przenoszeniu złych warunków pracy na najniższy poziom firmowej hierarchii. Muszą jednak to zrobić, ponieważ prowadzenie w pojedynkę sklepu otwartego siedem dni w tygodniu jest niemożliwe. Ajent musi zatrudnić personel.

Kasjerki wykonują w Żabkach bardzo ciężką i bardzo słabo opłacaną pracę. Ajenci niekiedy mają wysokie oczekiwania względem kasjerek, jeśli weźmie się pod uwagę, jak mało sprzedawczyniom płacą. Wydaje się, że oczekują, że kasjerki sklep wysprzątają, będą na bieżąco dokładać towar i jednocześnie świetnie sprzedawać. Tymczasem na jednej zmianie jest często tylko jedna osoba, bo ajenta nie stać na zatrudnienie większej liczby sprzedawczyń. Kasjerka nie jest w stanie sama wykonywać wszystkich zadań.

Praca kasjerek w Żabkach jest wyjątkowo zła z jeszcze jednego powodu – długo otwarte sklepy, które czynne są nawet w święta, zamieniają się w punkty monopolowe. Sprzedawczynie muszą więc radzić sobie z nietrzeźwymi, często agresywnymi klientami. Napady rabunkowe na Żabki nie są niczym wyjątkowym, dlatego szukając dobrej sprzedawczyni ajenci starają się, by kasjerką została osoba silna psychicznie i pewna siebie – tylko taka podoła niewdzięcznej pracy w sklepie.

Finansowa, organizacyjna, technologiczna, prawna przewaga firmy Żabka Polska nad ajentem jest gigantyczna. Względem ajenta firma jest w zasadzie wszechmocna, co jest zresztą wprost zawarte w umowie współpracy. By zmienić tę niekorzystną sytuację, na pewno nie wystarczyłyby same zmiany prawne. Potrzebne by było również korzystne dla pracowników nastawienie wymiaru sprawiedliwości, który umie dostrzec, że nowe formy pracy czy współpracy między kontrahentami mogą niekiedy być kamuflażem dla nowoczesnego wyrafinowanego wyzysku, w którym nie ma już pracodawcy i pracownika, a są podmioty gospodarcze. Orzeczenia, które do tej pory zapadły w sprawie Żabki Polskiej, nie wskazują niestety, by taka zmiana miała się wkrótce dokonać.
http://zielonewiadomosci.pl/zw/gorzej-niz-prekariusze/


Opinia z drugiej strony (Bloomberg):

Cytat:
Wolność w zamian za bezpieczeństwo. Dlaczego prekariat jest jednak dobry?
1 września 2015, 04:47
Źródło:Bloomberg

- Ekonomia oparta na outsourcingu może zmienić się na lepsze pod każdym względem. Jeśli jesteś niezależnym podwykonawcą albo przedsiębiorcą, sprzedajesz swoją pracę na wolnym rynku. Nie masz szefa – masz klientów - pisze w felietonie Noah Smith.


Akademiccy ekonomiści nie spędzają dużo czasu na rozważaniach na temat tego, jak zrestrukturyzować społeczeństwo w celu zapewnienia dobrych warunków życia dla większości ludzi. Ograniczają się zazwyczaj do wymiernych danych, ignorując niepieniężne wartości, takie jak szacunek, wolność i wspólnota. Jest tak być może dlatego, że chcą uniknąć zarzutu upolitycznienia, a być może dlatego, że niematerialne cechy trudno jest wdrożyć do matematycznych modeli, wykorzystywanych przez uczonych, by zademonstrować innym własną inteligencję. Tak czy inaczej, poszukiwanie sposobu na poprawę egzystencji przeciętnego człowieka spada głównie na głowę nie-ekonomistów, takich jak pisarze, politycy i okazjonalni socjologowie.

Przeciętny amerykański pracownik musi w tej chwili stawić czoło wielu problemom - stagnacji dochodów, zadłużeniu związanemu z bańką na rynku nieruchomości, wysokim kosztom studiów i niekorzystnym zmianom w systemie emerytalnym.

Niewiele osób jednak zaprzeczy, że największym dla nich wyzwaniem jest funkcjonowanie w warunkach gospodarczej niepewności. W swojej książce „The Great Risk Shift” z 2006 roku politolog Jacob Hacker opisał, jak wiele zagrożeń dawnej ciążących na firmach, obecnie jest problemem dla jednostek. Prawdopodobnie to nieunikniony rezultat przejścia z korporacjonizmu do neoliberalnego kapitalizmu akcjonariuszy, które miało miejsce w latach 70. i 80. XX wieku. Era „dobrych miejsc pracy” stała się zasadniczo dla wielu pracowników historią. Uzwiązkowienie sektora prywatnego zanika, średni staż pracy obniża się, a świadczenia są obcinane.

Obecnie ludzie zaczynają się także coraz bardziej martwić o nową falę technologicznych zmian, które jeszcze doprowadzą do jeszcze większego osłabienia bezpieczeństwa pracy. Technologie informacyjne ułatwiają outsourcing, więc coraz większy odsetek prac, wcześniej wykonywanych w dużych firmach, może być dzielony na armię niezależnych wykonawców. Wiele osób uważa, że zniszczy to resztki poczucia bezpieczeństwa, jakie ciągle jeszcze zapewnia praca w korporacji, czyniąc z nas permanentnych pracowników tymczasowych „ekonomii prekariatu”. W lipcu Noam Sceiber pisał o tym zjawisku następująco w „New York Timesie” :

Chociaż skala rozszerzającego się zjawiska przesunięcia tradycyjnych pracowników do grupy „niezatrudnionych” jest trudna do oszacowania, dane dotyczące liczby pracowników tymczasowych sugerują jej szybki wzrost w ostatniej dekadzie.

Według zajmującej się rynkiem pracy analitycznej firmy Economic Modeling Specialists Intl. liczba pracowników zatrudnionych w zawodach należących do kategorii wykonywanych w głównej mierze przez zatrudnionych w niepełnym wymiarze czasu freelancerów i niezależnych podwykonawców wzrosła od 2001 do 2014 roku z 20 do 32 mln (ich udział w grupie wszystkich pracowników wzrósł do 18 proc.). Inne badania przeprowadzone na około 200 dużych przedsiębiorstwach przez firmę doradczą Staffing Industry Analysts również wskazują na podobne zmiany.

Głównym reprezentantem idei „ekonomii prekariatu” jest oczywiście Uber, który zapewnia quasi-taksówkarskie usługi i który energicznie walczy z obowiązkiem traktowania swoich kierowców na zasadach obowiązujących zwykłych pracowników. Jednak napędzany przez rozwój technologii outsourcing pracowników rozpoczął się wiele wcześniej przed Uberem i obejmował znacznie szerszy wachlarz zawodów – wszystko począwszy od zarządzania kapitałem ludzkim, sprzedaż, a skończywszy na księgowości.

Co powinny zrobić Stany Zjednoczone z outsourcingiem i „ekonomią prekariatu”? Jak napisał dla portalu Quartz.com Allison Schrager, istniejące prawo jest tak skonstruowane, by sprzyjać pracy w korporacji. Przykładowo, możliwość podatkowych odliczeń dla pracodawców, które gwarantują pracownikom ubezpieczenia zdrowotne. Gdyby te świadczenia zostały zlikwidowane, pieniądze uzyskane z tego tytułu mogłyby zostać przeznaczone na rozszerzenie pomocy medycznej dla wszystkich Amerykanów, także tych zatrudnionych jako niezależni podwykonawcy i przedsiębiorcy. Ubezpieczenie na wypadek bezrobocia powinno być wręcz uzupełnione lub zastąpione przez system ubezpieczeń, zapewniających rządowe subsydia do pensji w okresach gdy recesja tłamsi wynagrodzenia niezależnych pracowników.

Jednakże przekształcenia w „ekonomii prekariatu” w kierunku poprawy warunków życia niezależnych pracowników wymagają nie tyle rządowej polityki, co raczej zmiany kulturowej. To jedno z tych zagadnień, z którymi ekonomiści mają problem i które przyprawia ich o zawrót głowy. Technologia odebrała gospodarce z czasów dominacji korporacji jeden atut – bezpieczeństwo – jednak na jego miejsce dała coś, o czego wartości prawie zapomnieliśmy - niezależność.

W przedindustrialnej amerykańskiej gospodarce XVIII i początków XIX wieku większość prac (poza rolnictwem) była wykonywana przez wykwalifikowanych rzemieślników, którzy sprzedawali wyprodukowane własnoręcznie towary, czyli w zasadzie byli niezależnymi kontrahentami. Historyk James McPherson w książce „Battle Cry of Freedom” zaznaczył, że w początkowym okresie amerykańskiej rewolucji przemysłowej praca zarobkowa była powszechnie postrzegana jako zagrożenie dla wolności – forma lekkiego niewolnictwa.

Ta narracja będzie rozbrzmiewać w głowie każdego, kto ma szefa, którego nie lubi. Korporacyjne hierarchie są potężnymi strukturami, przełożeni mogą być w nich niemili, a nawet despotyczni. Wysokie koszty zmiany pracy sprawiają, że rezygnacja z niej jest zbyt trudnym zadaniem, nawet w sytuacji nadużywania pozycji przez osoby znajdujące się na wyższych poziomach zarządzania.

Ekonomia oparta na outsourcingu może zmienić się na lepsze pod każdym względem. Jeśli jesteś niezależnym podwykonawcą albo przedsiębiorcą, sprzedajesz swoją pracę w znacznej mierze na wolnym rynku. Nie masz szefa – masz klientów. Jeżeli nie podoba ci się jeden z nich, możesz zazwyczaj „zwolnić” go bez straty wszystkich strumieni przychodu.

Wraz z zamianą pionowej hierarchii zarządzania na poziomą sieć kontraktów pomiędzy równymi ludźmi dojdzie w pewnym sensie do egalitaryzacji społeczeństwa. „Ekonomia prekariatu” nie doprowadzi prawdopodobnie do zrównania dochodów, może jednakże zrównać społeczny status pracowników.

Uważam więc, że powinniśmy dostosować społeczeństwo do nowej gospodarki. Bezpieczeństwo jest miłe, ale wolność, niezależność i równy status również są pożądane. W pewnym sensie jest to powrót do amerykańskiej idei dobrej gospodarki.

http://forsal.pl/artykuly/890870,wolnosc.....dobry.html


Cytat:
Polska to nie jest kraj dobrej roboty. Powiększa się rzesza prekariuszy
21 września 2014, 08:59 | Aktualizacja: 01.01.2015, 20:17
Źródło:Dziennik Gazeta Prawna

Polscy prekariusze są zatrudnieni w przemyśle i na wyższych uczelniach. To pracownicy sieci handlowych i artyści. Ta grupa jest większa, niż nam się zdaje - mówi w wywiadzie socjolog Jarosław Urbański.


Czy Polska jest krajem dobrej roboty?

Zdecydowanie nie. W Polsce sytuacja pracowników stale się pogarsza. Jesteśmy świadkami destabilizacji stosunków pracy, dyktatury elastyczności oraz pauperyzacji wielu grup zawodowych. Efekt jest taki, że lawinowo rośnie nam rzesza osób zatrudnionych na warunkach niepewnych. Czyli tzw. prekariat.

To pojęcie pojawiło się w czasie obecnego kryzysu. Wprowadził je do dyskusji brytyjski ekonomista Guy Standing.

Ekonomiści i socjologowie – i to na długo przed Standingiem – starali się nadążyć za rzeczywistością i opisać te wszystkie negatywne zjawiska społeczne wyrosłe na gruncie ekonomicznym. Pisali więc o „pracujących ubogich”, „pracownikach sezonowych”, „emigrantach” itd. W Polsce zaczęło się mówić o „umowach śmieciowych”. Samo pojęcie prekariatu pojawiło się przed Standingiem, obejmując z czasem coraz większe grupy pracowników. Wreszcie Standing w 2011 r. nazwał to zbiorczo „prekariatem”.

A kim jest polski prekariusz?

To olbrzymia grupa składająca się z różnych zawodów. A nawet fragmentów klas społecznych. Ta grupa jest większa, niż nam się zdaje. I choć jej członkowie mają wspólne problemy i mogliby się wspólnie bronić, to często nie wykształcili jeszcze klasycznej klasowej solidarności, jaką mieli w XIX czy nawet XX wieku proletariusze.

Weźmy ich zatem pod lupę po kolei.

Na przykład polskie uczelnie. Niegdyś ostoja etosu inteligenckiego. Kuźnia elit i kadr dla państwa i społeczeństwa. A dziś zwyczajne fabryki.

To taki wytarty slogan.

To nie jest tylko metafora. Zmiany są bardzo realne. Wie pan, że na niektórych wyższych uczelniach montuje się karty zegarowe czy wprowadza inne metody rejestrowania i kontroli czasu pracy? Tak jak kiedyś w fabrykach Forda. Pracownik jest w ten sposób rozliczany z czasu, jaki spędził w pracy. Kiedyś byłoby to nie do pomyślenia.

Właśnie sobie próbuję wyobrazić Einsteina podbijającego zegar na Uniwersytecie Princeton albo Stefana Banacha, który nie może wejść na zajęcia, bo zapomniał karty.

To tylko drobny przykład. Na wyższych uczelniach właśnie – i to publicznych – wymyślono coraz bardziej rozpowszechniony sposób obchodzenia kodeksu pracy. Czyli wykorzystywanie darmowej lub półdarmowej pracy doktorantów, którzy prowadzą zajęcia, warsztaty i organizują badania. A więc de facto pracują. Ale uczelnia twierdzi (zgodnie z prawem), że to są studenci, a więc nie muszą podlegać kodeksowi pracy, który zabrania świadczenia pracy za darmo. Efekt jest taki, że to właśnie uniwersytet przyjmuje wzorce fordystowskie. I to z bardzo wczesnej fazy drapieżnego kapitalizmu. To nie jest tylko problem doktorantów. Prekaryzacja ich pracy tworzy presję na trwałe formy zatrudnienia, które zamiast normalnością stają się luksusem, za który pracownik ma być wdzięczny.


Wychodzi na to, że z pozoru szacowne instytucje to siedlisko patologicznych relacji. Mam znajomego architekta, z którym politechnika co roku przed wakacjami rozwiązuje umowę o pracę. A potem w październiku zawiązuje ją na nowo. I tak od lat. Głośna była też ostatnio historia pań sprzątających na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, które przestały dostawać wynagrodzenie. Gdy poszły na skargę, rektor rozłożył ręce i powiedział: „Przecież panie są zatrudnione przez firmę zewnętrzną”.

To jest to samo zjawisko. Outsourcing jest jednym z głównych narzędzi restrukturyzacji. Instrumentem, który pozwala zbijać koszty, dzielić pracowników na naszych i zewnętrznych. A w razie czego łatwo umyć ręce. Bo przecież to nie jest nasza pracownica. To jest osoba z firmy zewnętrznej. Często sama jest „firmą”. Każdy wie, że to fikcja, ale dzięki takiemu rozwiązaniu płaci jej się połowę albo jedną trzecią tego, co dotychczas. To narzędzia, które niegdyś – ze względów prestiżowych – nie miałyby w takim miejscu jak uniwersytet żadnej racji bytu. A dziś to przechodzi. Bo daliśmy sobie wmówić, że uczelnia to jest fabryka, która musi być zarządzana dynamicznie przez menedżera. Popularność takiego podejścia polega na tym, że jest ono zazwyczaj realizowane pod płaszczykiem bardzo pięknych idei. Na przykład budowy społeczeństwa obywatelskiego.

Jak to?

To zjawisko, które można nazwać NGO-izacją. Czyli przerzucaniem wielu zadań publicznych wykonywanych wcześniej przez administrację albo przez samorząd na różnego rodzaju stowarzyszenia i fundacje. Brzmi to dobrze, bo zawsze można powiedzieć, że to przejaw aktywności obywatelskiej. Ale, niestety, w chronicznie niedoinwestowanym środowisku pozarządowym niepewne i elastyczne formy zatrudnienia to norma. Na przykład wolontariat to taki NGO-sowy sposób udawania, że my się tu wszyscy świetnie bawimy. Tymczasem to nic innego jak praca za darmo, która jest akceptowalna jako uzupełnienie rynku pracy, ale nie jako podstawa zatrudnienia i sposób na omijanie kodeksu. To szczególnie dotyczy takich branż jak opieka, oświata czy kultura. Czyli usług kiedyś świadczonych przez instytucje publiczne, a teraz coraz bardziej zliberalizowanych i odchudzonych. Pracownicy, którzy przeskoczyli lub zostali przesunięci z sektora samorządowego do stowarzyszeń, szybko odczuwają, o co chodzi. Bo nagle przestają być objęci specjalnym ustawodawstwem chroniącym stałość ich zatrudnienia. A w zamian nie dostają nic. Zasilają szeregi prekariatu.

Jakie to ma konsekwencje?

Weźmy sektor pracowników kultury. To grupa bardzo zróżnicowana, bo jest tu i trochę etatowców, i bardzo duża grupa osób, które nigdy etatu nie miały. A dziś wiedzą, że nie mogą na nic takiego liczyć. Dla nich wycofanie się władzy publicznej z tego sektora miało przynieść ożywienie, konkurencję, wolność i nowe inicjatywy. Cena za to była jednak wysoka. I właściwie dopiero teraz zaczyna ona być dostrzegana. Bo efektem była socjalna degradacja całej grupy zawodowej, a przynajmniej dużej jej części. W pewnym momencie na przykład artyści zaczęli się orientować, że mogą liczyć na co najwyżej głodowe stawki emerytalne, co jest efektem funkcjonowania od projektu do projektu bez ciągłości zatrudnienia. W 2012 r. odbył się nawet symboliczny strajk artystów wizualnych w tej sprawie. Symboliczny, bo artyści plastycy nie bardzo mają szansę na zrobienie strajku, który będzie stanowił skuteczny i natychmiastowy nacisk na ich pracodawców. To było dla pracowników kultury fundamentalne odkrycie związane z funkcjonowaniem w warunkach wolnego rynku. Artyści w czasach PRL mogli uchodzić za grupę uprzywilejowaną. A tu się nagle okazało, że zdecydowana większość z nich ma fatalną sytuację socjalną. I że bliżej im do sytuacji pracowników fizyczno-umysłowych zatrudnionych w sektorze usług i handlu albo do nowych robotników w przemyśle.

A co ze starym klasycznym proletariatem? Czy też zasila szeregi prekariatu?

Tak. Bo to nieprawda, że w przemyśle – lub na jego potrzeby – nikt już dziś nie pracuje. Dobrze widać to na przykładzie ośrodków takich jak Wałbrzych. Czyli tradycyjnie ważnego ośrodka wydobycia węgla kamiennego. W szczytowym okresie zatrudniającego w PRL ok. 25 tys. górników. Nie licząc powstałego za górnictwem przemysłu włókienniczego, papierniczego i elektromaszynowego. W latach 90. kopalnie zostały zamknięte, a bezrobocie wymknęło się spod kontroli, powodując napięcia społeczne i emigrację. Na miejsce dawnych zakładów powstała Wałbrzyska Specjalna Strefa Ekonomiczna. W jej ramach działa dziś ok. 200 przedsiębiorstw z całego świata: Toyota, IBM, Whirlpool, Colgate czy Elektrolux. Według oficjalnych danych strefa daje dziś pracę 30 tys. osób. Albo rejon Poznania, gdzie przemysł ciężki i stoczniowy – skupiony głównie wokół zakładów Cegielskiego – został zastąpiony przez szeroko rozumiany przemysł motoryzacyjny i firmy takie jak Volkswagen, MAN, Solaris czy producenta opon Bridgestone. Często nawet w sensie geograficznym, bo wiele z tych zakładów zajęło hale zajmowane wcześniej przez Cegielskiego czy zakłady z nim wcześniej w jakieś mierze związane.

Jest praca, więc w czym problem?

W tym, że nowy przemysł oferuje pracę dużo gorszej jakości. Dużo mniej pewną i bardziej sprekaryzowaną. To jest zresztą jedna z tajemnic ekonomicznej wyższości nowego przemysłu nad starym. Konkurencja między nimi nie była możliwa wcale nie z powodu (a w każdym razie nie tylko) przewagi technologicznej. Tylko dlatego, że nowy poznański przemysł motoryzacyjny do perfekcji opanował technikę pozyskiwania taniej pracy, np. wykorzystał duże bezrobocie na obrzeżach województwa wielkopolskiego i gotowość polityków do wprowadzania zmian instytucjonalnych na rynku pracy. A stary przemysł nie mógł sobie na to pozwolić, bo musiał dotrzymać umowy ze swoimi dotychczasowymi pracownikami i całą załogą. Dobrym przykładem była krótkotrwała próba konkurowania przez Cegielskiego i Solarisa w produkcji pojazdów szynowych. Zakończona zdecydowanym zwycięstwem nowego nad starym. Dla właścicieli to był może i sukces, ale dla poznańskiego rynku pracy już niekoniecznie.

Nie jest pan zbyt ostry dla tych nowych? Oni są nierzadko przedstawiani przez władze lokalne niemal jako zbawcy, którzy uchronili region przed socjalną degradacją.

Wszystko jest kwestią spojrzenia. Września, Gniezno, Wągrowiec itd., skąd sprowadzani są pracownicy poznańskiego sektora motoryzacyjnego – te regiony bardzo mocno ucierpiały w wyniku transformacji. Mimo upływu ćwierćwiecza ciągle mamy tam poważne strukturalne bezrobocie. Ja rozumiem, że szefostwo poznańskich firm samochodowych próbuje rozegrać to na swoją korzyść, twierdząc, że ich celem jest pomoc tamtejszym lokalnym społecznościom. Ale ich posunięcia można też tłumaczyć w inny sposób. Firmy takie jak VW, Bridgestone czy producent przetworów rybnych Lisner celowo sięgają po zasoby taniej pracy w dotkniętych bezrobociem rejonach Wielkopolski. Są gotowi nawet sami zorganizować transport ludzi z podpoznańskiej prowincji. To przepis na pracownika taniego i niezorganizowanego, często bez doświadczenia. Z drugiej strony następuje proletaryzacja polskiej wsi. Zjawisko dojeżdżania do pracy w mieście narasta, ale GUS bada to dopiero od kilku lat. Na dodatek pracowników werbuje się często poprzez agencje pracy tymczasowej. W 2011 r. w takich agencjach zarejestrowanych było ok. 1,8 mln ludzi. W praktyce są to takie współczesne giełdy pracy, których racją istnienia jest obniżenie kosztu siły roboczej do najniższego z możliwych i maksymalne zwiększenie jej elastyczności. Również dzięki strategii wymuszania konkurencji między pracownikami.

Na zasadzie: „Mamy tu setki takich, którzy z radością zajmą twoje miejsce”. To sam słyszałem w jednym ze swoich własnych miejsc pracy.

Bo presja na rynek pracy objawia się właściwie w każdym miejscu polskiego rynku pracy. Dowodzi tego rozpowszechnienie umów śmieciowych. Tu jednak działa pewna zasada. Im wyżej w hierarchii społecznej, tym bardziej opłacają się elastyczne formy zatrudnienia, chociaż – wbrew pozorom – dominują tam stabilne formy zatrudnienia.

To też widziałem. Wzięty ekonomista zatrudniony przez jedną z firm konsultingowych głoszący, że etat to przeszłość.

Tu jednak pojawia się paradoks. Bo badając statystyki, zauważyłem jeszcze inną prawidłowość. Im wyższy status społeczny zawodu, tym umów elastycznych mniej.

Dlaczego? Przecież przed chwilą powiedzieliśmy, że tym lepiej zarabiającym samozatrudnienie może się opłacać.

Ale działa też inna zasada. Im wyżej na dochodowej drabince, tym większa możliwość naciskania na pracodawcę i wymuszenia na nim etatowego bezpieczeństwa. I odwrotnie. Im niżej, tym brak wyboru i wymuszanie elastycznej pracy są bardziej bolesne. Nierzadko tę presję zwiększa jeszcze „aktywizująca” polityka społeczna państwa. Dotyka to zwłaszcza kobiet, dla których elastyczne godziny pracy są często nie do pogodzenia z normalnym życiem – na przykład z godzinami otwarcia państwowych żłobków i przedszkoli. Odrzucenie proponowanego przez urząd pracy prekaryjnego zatrudnienia powoduje utratę zasiłku. Zgodnie z panującym przekonaniem, że przebieranie w ofertach rozleniwia bezrobotnego. A czasem jest wręcz traktowane jako przejaw degeneracji i np. grozi samodzielnym matkom odebraniem dzieci. W ten sposób tworzy się presja na to, by jednak pracę podjąć. Nawet na warunkach prekaryjnych.

Pozostając przy przykładzie poznańskim. Czy ulokowane tam firmy z polskim kapitałem, takie jak – powiedzmy – Solaris, czymś się różnią od globalnego koncernu w stylu Volkswagena?

Tak. Gdy chodzi o stosowanie strategii prekaryzacji pracy, polskie firmy są zazwyczaj bardziej papieskie od papieża. Widać to na przykładzie osłabiania siły przetargowej pracowników. W VW związki zawodowe jednak są. Działają, jak działają, ale kadra kierownicza nie wpadła na pomysł, by tego typu aktywności tępić. A w Solarisie – z tego co mi wiadomo – związków nie ma. A zatrudnieni w tej firmie ludzie, z którymi mam kontakt, mówią, że szefostwo nawet nie ukrywa swojego negatywnego nastawienia do organizacji pracowniczych. Powtarzają, że nie ma takiej potrzeby, bo przecież dużo rozmawiają z pracownikami. To jest niestety częsty przypadek. Firmy z polskim kapitałem zazwyczaj niechętnym okiem patrzą na wszelkiego rodzaju związki, rady pracownicze albo układy zbiorowe. Negocjują indywidualnie. To sposób utrzymywania przewagi nad pracownikiem. Żeby się przypadkiem nie skrzyknął z kolegami i nie zaczął stawiać postulatów płacowych albo socjalnych.

Idźmy dalej w przeglądzie polskich odmian prekariatu.

Inną ciekawą grupą są polscy mikroprzedsiębiorcy. A właściwie ich pierwszy rzut z początku lat 90. Chodzi mi głównie o handlarzy. Nie tylko tych sprzedających ze szczęk i leżanek, ale też sklepikarzy oraz drobnych rzemieślników. Oni mieli być przykładem, że w warunkach wolnorynkowego kapitalizmu każdy może zaliczyć spektakularny sukces. Jednak dość szybko ta grupa przestała się dobrze zapowiadać. Przebili się nieliczni, a reszta została zdegradowana, zasilając na powrót szeregi prekariatu.

Dlaczego tak się stało?

Nie wytrzymali konkurencji dużych graczy na tym rynku. A zwłaszcza ekspansji kapitału zagranicznego związanego z liberalizacją polskiej gospodarki i wejściem do Unii Europejskiej. A konkretnie z pojawieniem się w Polsce hipermarketów i centrów handlowych. Jeszcze w 1995 r. super- i hipermarkety oraz galerie handlowe zajmowały w Polsce 4 proc. powierzchni handlowej. Dziś jest to ok. 25 proc. W 2008 r. na sklepy wielkopowierzchniowe przypadało ok. 1/3 obrotów detalicznego handlu żywnością. Najgorsze jest jednak to, że władze lokalne często ten proces jeszcze przyspieszały.

Jak? Gdzie?

Zazwyczaj pod hasłem „ucywilizowania handlu detalicznego” stawały w praktyce po stronie interesu korporacyjnego. Sam opisywałem jedno z pierwszych takich starć, do którego doszło w Lesznie w 2000 r., gdy władze zdecydowały się na likwidację targowiska, stawiając w jego miejscu supermarket Ahold. Dużo głośniejsze – ale bardzo podobne – były starcia z policją towarzyszące likwidacji hal KDT pod Pałacem Kultury w Warszawie w 2009 r. Nieco wcześniej dysponujący publicznymi pieniędzmi Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju zdecydował się finansowo wesprzeć rozbudowę placówek sieci Kaufland w małych miejscowościach, choć Państwowa Inspekcja Pracy informowała o licznych przykładach łamania praw pracowniczych przez tę firmę. Takich przykładów jest całe mnóstwo.

A ci mikroprzedsiębiorcy? Co się z nimi właściwie stało?

To zaskakujące, ale przez te 25 lat transformacji nikt się tym dokładniej nie zainteresował. Nie ma na ten temat badań ani dokładnych statystyk. Co jest dość częste w przypadku prekariatu, na którego badanie nie ma grantów ani społecznego zapotrzebowania.

Nie rozpłynęli się chyba w powietrzu?

Na podstawie szczątkowych danych można domniemywać, że zakończyli przygodę z przedsiębiorczością i zasilili szeregi klas pracujących. Często podejmując zatrudnienie w szeroko rozumianym sektorze handlu i usług. Wiązało się to dla nich z podwójną deklasacją. Bo raz, że degradacja zawsze jest bolesna. A dwa, że jeśli wrócili do pracy w handlu, to trafili już do innego – gorszego – świata.

Dlaczego gorszego?

Spójrzmy na sektor handlowy. Dziś praca sprzedawcy cieszy się dużo niższym prestiżem niż jeszcze 30 czy 40 lat temu. I zatrudnia się w nim ludzi o dużo niższych kwalifikacjach. Bardzo podobnie jest w wielu gałęziach usług. Trzeba też pamiętać o jeszcze jednym problemie: charakterystycznym elementem współczesnej sprekaryzowanej pracy jest jej hierarchizacja.

Co to znaczy?

W mediach przywołuje się często los kasjerów ze sklepów wielkopowierzchniowych. Ma to być przykład złych warunków pracy w branży handlowej. Tymczasem z moich doświadczeń wynika, że kasjerzy to w sklepach i tak osobna grupa. Na tle innych nie tak znowu źle sytuowana. A oprócz nich są jeszcze na przykład osoby, które nocami wykładają towar na półki, zatrudnieni zazwyczaj za pośrednictwem agencji pracy tymczasowej na jeszcze gorszych warunkach z radykalnie elastycznym czasem pracy. Tyle że znów prawdziwa skala zjawiska jest niestety nieznana. Tak jakby nikt nie miał interesu w sprawdzaniu, jak to właściwie jest z tym segmentem rynku pracy. Podobne zastrzeżenie można mieć do bardzo skąpych danych dotyczących zjawiska wymuszonego samozatrudnienia albo pracy czasowej, która zgodnie z prawem dawno powinna być pracą na stałe.

Ale skoro sytuacja jest tak trudna, to dlaczego Polacy się nie bronią?


A co, jeśli panu powiem, że się bronią? Tylko opinia publiczna tego nie dostrzega. A jeśli dostrzega, to mylnie interpretuje te sygnały.

Jak to?

Proszę sobie przypomnieć, jak Polacy reagowali na pewne zmiany. Na przykład fenomen Samoobrony, który został zaszufladkowany jako populistyczny. A może warto dostrzec w nim pewną uzasadnioną reakcję na to, co się działo w polskiej gospodarce – a zwłaszcza na rynku pracy – w latach 90. Na proletaryzację wsi, na upadek lokalnego rynku pracy, narzucanie kontraktów przez korporacje przemysłu spożywczego. Można nie być entuzjastą przywódców Samoobrony, ale trzeba przyznać, że był to ruch oburzonych, który z niczego wykreował wicepremiera polskiego rządu. To chyba dobry dowód, że reakcja była. Podobną reakcją były wspomniane już zamieszki towarzyszące likwidacji takich bazarów jak warszawskie KDT. Przez Polskę przetoczyły się w ostatnich 10 latach setki takich wydarzeń. Skala zjawiska nigdy nie została jednak dogłębnie przebadana. Dużo łatwiej było je zaszufladkować jako przejaw warcholstwa i kurczowego oporu przed nieuchronną modernizacją.

A bardziej zorganizowane akcje pracownicze? Presja na zawieranie układów zbiorowych?

Faktem jest, że zawiodły istniejące związki zawodowe. Zbyt kurczowo trzymając się starych sektorów, w których ich pozycja była już silna. Nie potrafiły one otworzyć się na tych wszystkich nowych prekariuszy, o których panu opowiadam. Z drugiej strony związki zawodowe w Polsce w latach 90. nie miały łatwego życia. Zostały bowiem obsadzone w roli czołowego wroga polskiego rozwoju gospodarczego i naszej drogi do kapitalizmu. Brały w tym udział i media, i klasa polityczna. Dlatego antyzwiązkowa kampania podjęta w Polsce po 1989 r. wykraczała nawet poza ataki, jakie na związki przypuszczali neoliberałowie w krajach bogatego Zachodu. Nie ma się więc co dziwić, że polskie organizacje pracownicze tej presji nie potrafiły sprostać.

To co będzie? Nawet przy sprzyjającej konstelacji politycznej odbudowa siły związków może potrwać lata. A i to niepewne, biorąc pod uwagę ich słabnącą pozycję w świecie Zachodu.

Nikt nie powiedział przecież, że droga do zwiększenia pozycji przetargowej pracownika wiedzie tylko przez silne związki zawodowe! Udane akcje rewindykacyjne można organizować i bez związków. Na przykład strajki albo demonstracje. Polska jest tutaj akurat najlepszym przykładem. Przecież wielkich strajków z 1970 r. czy 1980 r. nie organizowały żadne scentralizowane i autonomiczne związki zawodowe. Solidarności jeszcze przecież wtedy nie było. To tak samo jak z tymi bitwami o targowiska. To się dzieje. Tylko nikt – albo z niechęci, albo z lenistwa intelektualnego czy braku zachęt – ich nie sumuje. Nie chce podciągnąć pod wspólny mianownik.

Poproszę o przykłady.

W 2011 r. w specjalnej strefie ekonomicznej pod Wrocławiem chiński podwykonawca LG firma Chung Hong zwolniła z pracy Krzysztofa Gazdę, który próbował zorganizować w firmie strajk. W odpowiedzi od maszyn odeszła większość pierwszej zmiany. Pracodawca dokonał lokautu i zwolnił 24 osoby. W samej strefie doszło do kilku akcji solidarnościowych. Mógłbym wymieniać wiele takich przypadków, głównie ze specjalnych stref ekonomicznych, gdzie warunki pracy są najtrudniejsze. Nie o to jednak chodzi, ale o pokazanie, że nie jest prawdą taki wyświechtany – głównie przez media – slogan, że Polacy się nie buntują, bo właściwie to jest im bardzo dobrze. Trzeba jednak otworzyć oczy i umieć to dostrzec.

Wygląda jednak na to, że te akcje protestacyjne są zazwyczaj nieskuteczne.

To nie musi tak być. Ja jestem często pozytywnie zaskoczony tym, jak dobrze zorganizowani są polscy pracownicy, biorąc pod uwagę niesprzyjające okoliczności, o których powiedzieliśmy już całkiem sporo. Na przykład internet. Oczywiście w sieci nie da się przekroczyć pewnej bariery organizacyjnej, ale to może być skuteczne narzędzie do naciskania na niektórych pracodawców. Zwłaszcza tych wyczulonych na swoją reputację. Kilka lat temu pracownicy polskiego Volkswagena wykorzystali portal z komentarzami na temat samochodów do dzielenia się krytycznymi opiniami na temat warunków pracy w firmie. W ciągu dwóch tygodni pojawiło się kilka tysięcy postów. Akcja objęła wszystkie trzy zlokalizowane w Poznaniu fabryki VW. Portal został wkrótce zamknięty, pod naciskiem koncernu. Ale sprawa odbiła się szerokim echem. Podobna awantura wybuchła kiedyś wokół Biedronki czy Lidla. I ja widzę w tym spory potencjał nacisku na pracodawców. Oczywiście niejedyny.

A państwo? Co powinno zrobić?

Nie chcę ustawiać się w roli nieproszonego doradcy rządu. Zwłaszcza że swoją rolę dostrzegam gdzie indziej. Chciałbym, żeby o patologiach polskiego rynku pracy zaczęło się w ogóle mówić i je badać. Bo w tej chwili jest tak, że z wielu z nich większość Polaków w ogóle nie zdaje sobie sprawy.

Jarosław Urbański socjolog, członek Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Inicjatywa Pracownicza. Właśnie opublikował książkę „Prekariat i nowa walka klas”
http://forsal.pl/artykuly/823269,polska-.....iuszy.html
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Kaczafi




Dołączył: 04 Lis 2014
Posty: 855
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 13:15, 05 Wrz '15   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Gorzej niż prekariusze 18 sierpnia 2015 · Joanna Jurkiewicz

Oficjalnie spółka Żabka Polska podaje, że w Polsce istnieje kilka tysięcy Żabek. Poszczególne sklepy prowadzą tzw. ajenci – to nazwa własna dla jednoosobowych podmiotów gospodarczych. Można by nazwać ich jeszcze inaczej, nazwa „ajent” nie ma żadnego znaczenia dla wyjaśnienia, kim naprawdę są osoby prowadzące sklepy.

Dzisiaj wszystkich, którzy borykają się z niepewnością, wykonują słabo płatne zajęcia i nie wiedzą, jak długo będą pracować w danym miejscu nazywa się prekariuszami. Można by określić tak i ajentów, gdyby nie to, że ich sytuacja jest znacznie gorsza niż przeciętnych prekariuszy.


Rozdrobnienie niewielkiej przedsiębiorczości to doskonały dowód na spustoszenie umysłowe znacznej części polskiego społeczeństwa po '89 roku.

W normalnym kraju osoba będąca w podobnej sytuacji materialnej do ajenta Żabki, walczyłaby o wyższe płace i lepsze warunki zatrudnienia, zamiast porywać się z motyką na słońce przez zakładanie sklepu pomimo braku dostatecznych środków i znacznego nasycenia rynku.

W Polsce systemowa propaganda postanowiła naśladować III świat, w związku z czym niezadowoleni mają zakładać "firmy", a nie domagać się cywilizowanych standardów. Wielu łyknęło bajeczkę o chęci szczerej, która czyni kapitalistę, więc tym samym zaprzestanie obrony własnych praw, zrzucanie winy za wszystkie niepowodzenia na państwo oraz oddawanie rynku i pełni władzy największym graczom stały się faktem. Świetny sposób, by ludzie sami kopali pod sobą dołki, a wielki kapitał zacierał ręce.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 00:04, 11 Lut '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Włochy: prekariusz rekordzista dostał umowę o pracę 3 lata przed emeryturą WK 10 lutego 2016

Pół wieku przepracował na śmieciówkach. Dopiero 3 lata przed przejściem na emeryturę nauczyciel z północnych Włoch otrzymał do podpisania pierwszą w życiu umowę o pracę. To pokazuje, że problem śmieciowego zatrudnienia to nie tylko polska plaga.


We Włoszech śmieciowe zatrudnienie jest zmora nauczycieli. fot. wikimedia commons


We Włoszech nauczyciele praktycznie nie liczą na stałe zatrudnienie, powszechne jest trzymanie ich latami na umowach śmieciowych, bez gwarancji urlopu, czy możliwości zrzeszania się. 67-letni Antonio Chiumiento z Pordenone jest prekariuszem rekordzistą: w wyniku ostatniej reformy edukacji wdrożonej przez rząd Matteo Renziego, na 3 lata przed osiągnięciem wieku emerytalnego otrzymał etat. Umowy o pracę dostało kilkadziesiąc tysięcy włoskicj nauczycieli, których rząd pragnie wspomóc.

Chiumiento zaczął uczyć w technikum w Pordenone nie mając jeszcze nawet ukończonych 20 lat. – Pobiłem rekord. Za trzy lata będę mógł przejść na emeryturę. Zacząłem uczyć w wieku 19 lat w technikum w Pordenone, a teraz jestem zadowolony, że mogę zakończyć karierę jako stały nauczyciel – powiedział dumny były prekariusz lokalnej prasie. Teraz otrzymał umowę o pracę na czas nieokreślony jako nauczyciel ekonomii w zespole szkół, czyli liceum i technikum w pobliskiej miejscowości Tolmezzo.

Historia Włocha w swoim absurdzie udowadnia, że nie tylko Polska zmaga się ze śmieciowym rynkiem pracy. O ile jednak rząd Renziego zamierza iść włoskim emerytom na rękę – polskiemu rządowi nie udało się jeszcze wybrnąć z obietnicy przygotowania nowej ustawy emerytalnej. Nie uwzględniono w niej postulowanych przez „Solidarność” okresów składkowych. W Polsce kwitnie również śmieciowe zatrudnienie. Z ostatniego raportu PIP wynika, że co piąta polska umowa powinna być umową o pracę. Na „śmieciówkach” pracuje 1,4 mln. osób.

We Włoszech natomiast rząd nie tylko nie boi się obniżenia wieku emerytalnego, które poprzedni rząd Mario Montiego podwyższył z 61 dla kobiet i 65 dla mężczyzn do 67 lat dla wszystkich. Wolno również przejść na wcześniejszą emeryturę mniejszą o około 20-30 euro po 35, a nie 40 latach płacenia składek.
http://strajk.eu/wlochy-prekariusz-rekor.....emerytura/
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 00:58, 03 Mar '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Procesja Św. Prekariusza – akcja przeciwko pracy śmieciowej już we wtorek PN 29 lutego 2016


Będą modlitwy za umowy o pracę, gorzkie żale z powodu braku ubezpieczenia zdrowotnego i „podziękowania” za możliwość harówki bez urlopu. Na czele będzie niesiona figura świętego Prekariusza – patrona wyzysku i niestabilności.

fot. Piotr Nowak

Taką właśnie ciekawą formę zwrócenia uwagi na problem śmieciowych form zatrudnienia, wysokich cen mieszkań i innych skutków neoliberalnej polityki zamierzają zaprezentować we wtorek w Warszawie związkowcy z Inicjatywy Pracowniczej. Ich akcja zostanie przeprowadzona w konwencji procesji, która przemaszeruje od bramy Uniwersytetu Warszawskiego na Krakowskim Przedmieściu pod budynek Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej.

Organizatorzy zachęcają do udziału wszystkie osoby, które doświadczają problemu pracy na niestabilnych warunkach, czyli zaliczają się do tzw. „prekariatu”. „Pracujesz na umowie na czas określony? Jesteś zatrudniony/zatrudniona przez agencję pracy tymczasowej? Szef oferuje ci kolejne zlecenia lub umowy o dzieło zamiast etatu? Firma zmusza cie do prowadzenia własnej działalności gospodarczej? Tacy jak ty stanowią prawie 1/3 wszystkich pracujących w Polsce! Najwyższy czas upomnieć się o nasze prawa”- zachęcają związkowcy w opisie wydarzenia.

Figura patrona została stworzona przez Komisję Pracowników Sztuki, działającą w ramach Inicjatywy Pracowniczej. Jej prezentacja odbyła się podczas imprezy „Imieniny Św. Prekariusza”, która w połączeniu z tematyczną wystawą odbyła się w niedzielę w Muzeum Sztuki Nowoczesnej.

Święty objawia się wszędzie tam, gdzie rzesze ludzi żyją w niepewności, pracują na umowach śmieciowych, bez dostępu do ubezpieczeń społecznych, pozbawieni prawa do godnego życia. Po raz pierwszy święty Prekariusz (znany wtedy pod imieniem San Precario) pojawił się w Północnych Włoszech w pierwszej dekadzie XX wieku, wśród aktywistów związanych z europejskim ruchem EuroMayDay. Jego podobizny zaczęły masowo pojawiać się na demonstracjach, procesjach, murach budynków, plakatach. W celu upamiętnienia tego spontanicznego kultu, figura San Precario jest obecnie eksponowana na wystawie Robiąc Użytek. Życie w Epoce Postartystycznej. Z uwagi na efemeryczny charakter patrona tymczasowości oraz jego wrodzoną skromność, dzień świętego Prekariusza przypada na 29-ego lutego i świętowany jest w każdym roku przestępnym, czyli także w roku 2016-ym – tłumaczą cel swojej inicjatywy artyści w komunikacie prasowym.

Inicjatywa Pracownicza jest niezależnym i demokratycznym związkiem zawodowym, działającym na terenie całego kraju. Jego członkami są zarówno osoby zatrudnione na umowach o pracę, jak również prekariusze, czyli pracownicy na śmieciówkach – umowa o dzieło, zlecenie czy przymuszani do samozatrudnienia.

Związek intensywnie zajmuje się problemem niestabilnych form zatrudnienia już od kilku lat. W maju ubiegłego roku zorganizował pierwszą w historii Polski demonstrację pracowników na śmieciówkach. Kilkusetosobowy „Marsz Prekariatu” przeszedł ulicami Warszawy. – Jeśli działacie na rzecz praw człowieka, to pamiętajcie, że prawa pracownicze też są prawami człowieka. Jeśli działacie na rzecz partycypacji obywatelskiej, to dopuścicie nas to rzeczywistego współrządzenia w waszych organizacjach. Jeśli każecie nam żyć za małe pieniądze i mówicie, że robicie coś dobrego dla innych, to chcemy się dowiedzieć za ile wy żyjecie i czy tak samo się poświęcacie jak my – mówiła Maria Świetlik z Komisji Pracujących w Organizacjach Pozarządowych, działającej przy Inicjatywie Pracowniczej.



Wtorkowa akcja rozpocznie się pod bramą UW na ul. Krakowskie Przedmieście 26/28 w Warszawie o godz. 17:00. Więcej informacji o wydarzeniu można znaleźć tutaj. Wydarzenia jest częścią międzynarodowej kampanii przeciwko pracy śmieciowej, w której uczestniczą związki zawodowe m.in. z Francji, Włoch, Niemiec i Hiszpanii.
http://strajk.eu/procesja-sw-prekariusza.....we-wtorek/
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 08:30, 17 Mar '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
NIK: PLAGA ŚMIECIÓWEK W ADMINISTRACJI By JS Marzec 15, 2016


Jak wynika z raportu Najwyższej Izby Kontroli, w administracji publicznej powszechne jest podpisywanie z pracownikami umów cywilno-prawnych. Coraz częściej organy władzy państwowej korzystają też z usług agencji pracy tymczasowej.


Najwyższa Izba Kontroli alarmuje: “śmieciówki” w administracji są powszechne


Poza Głównym Inspektorem Ochrony Danych Osobowych wszystkie 74 podmioty administracji centralnej zatrudniały na umowy zlecenie i umowy o dzieło. Najwięcej (ponad 2,5 tys.) tego typu kontraktów podpisano w Kancelarii Sejmu, dużo było ich także w Kancelarii Senatu i w ministerstwach, zwłaszcza w MEN i Ministerstwie Zdrowia, a także w NBP.

Najwyższa Izba kontroli kompleksowo zbadała trzy ministerstwa, dwa urzędy wojewódzkie i dziewięć sądów. Spośród resortów najgorzej wygląda sytuacja w Ministerstwie Rolnictwa, gdzie w badanym okresie (rok 2014 i pierwszy kwartał 2015), gdzie podpisano ponad 300 umów cywilno-prawnych o łącznej wartości 3,5 mln zł. Przeciętnie poza 800 zatrudnionymi na etat pracownikami, pracę na podstawie takich kontraktów wykonywało 49 osób, wiele z nich podpisywało umowy wielokrotnie – rekordzista aż 33 razy. W przypadku Ministerstwa Środowiska NIK stwierdził, że aż 20 osób pracowało na “śmieciówce” mimo oczywistego stosunku pracy – część takich pracowników była zatrudniona za pośrednictwem agencji pracy tymczasowej. Poza oczywistym wyzyskiem NIK stwierdziła także nadużycia w drugą stronę – z etatowymi pracownikami podpisywano często umowy cywilne, dotyczące czynności, leżących w zakresie obowiązków danego pracownika, co Izba uznała za niegospodarne.

W dokumencie szczególną uwagę zwrócono na korzystanie z organów administracji publicznej z usług agencji pracy tymczasowej. Jak twierdzi NIK, mimo że decydowano się na to z oszczędności, skutek okazał się odwrotny od zamierzonego – koszty tylko w dziewięciu zbadanych sądach miały wzrosnąć aż o 3,5 mln zł. “Zdarzało się, że wymagania stawiane pracownikom agencji były niższe niż wobec osób zatrudnionych na stanowiskach asystentów sędziego i urzędników sądowych, pomimo wykonywania podobnych obowiązków. Dodatkowo zadania powierzane pracownikom tymczasowym wymagały dostępu do treści akt sądowych, a brak związania pracowników bezpośrednim stosunkiem pracy, z konsekwencjami wynikającymi z podległości służbowej, w mniejszym stopniu gwarantował zachowanie zasad bezpieczeństwa.” – pisze też w raporcie Izba.
http://strajk.eu/nik-plaga-smieciowek-w-administracji/
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 08:47, 17 Mar '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
ŚWIDNIK: PRACOWNICE SZPITALA MAJĄ DOŚĆ WYZYSKU. BĘDZIE PROTEST By PN Marzec 14, 2016

Są zatrudnione na umowach śmieciowych, otrzymują głodowe pensje, a obowiązków mają coraz więcej – tak wyglądają warunki pracy salowych ze szpitala powiatowego w Świdniku. Chcą walczyć o lepsze jutro. W najbliższy piątek organizują protest pod starostwem.


W świdnickim szpitalu salowe nie mogą liczyć na cywilizowane standardy zatrudnienia / lublin112.pl
Szpital powiatowy w Świdniku jest dotknięty zarazą, z którą zmaga się ostatnio większość publicznych placówek służby zdrowia w Polsce – obsesją cięcia wydatków i zlecania zatrudniania personelu zewnętrznym agencjom. Tak właśnie było w przypadku salowych. Obecnie pracuje ich w świdnickiej lecznicy niespełna 40. To bardzo niewiele, zważywszy na to, że placówka dysponuje 220 łóżkami ale wystarczająco dużo według szefostwa konsorcjum Izan+ i Naprzód Service, które w ubiegłym roku wygrało przetarg na dostarczenie siły roboczej do szpitala.

O tym, że salowe będą zatrudniane w ramach outsourcingu zadecydował kilka lat temu dyrektor placówki Jacek Kamiński. Od tego czasu postępuje stopniowa erozja standardów zatrudnienia. Pracownice, którym skończyły się umowy o pracę, otrzymywały propozycje podpisania umów-zlecenia z głodową stawką 8,30 brutto za godzinę pracy. – Wiele razy starałyśmy się interweniować w tej sprawie, ale na niewiele to się zdało. Skończyły się różne dodatki, które miałyśmy w szpitalu, np. bony na święta czy dodatki na urlop. To niby niewielkie kwoty, ale dla osoby, która zarabia 1000-1200 zł “na rękę” to jednak znacząca pomoc – skarży się jedna z salowych. Okazuje się, że kobiety są przeciążone pracą, gdyż ich pracodawca oszczędzając na liczbie zatrudnionych pracownic nie zapewnia na zmiany wystarczającej liczby personelu. Zdarza się, że jedna salowa musi obsługiwać dwa albo trzy oddziały. Na zmianach nocnych czasem jest jedna pracownica na cały szpital. – Od lutego są dwie, ale jedna musi wykonywać dodatkowe obowiązki, np. sprzątać schody czy sterylizatornię. Czyli tak naprawdę niewiele się zmieniło – dodaje pracownica.

Co na to władze placówki? – Nie wiem, na jakich zasadach pracują salowe, bo to kwestia ich pracodawcy. Dla nas outsourcing to duża oszczędność. Poza tym robi tak ok. 60 proc. szpitali w kraju. Miałem wybór, albo bezpośrednio zatrudniać salowe w ten sposób doprowadzając do wzrostu zadłużenia szpitala, albo zlecić te usługi na zewnątrz. Nie mogłem podjąć innej decyzji – mówi Jacek Kamiński, dyrektor szpitala w Świdniku.

Zdania dyrektora nie podzielają aktywiści lubelskiego oddziału partii Razem, którzy wspierają świdnickie salowe w ich walce z wyzyskiem. Działacze wystosowali apel do starosty powiatowego Dariusza Kołodziejczyka, w którym czytamy: “Salowym odebrano dodatki za dyżury świąteczne i nocne, premie jubileuszowe i wysługi lat, a także zlikwidowano fundusz socjalny. Systematyczne ograniczanie zatrudnienia i fatalna organizacja pracy doprowadziły do przeciążenia obowiązkami i niesprawiedliwego podziału zadań pomiędzy pracownicami zespołu ds. utrzymania higieny szpitalnej. Ta sytuacja nie pozostała bez wpływu na dwa przypadki zawałów wśród przemęczonych salowych, do których doszło w ostatnim czasie”- czytamy w petycji. Partia Razem dodaje również, że placówki służby zdrowia powinny świecić przykładem odpowiednich warunków pracy dla innych instytucji i firm „zamiast pozwalać na korzystanie w szpitalu z usług firm zewnętrznych, które kosztem najsłabszej grupy pracownic wygrywają przetargi, gdzie decydującą rolę odgrywa kryterium cenowe.”

Starosta zareagował jak na razie lakoniczną wypowiedzią dla lokalnej „Gazety Wyborczej” – Trudno nie zauważyć tu dylematu między ekonomią a kwestią społeczną. Jednak na razie za wcześnie na zwalnianie dyrektora. W pierwszej kolejności będę chciał przeanalizować zapisy przetargu i rozmawiać z przedstawicielami firmy zewnętrznej oraz dyrektorem. Myślę, że sprawę trzeba przedyskutować i poszukać rozwiązań – mówi Kołodziejczyk.

Salowe nie zamierzają jednak bezczynnie czekać na wynik rozmów. W piątek, 18 marca o godz. 12:00 zamierzają zaprotestować pod budynkiem starostwa w Świdniku. Udział w ich demonstracji zapowiedzieli również członkowie partii Razem. Na miejscu będzie obecny także dziennikarz portalu Strajk.eu.
http://strajk.eu/swidnik-pracownice-szpitala-maja-dosc-wyzysku-bedzie-protest/


Cytat:

KONIECZNOŚĆ NOWOCZESNOŚCI, TYRANIA NIEPEWNOŚCI Piotr Nowak Marzec 14, 2016

Outsourcing zaczyna być w Polsce traktowany jako uniwersalne lekarstwo na wszelkie dolegliwości podmiotów, w których ktoś zatrudnia, a ktoś inny jest zatrudniony. Zaczyna się prawie zawsze tak samo. Ktoś ważny mówi, że czas na oszczędności. Powody mogą być różne – ograniczona pula środków w przypadku budżetówki, mniejsze dotacje dla NGOsów czy potrzeba dostosowana firmy do wymogów walki rynkowej w przypadku prywatnego przedsiębiorstwa. Tak czy inaczej – powierzanie zatrudnienia personelu czy wykonywania określonej usługi firmie zewnętrznej jest coraz częściej stosowaną praktyką .

Pracodawcy wychwalają outsourcing pod niebiosa jako przykład optymalizacji kosztów. Zwykle przekonują, że jest to rozwiązanie korzystne również dla pracowników, którzy mogą dzięki temu zachować pracę. Bo przecież w przeciwnym wypadku musieliby zostać zwolnieni. I ci najczęściej godzą się na nowe warunki, kupując opowieść o koniecznościach nowoczesności, elastyczności, wymogach zewnętrznej instancji wolnego rynku i końcu homo sovieticusa, który naiwnie wierzy jeszcze w stabilność zatrudnienia. Jeśli jakimś cudem na terenie zakładu pracy działają jeszcze związki zawodowe, właściciele firm udobruchają je zapewnieniami o niezmienności warunków płacy i pracy u przyszłego dobrodzieja.

Taką opowieść usłyszały kilka lat temu salowe ze szpitala w Świdniku. Miało być tanio dla lecznicy, która potrzebuje ich pracy, a jednocześnie stabilnie i dobrze płacowo dla nich. Po kilku latach u prywatnego dostarczyciela ich siły roboczej, okazało się, że nowa rzeczywistość jest istnym koszmarem. Utraciły nie tylko stałe umowy i płacę minimalną, ale również dodatki płacowe i fundusz socjalny. Nadgodziny stały się codziennością, a urlopy czy możliwość pójścia na chorobowe, podobnie jak inne prawa gwarantowane kodeksem pracy – odległym wspomnieniem. Niektóre z nich fizycznie nie wytrzymują już tempa „elastycznej nowoczesności”. Dwie trafiły do swojego miejsca pracy jako pacjentki po zawałach serca. W piątek pod starostwem powiatowym zamierzają się upomnieć o godność, która dla władz szpitala była mniej ważna od optymalizacji kosztów.

Coś się jednak zmienia. Pracownicy zaczynają dostrzegać zagrożenie. Losu świdnickich salowych nie zamierzają podzielić pracownicy działu technicznego dostawcy internetu i kablówki – firmy UPC. Oni również dowiedzieli się, że ich stała praca i bezpośrednie zatrudnienie jest zbyt dużym obciążeniem dla firmy. Dlatego kilka dni temu stanęli pod siedzibą firmy, w geście protestu wznosząc tabliczki z hasłem “Jestem specjalistą, a nie kosztem”.

To nie jest tak, że obie strony korzystają. Profity z elastycznych form zatrudnienia otrzymują przede wszystkim pracodawcy, którzy mogą traktować swoich pracowników jako plastyczną masę, zdolną do przystosowania do bezpośrednich potrzeb dynamicznego rynku. Oni otrzymują komfort, pracownicy zostają sami na pustyni niepewności – bez kodeksu pracy, prawa do odpoczynku, wsparcia związków zawodowych, ze świadomością wszechobecnej tymczasowości i osamotnienia. Niczego nie można już być pewnym, ani niczego zaplanować. I czasem serca już po prostu nie wytrzymują.
http://strajk.eu/koniecznosc-nowoczesnosci-tyrania-niepewnosci/
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 08:50, 17 Mar '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
“JESTEŚMY SPECJALISTAMI, NIE KOSZTEM” – PRACOWNICY UPC PRZECIWKO OUTSOURCINGOWI PN Marzec 14, 2016

166 członków personelu znanego operatora internetu i telewizji kablowej ma zostać przeniesionych do zewnętrznej firmy. Pracownicy stanowczo protestują przeciwko takiemu rozwiązaniu. W piątek zorganizowali protest pod siedzibą przedsiębiorstwa.


Pracownicy UPC podczas pikiety /upcsolidarnosc.org


Kilkudziesięciu pracowników działu technicznego UPC Polska pojawiło się na pikiecie przeciwko uzewnętrzenieniu ich formy zatrudnienia. Są zdeterminowani w oporze przeciwko zmianom, które ich zdaniem niekorzystnie wpłyną na standardy pracy. Czują się niedocenieni i rozgoryczeni. Uważają, że ich praca jest bardzo ważnym ogniwem w łańcuchu usług przedsiębiorstwa. “Nie szanujecie nas, nie szanujecie klienta” – baner z takim napisem pojawił się na piątkowym proteście. Uczestnicy mieli również znaczki : “Jestem specjalistą, a nie kosztem”.

Sytuacja “techników” z UPC jest wynikiem wdrażania przez spółkę strategii zmian restrukturyzacyjnych, które mają zwiększyć rynkową siłę firmy i podwyższyć poziom świadczonych usług. – UPC przyjęło na najbliższe lata ambitny plan rozwojowy, zakładający poszerzenie zasięgu nowoczesnej infrastruktury, a tym samym zwiększenie dostępności cyfrowych usług, w tym szybkiego internetu – mówił w lutym Patryk Fura, rzecznik prasowy firmy.

Jak zwykle to bywa nad Wisłą w takich przypadkach pierwszymi, których dotykają podobne przemiany są szeregowi pracownicy.

– Informacja o planach zarządu była dla nas szokiem. Firma chce przenieść pracowników, którzy pracują po 20, 25 lat i traktują firmę jak swoje dziecko. Nie dostali wyboru sposobu odejścia i czują się skrzywdzeni – powiedział “Tygodnikowi Solidarność” Zbigniew Kaleta, szef “Solidarności” w UPC Polska.

Z dniem 1 kwietnia pracownicy mają zostać przeniesieni do zewnętrzenej firmy Ercisson 166. Dotychczasowe warunki zatrudnienia będą objęte gwarancją niezmiennością przez zaledwie 12 miesięcy. Po upływie tego terminu ich nowy dobrodziej będzie mógł zredukować kadrę czy zmienić warunki pracy i płacy według własnego uznania. Związkowcy przewidują, że po zakończeniu okresu ochronnego właśnie tak się stanie.

– Argumenty zarządu, że outsourcing usług technicznych jest konieczny, nie przemawiają do nas. Mimo to szukamy kompromisowego wyjścia. Oczekujemy szacunku wobec ludzi, którzy całą karierę zawodową związali z UPC. Uczciwym rozwiązaniem byłyby odprawy dla pracowników UPC, którzy nie chcą przechodzić do nowej spółki i wolą samodzielnie poszukać nowego miejsca pracy – wyjaśnia Zbigniew Kaleta. Związkowiec dodaje również, że jego organizacja nie zamierza łatwo sprawy odpuścić i w tym celu jest gotowa użyć wszelkich dostępnych środków, w tym również akcji strajkowej. Przygotowania do odmowy pracy już się rozpoczęły, wśród załogi ma się niebawem odbyć referendum w tej sprawie.

Ciekawym zjawiskiem jest reakcja władz firmy, które uważają, że protesty załogi są bezzasadne.

– Miejsce dialogu jest przy stole, a obecny protest jest nieuzasadnioną formą nacisku na pracodawcę w trwającym procesie mediacji. Protest jest wymierzony w zawarte przez UPC Polska partnerstwo z firmą Ericsson, które ma wesprzeć ambitne plany rozwoju i utrzymania sieci UPC Polska w najbliższych latach – grzmi Michał Fura, rzecznik prasowy spółki.

Reprezentant zarządu dodaje również, że postawa związkowców jest przejawem niewdzięczności wobec pracodawcy, który robi co może aby uniknąć nieuchronnych, jak twierdzi, podczas restrukturyzacji zwolnień. – W pełni przestrzegamy naszych obowiązków prawnych, a cały proces został przeprowadzony z maksymalną troską o naszych pracowników. Kilkunastomilionowe żądania strony związkowej, które zmierzają do wyegzekwowania wysokich świadczeń pieniężnych, są bezpodstawne. Chcemy podkreślić: wciąż jesteśmy otwarci na dialog w celu udzielenia wyjaśnień i odpowiedzi na wszelkie pytania, jakie mogą mieć nasi pracownicy – zakomunikował Fura.

Sytuacja ma się rozstrzygnąć w najbliższych tygodniach. Jeśli zarząd nie spełni warunków związkowców, żądających trzyletnich gwarancji zatrudnienia oraz odpraw dla przenoszonych pracowników, to należy się spodziewać, że po raz pierwszy w historii w spółce świadczącej usługi dostawy internetu zostanie przeprowadzony strajk.

UPC Polska jest częścią międzynarodowej grupy UPC Broadband. Firma dostarcza internet i kablówkę do prawie 1,5 mln odbiorców. Zatrudnia obecnie ok. 1,7 tys osób.
http://strajk.eu/jestesmy-specjalistami-.....urcingowi/
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 09:19, 17 Mar '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
FRANCJA: RZĄD PRZESTRASZYŁ SIĘ PROTESTUJĄCYCH By JSz Marzec 11, 2016


Neoliberalny rząd francuski, medialnie lewicowy – z Partii Socjalistycznej (PS), zareagował na demonstracje z 9 marca przeciw tzw. ustawie El Khomri, od nazwiska nowej minister pracy. Zaproponował nałożenie dodatkowych obciążeń finansowych za zatrudnianie na umowy terminowe, żeby ludzie dostawali raczej etaty.

Protestujący przypomnieli rządowi, że podobno est “socjalistyczny”, fot. wikipedia

Jednocześnie ustawa, zwana przez manifestantów „ustawą El Connerie”, co się wymawia podobnie, a oznacza głupotę (przywołując damskie genitalia), prawnie przybliża etaty do umów tymczasowych – jednych pracowników będzie można zwalniać bez problemów, a pozostałym kazać pracować 12 godzin dziennie. Dla rządu to „ustawa XXI wieku”, a dla protestujących – „XIX”. Na ulice wyszli pracownicy usług oraz robotnicy ze studentami i licealistami, mniej więcej po połowie, razem między 250 a 500 tysięcy.

Wcześniej kandydatka na prezydenta w prawyborach „opozycji”, tj. u Republikanów (LR), Nathalie Kosciusko-Morizet (z naszych Kościuszków), przekonywała w telewizji, że „dzisiejsza młodzież nie będzie miała już etatów”, i właściwie nie powinna mieć. W czasie wyborów na mera Paryża pokazywała się mediom z polskimi bezdomnymi, którzy zalegali pod ścianą. Zamieniła nawet z nimi parę słów po polsku i zapaliła papierosa, żeby ujęcie wyszło bardziej efektownie.

Za ustawą El Khomri , oprócz rządu z PS, są LR (pod wodzą Sarkozy’ego) i związek przedsiębiorców, a przeciw Front Lewicy (Jean-Luc Mélenchon, koło 11 proc. poparcia w ostatnich wyborach prezydenckich) i Front Narodowy (FN, Marine Le Pen, 18 proc. poparcia). Oba przeciwne ugrupowania właściwie się nienawidzą, ale mają niemal identyczne argumenty, natury socjalnej . Mélenchon pokazywał się przedwczoraj wśród protestującej młodzieży, a Le Pen wystąpiła z kotem na tle domowego kominka, przed laptopem. Wybory prezydenckie za rok, chce zapewne zyskać bardziej „ludzką” twarz.

Hollande mógłby je ponownie wygrać tylko gdyby w drugiej turze natknął się na Le Pen, co uchodzi za pewne. Wtedy „opozycja”, czyli LR, byłaby zmuszona głosować na niego. Problem w tym, że Hollande może nie przebrnąć pierwszej tury. Zdobył władzę pod hasłami „walki z finansjerą”, ale już w pierwszym roku swego panowania (złośliwi mówią, że Francja jest właściwie monarchią elekcyjną), wprowadzono pierwsze ograniczenia praw pracowniczych. Wtedy namiętna publiczna dyskusja kręciła się przede wszystkim wokół kwestii obyczajowych i homo-matrymonialnych.

Prezydent na ostatniej prostej przed pożegnaniem się z funkcją, otoczony liberałami, autorytarnym, nerwowym premierem Vallsem i byłym bankowcem, ministrem gospodarki Macronem, postanowił pójść na całość. Nowa minister pracy Myriam El Khomri, ujawniając projekt swej ustawy-bomby zapowiedziała, że w razie czego rząd wprowadzi ją dekretem (słynny art. 49.3 Konstytucji V Republiki). Dziś mówiła, że to zaledwie projekt wstępny, który może ulec pewnym zmianom.

W łonie Partii Socjalistycznej wytworzyła się mniejszościowa grupa przeciwna ustawie, lecz utrata większości nic nie znaczy wobec poparcia LR. Republikanie i wielki biznes boją się jednak, że tekst może zostać „wykastrowany” pod wpływem manifestacji. Protestujący, młodzież i związki zawodowe, zapowiadają kolejną falę wielkich demonstracji jeszcze w tym miesiącu.

Przedwczoraj gdzieniegdzie doszło do bijatyk z policją, szczególnie w Lyonie. Zamaskowani anarchiści (prawdopodobnie) rozbijali wystawy sklepów i monitory bankomatów. W Paryżu tym razem było grzecznie.
http://strajk.eu/francja-rzad-przestraszyl-sie-protestujacych/
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 22:04, 15 Kwi '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
12 ZŁ BRUTTO ZA GODZINĘ NA ZLECENIU. BYĆ MOŻE JUŻ OD WRZEŚNIA By AR Kwiecień 07, 2016

Rozmowy były trudne, ale obie strony zaakceptowały ostatecznie projekt ustawy o minimalnym wynagrodzeniu godzinowym. Minister Elżbieta Rafalska mówi o “historycznym kompromisie” między pracodawcami i związkami zawodowymi.

Ministerstwo Pracy, fot. wikimedia commons

Obie strony zaakceptowały projekt ustawy w sprawie minimalnej płacy godzinowej, którą przedstawił rząd w marcu, a która miałaby wejść w życie 1 września. W jej myśl za godzinę pracy na umowie-zleceniu oraz na samozatrudnieniu, w sytuacji, gdy taki pracownik jednooosobowo świadczy usługi innej firmie, płaca minimalna wyniesie 12 zł. Na zapewnienie wszystkim pracownikom minimalnej płacy pracodawcy będą mieli czas do końca przyszłego roku. Dwunastu złotych brutto za godzinę nie dostaną tylko niektórzy pracownicy, np. zatrudnieni w rodzinnych domach pomocy czy opiekunowie wycieczek, jeśli czas świadczenia przez nich pracy jest ściśle określony.

Dyskusje nad projektem były trudne. Jak powiedział szef “Solidarności” Piotr Duda, uchwała nie satysfakcjonuje w pełni ani związkowców, ani przedsiębiorców, obie strony uznały jednak, że kompromis jest konieczny. Minister rodziny, pracy i polityki społecznej Elżbieta Rafalska podziękowała uczestnikom rozmów za taką postawę. Wiceminister finansów Hanna Majszczyk dodała, że wszystkie zasady wprowadzone przez ustawę zostaną natychmiast wdrożone w instytucjach państwowych, przy konstruowaniu budżetu i zamówieniach publicznych.

W ustawie oprócz zapisów dotyczących wynagrodzeń znajdą się również nowe uprawnienia dla Państwowej Inspekcji Pracy. Jej inspektorzy będą mogli m.in. sprawdzać, czy osoba wykonująca pracę otrzymała przed przystąpieniem do niej pisemną umowę.
http://strajk.eu/12-zl-brutto-za-godzine-na-zleceniu-byc-moze-juz-od-wrzesnia/
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Agre




Dołączył: 01 Paź 2014
Posty: 798

PostWysłany: 22:09, 15 Kwi '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

w skali mikro ekonomicznej i tak zapewne w biedniejszych rejonach to nie podziała
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
FortyNiner




Dołączył: 08 Paź 2015
Posty: 2131
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 06:46, 16 Kwi '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Raczej makroekonomicznej. Jasna jest sprawa, że nikt nie zapłaci bezdomnemu za zbieranie złomu 12 zł za godz. Ale teraz to na śmieciu nikt więcej nie będzie chciał robić.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 18:29, 25 Maj '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:


SZCZECIN: STUDENCI I WYKŁADOWCY W OBRONIE WYZYSKIWANYCH SPRZĄTACZEK By PN Maj 23, 2016

Bez prawa do urlopu, bez ubezpieczenia zdrowotnego i podstawowych praw socjalnych, za 4 zł za godzinę. Niestety to raczej norma w sektorze usług sprzątających i portierów. Podobnie wyglądają warunki pracy personelu na szczecińskiej Akademii Sztuki. Przeciwko wyzyskowi protestują studenci i kadra naukowa. Władze uczelni pozostają póki co głuche na argumenty.


Plakaty w obronie praw pracowniczych na korytarzu Akademii Sztuki w Szczecinie

Impulsem, który skłonił środowisko studentów i nauczycieli akademiskich do działania na rzecz poprawy warunków pracy personelu było odejście z pracy małżeństwa, które pracowało w portierni Akademii Sztuki przez ostatnie dwa lata. – Państwo Piernikowscy byli bardzo zżyci z całą naszą społecznością – mówi dla Strajk.eu Katarzyna Sokół, jedna z inicjatorek akcji. – Z zasady nie zgadzamy się z wyzyskiem i złym traktowaniem ludzi, ale kiedy to dotyczy osób, które się lubi i spotyka na co dzień, to motywacja do działania jest dodatkowo większa – dodaje studentka.

Historia małżeństwa Piernikowskich jest opowieścią tragiczną, a zarazem emblematyczną dla stosunków pracy w Polsce. Pani Krystyna trafiła przed świętami do szpitala, a na drugi dzień pojawił się u niej przedstawiciel firmy, w której oboje małżonkowie byli zatrudnieni, każąc jej podpisać zawieszenie umowy na czas choroby. – Z tego powodu z pracy musiał odejść również jej mąż, ponieważ w czasie jej choroby musiał opiekować się ich niepełnosprawnym dzieckiem – opowiada Olga Baszuro, studentka, która również zaangażowała się w akcję.

Warunki pracy sprzątaczek i portierów zostały opisane w liście otwartym, udostępnionym przez studentów.

“Stawka, za którą pracują, jest dramatycznie niska, oscyluje w okolicach 4 pln netto za godzinę pracy, a wynagrodzenia często nie są wypłacane na czas. Firma zewnętrzna stosuje również niezgodną z prawem kaucję pracowniczą, w wyniku której pracownik, który zechce rozwiązać umowę przed upływem miesiąca zostaje obarczony karą finansową. System kar i nagród nie jest pracownikom znany, ponieważ nie otrzymują oni pełnej kopii umowy­zlecenia, którą podpisują, a jedynie jej pierwszą stronę, co jest ewidentnie naruszeniem prawa. W przeszłości, jak wiemy, stosowany był także system zatrudniania pracowników na podwójne umowy: jedną fikcyjną, podlegającą ozusowaniu umowę­zlecenie na roznoszenie ulotek, opiewającą na sumę 50 pln, oraz drugą, której treści pracownicy nie znają” – czytamy w dokumencie.

Dowiedzieliśmy się również, że w sprawie poprawy standardów zatrudnienia personelu interweniował już wcześniej Związek Zawodowy Nauczycieli Akademickich. Niestety, bez rezultatu – Pomyśleliśmy, że w takim razie czas na studentów, może jak dojdzie nasz głos to nie da się sprawy dalej ignorować – wyjaśnia w rozmowie ze Strajk.eu Katarzyna Sokół.

Studenci oczekiwali, że władze uczelni zmuszą firmę zatrudniającą personel do unormowania warunków pracy pod groźbą zerwania kontraktu. Ich żądania zostały wyrażone w formie pięciu punktów.

Zagwarantowania miejsc pracy wszystkim obecnie pracującym na terenie uczelni pracownikom;
Przywrócenia do pracy Państwa Krystyny i Ryszarda Piernikowskich;
Jak najszybszego wdrożenia optymalnych rozwiązań sposobu zatrudnienia pracowników;
Zerwania umów z firmami obecnie wykonującymi usługi na terenie uczelni, które łamią prawo;
Wydania oficjalnego, pisemnego stanowiska władz uczelni w tej sprawie.

Odpowiedź władz uczelni była jednak rozczarowująca.

“Zaproszony przez władze AS prawnik próbował przekonać nas, że Akademia Sztuki w Szczecinie jako instytucja, nie ma możliwości prawnej ochrony interesów pracowniczych ludzi pracujących na terenie naszej uczelni, a jedyną możliwością są indywidualne procesy pracowników przeciwko firmom zewnętrznym ich zatrudniających. Naturalnie my jako studenci i związkowcy, reprezentujący interesy pracownicze, nie mogliśmy zgodzić się na takie rozwiązanie” – czytamy w liście otwartym studentów AS.


Wkrótce potem na ścianach uczelni pojawiły się plakaty nawołujące do poprawy warunków pracy i zapowiadające walkę w obronie wyzyskiwanego personelu.

“Chociaż oficjalna reakcja władz uczelni była bardzo spokojna to na drugi dzień nasi wykładowcy otrzymali od Pana Adriana Krasińskiego, Kierownika Sekcji Inwestycji i Remontów wiadomość o zakazie naklejania czegokolwiek na ściany, drzwi i okna na terenie uczelni, a plakaty zostały zerwane. Decyzję motywował przeprowadzonymi pracami modernizacyjnymi, jednak w naszym odczuciu była ona bezpośrednią reakcją na studencką akcję plakatową” – wspominają studenci.


Na kolejną reakcję rektora studenci musieli czekać aż do połowy maja. Wtedy władze opublikowały kolejne oświadczenie, w którym tłumaczą, że bezpośrednie zatrudnienie sprzątaczek i portierów na umowach o pracę nie jest możliwe z uwagi na wysoki koszt takiego przedsięwzięcia, a jedyne, co mogą zrobić w tej sprawie to włączenie klauzuli społecznej w kolejnych przetargach. “Obowiązujące dziś umowy wygasają w przyszłym roku. Nie widzę możliwości, przede wszystkim w zakresie finansowym, zmiany obecnie obowiązujących umów” – twiedzi rektor prof. dr hab. Ryszard Handke.

Najnowszym akcentem w tej sprawie jest kolejne oświadczenie studentów, którzy przypominają, że zaproponowane przez nich rozwiązanie, jakim jest zażądanie przestrzegania prawa pracy przez wykonawcę usługi, nie wygeneruje dodatkowych kosztów dla uczelni. Autorzy listu zwracają uwagę na brak reacji władzy na ich alternatywną propozycję – powierzenia świadczenia usług spółdzielni socjalnej, której członkami będą dotychczasowi pracownicy. W zakończeniu studenci zapowiadają, że będą walczyć o prawa personelu uczelni do samego końca.

“Ze swojej strony pragniemy zapewnić, że wciąż będziemy dokładać wszelkich starań we wspomaganiu Państwa prac nad rozwiązaniem tego problemu, oraz użyjemy wszelkich dostępnych Nam narzędzi, które pozwolą na osiągnięcie Naszego Wspólnego celu, którym jest zapewnienie godnych warunków pracy dyskryminowanym członkom wspólnoty akademickiej” – czytamy w ich liście.
http://strajk.eu/szczecin-studenci-i-wyk.....rzataczek/
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
FortyNiner




Dołączył: 08 Paź 2015
Posty: 2131
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 05:50, 26 Maj '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:

SZCZECIN: STUDENCI I WYKŁADOWCY W OBRONIE WYZYSKIWANYCH SPRZĄTACZEK


Rzadki przypadek, kiedy ktoś z lepiej sytuowanych troszczy się o niżej sytuowanych...
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
FortyNiner




Dołączył: 08 Paź 2015
Posty: 2131
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 19:45, 06 Lip '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Nawet Bank Światowy, globalna instytucja stojąca na straży neoliberalnego porządku, jest zaniepokojony dramatycznymi statystykami dotyczącymi uśmieciowienia polskiego rynku pracy.


O reakcjach przedstawicieli BŚ dowiedzieliśmy się na okoliczność przeprowadzonego niedawno spotkania współorganicowanego przez tę instytucję wspólnie z polskim Ministerstwem Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej “Reformy prawa pracy z perspektywy porównawczej”.

Z przedstawionych i omawianych podczas konferencji danych wynika, że Polska od lat zajmuje mało zaszczytne pierwsze miejsce w Unii Europejskiej pod względem liczby osób zatrudnionych w trybie czasowym; chodzi o ponad dwa miliony ludzi, czyli 28 proc. ogółu zatrudnionych. Olbrzymia część tego segmentu aktywnych na rynku pracy to osoby zatrudnione na tzw. umowach śmieciowych.


http://strajk.eu/polska-rzeczpospolita-usmieciowiona/
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Azyren




Dołączył: 07 Wrz 2015
Posty: 4105
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 09:54, 07 Lip '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

FortyNiner napisał:
Cytat:

SZCZECIN: STUDENCI I WYKŁADOWCY W OBRONIE WYZYSKIWANYCH SPRZĄTACZEK


Rzadki przypadek, kiedy ktoś z lepiej sytuowanych troszczy się o niżej sytuowanych...


Tak. W rzeczy samej.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 07:55, 25 Wrz '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Proletariusze są zmęczeni, czyli awans społeczny po transformacji ustrojowej w Polsce Mira Suchodolska 03.04.2016

Brak dzisiaj siły, która mogłaby tupnąć nogą. Chyba że w Polakach, niezależnie od tego, jakie mają wykształcenie, obudzą się świadomi obywatele. Wzmocni się świat organizacji obywatelskich i związków zawodowych. Pojawią się, jak w latach 80., etosowi idealiści. Ale to życzeniowe myślenie, chyba mało kto w to wierzy.źródło: ShutterStock

Zastanawiam się, co się stało z tą przewodnią siłą narodu, proletariacką, chłoporobotniczą, która całkiem poważnie mówiąc, była przed paroma dekadami napędem polskiego społeczeństwa. Jeśli jej już nie ma, gdzie się podziała? W którą stronę skręciły jej dzieci? Pokończyły wyższe szkoły i awansowały? Potworzyły firmy, zatrudniły mniej zaradnych od siebie, przechodząc na wrogą stronę kapitalistycznych wyzyskiwaczy? A może odpłynęły w stronę Wysp Brytyjskich razem z falą akcesyjnej emigracji? Wszystko to prawda, ale nie do końca. Błądzimy, szukając odpowiedzi, podobnie jak – jako społeczeństwo – wciąż szukamy swojej drogi.


Szlachta doprowadziła do upadku Polski szlacheckiej. Robotnicy załatwili system realnego socjalizmu. Nie mamy szlachty, klasa robotnicza kurczy się, zanika, odpływa w historyczny niebyt. A ta pożądana przez transformacyjny etos warstwa średnia jakoś nie może się wykluć. Nawet nie mamy haseł, pod którymi moglibyśmy się jednoczyć. Bo przecież ciepła woda z kranu nikogo już nie poderwie do boju. Europejskość też się znudziła, żeby nie powiedzieć – spsiała. Co innego „Sojusz robotniczo-chłopski – fundamentem pomyślnego rozwoju socjalistycznej Polski”. Albo „Partia z narodem, naród z partią”. Tak, nieco kpię, trochę się śmieję. Ale poważnie mówiąc – zastanawiam się, co się stało z tą przewodnią siłą narodu, proletariacką, chłoporobotniczą. która, znów całkiem poważnie mówiąc, była przed paroma dekadami napędem polskiego społeczeństwa. Jeśli jej już nie ma, gdzie się podziała? W którą stronę skręciły jej dzieci? Pokończyły wyższe szkoły i awansowały? Potworzyły firmy, zatrudniły mniej zaradnych od siebie, przechodząc na wrogą stronę kapitalistycznych wyzyskiwaczy? A może odpłynęły w stronę Wysp Brytyjskich razem z falą akcesyjnej emigracji? Wszystko to prawda, ale nie do końca. Błądzimy, szukając odpowiedzi, podobnie jak – jako społeczeństwo – wciąż szukamy swojej drogi. Już wiemy, że nie jest nią socjalizm, ale też nie niewidzialna ręka rynku, która zepchnęła nas bardziej w stronę wewnątrzunijnej kolonii, pionka globalnych rozgrywek, nie podmiotu. Skąd pochodzimy? Dokąd zmierzamy? I jeszcze, czy w dzisiejszej dobie jest jakaś siła, która byłaby w stanie ruszyć z posad bryłę świata? No i gdzie ci proletariusze, są dziś, a może ich nie ma?

Barbara pamięta

Dziadek Baśki był górnikiem. I wielkim działaczem komunistycznym. Ze Śląska wyjechał w latach 20. XX wieku do Francji, do miejscowości Belfort, mekki polskiej klasy pracującej tych czasów. Być może kumplował się z ojczymem Edwarda Gierka, późniejszego I sekretarza KC PZPR. W każdym razie dziadek musiał wrócić do Polski w 1934 roku, kiedy po strajku solidarnościowym ze zwalnianymi Polakami z kopalni Lefores cała ekipa dostała wilcze bilety i przymusowy transport do ojczyzny. Tata Baśki miał może pięć lat, kiedy dotarli do Katowic. Ona dziadka nie poznała, zmarł wcześniej, ale dobrze pamięta czas, kiedy jej ojciec robił na Kleofasie. Na grubie, czyli kopalni. Bo ta kopalnia tak przechodziła z ojca na syna, potem na wnuki i tak dalej. Kobiety, które urodziły kilku chłopaków i wszystkich oddały pod opiekę św. Barbary, patronki górników, dostawały państwowe odznaczenia i cieszyły się poważaniem. W każdym razie ojciec Baśki machał łopatą pod ziemią, częściej się tam czołgał albo skakał w przykucu, niż chodził, bo taka to była dupiata robota: w śmiesznej pozycji, za śmieszne pieniądze, tyle że honor z niej był i poczucie bezpieczeństwa. Socjalnego w każdym razie, bo nie faktycznego. Barbara pamięta z tamtego czasu, że matka żegnała ojca wychodzącego do pracy znakiem krzyża kreślonego na czole. Sama nie pracowała, bo musiała zajmować się dziećmi i domem. Oraz mężem, któremu – kiedy wracał do domu zmęczony po zmianie – trzeba było dać jeść i pogłaskać po głowie. – Jak tata już się najadł, musiał się przespać. Nawet jak był dzień. Więc razem z bratem kładliśmy się obok, pod jego pachą, zasypialiśmy razem. Matka nas potem wyciągała po cichu, budziła do życia, ale tak, żeby nie zbudzić swojego robotnika – wspomina Barbara. Chodzili na paluszkach wokół tego mężczyzny, który co miesiąc karnie przynosił pasek z wypłaty i wykładał na stół pieniądze. Tak było we wszystkich domach na Giszowcu, gdzie mieszkali: zmęczony, spocony, ale dumny facet dawał swojej kobiecie pasek i kładł geld, czyli kasę. Potem wspólnie planowali: to na opłaty, to na ubranie, to na dzieci. Jakaś końcówka musiała iść na cygarety i piwo. – Mała końcówka, tyle żeby się fater nie czuł gorszy wśród kolegów. Bo nie było dużo pieniędzy w domu, jedna pensja nie wystarczała na przelew – wspomina Barbara. Tak było wszędzie, w okolicznych domach: mężczyźni robili, baby opiekowały się dziećmi, sprzątały, gotowały, ściubiły, żeby wystarczyło na chleb i coś do chleba. Jak w domu było więcej mężczyzn, jak u tej sąsiadki z drugiej klatki schodowej, która miała męża hajera, a jeszcze na grubie robiło ich trzech dorosłych synów, to mogli sobie pozwolić na więcej. Ale krótko jej zazdrościli, w każdym razie do tego poniedziałku, kiedy tąpnęło na kopalni. Tego poranka straciła wszystkich swoich mężczyzn. Męża i jednego syna zabiło na miejscu. A za parę tygodni tych dwóch pozostałych synków wyjechało do Vaterlandu, bo się ich żony zbuntowały, że nie chcą zostać młodymi wdowami. Od tego momentu matka buntowała ojca Barbary, żeby uciekał z dołu. I w końcu udało mu się, zaczął uczyć w górniczej szkole zawodu, potem też pojechał do RFN-u za robotą. – Nie pchał się do związków, do polityki, chciał normalnie przeżyć - wzdycha córka. Pochowała go 22 lutego, była zdziwiona, że tylu starych znajomych, jeszcze z kopalni, przyszło na pogrzeb. Z dzieciakami, już dorosłymi, jak trzeba. Już nikt nie pracuje na grubie. Starzy to emeryci, młodsi się pokształcili, pracują w urzędach, na państwowym. Kilka drobnych interesów. Ci, którzy nie przyszli, pomrzyli ze starości lub wyjechali do „Efu”. Było też przed laty kilka samobójstw tych, których zredukowali po 89 roku z dołu i którzy nie umieli sobie poradzić w nowej epoce.

– Na szczęście mama goniła mnie i brata do nauki, mówiła, że tylko pracując głową, nie rękami, możemy do czegoś dojść w życiu – wspomina Basia. Ona studiowała rusycystykę, ale przerwała: na Śląsku jak się szło za mąż, to siadało się w domu dzieci pilnować. Brat skończył polibudę. Oboje jakoś sobie radzą.


Górnicy, stoczniowcy, chłoporobotnicy

Profesor Henryk Domański, socjolog z PAN, który od lat bada zmiany struktury polskiego społeczeństwa, przyznaje, że wśród wszystkich robotniczych zawodów przed czasem transformacji dwie grupy stanowiły największą siłę: to właśnie górnicy oraz stoczniowcy. No, można by jeszcze do nich dodać hutników. Najliczniejsi, świetnie zorganizowani, dopieszczani przez władzę, mieli poczucie swojej wartości i siły. Zawodowy etos, dumę, wspólne kody kulturowe. Zresztą wrzucanie do jednego worka „klasa robotnicza” tych wszystkich, którzy utrzymywali się z pracy własnych rąk, jest nieco ryzykowne. Bo definicyjnie do tego zbioru należałoby dodać zarówno tzw. chłoporobotników, spawaczy kadłubowych, jak i śmieciarzy. Ludzi o wysokich kwalifikacjach i niskich. Profesor Domański wyciąga dane ze swoich badań: jeszcze w 1989 roku, zaraz po przełomie, gros Polaków utrzymywało się z pracy fizycznej. 26 proc. to byli robotnicy wykwalifikowani, 16–17 proc. niewykwalifikowani, a 23 proc. – chłopi. Olbrzymia armia – 66 proc. wszystkich pracujących Polaków „miast i wsi”. Transformacja systemowa, jaka odbyła się w Polsce, nastąpiła właśnie ich kosztem. Wielki przemysł, tak ceniony za czasów PRL-u, w nowej sytuacji zaczął zawadzać jako nierentowny. Zaczęło się zamykanie wielkich zakładów pracy: pod nóż szły kopalnie, huty i stocznie, do niedawna duma narodu. Szok, krew i łzy. O skali tego przedsięwzięcia najlepiej powiedzą suche liczby. Dziś mamy może 16 proc. robotników wykwalifikowanych, góra 13 proc. niewykwalifikowanych oraz najwyżej 8 proc. rolników. Razem: 37 proc. fizycznych. Z wielkiej armii 450 tys. górników zostało jakieś 100 tys. – choć oni jeszcze najdłużej się bronią. Profesor Juliusz Gardawski z SGH dodaje następne liczby: ze 100-tysięcznej armii hutników zostało mniej niż jedna trzecia.

Nie tylko siła, ale i kultura

„Sól ziemi czarnej”, „Perła w koronie”, „Paciorki jednego różańca”. Wreszcie: „Śmierć jak kromka chleba”. Ktoś, kto chciałby zrozumieć fenomen „górniczej klasy robotniczej” na Śląsku, powinien najpierw obejrzeć wybitne filmy w reżyserii Kazimierza Kutza. Lepszych i bardziej prawdziwych nikt nie nakręcił. Natomiast prof. Kazimiera Wódz w książce pod swoją redakcją „Zapomniane miejsca, zapomniani ludzie”, Wydawnictwo Śląsk 2011 rok, opisuje zmiany, jakie zaszły na tym terenie nie tylko w sensie ekonomicznym, ale też kulturowym. Grupa naukowców przebadała dwie różne społeczności: zagłębiowską, z Będzina i Dąbrowy Górniczej, zamieszkującą typowo górnicze osiedla (Ksawera, Koszelew), oraz śląską z Rudy Śląskiej (Kaufhaus, Gopdula, Nowy Bytom, Wirek leżące w pobliżu kopalni Pokój i nieistniejącej już Walenty Wawel). W takich miejscach ludzie żyli – jak to się mówi – niczym jedna wielka rodzina. Razem pracowali, razem się bawili, pili, grali w orkiestrze albo w jednym piłkarskim klubie. Kiedy zaczęli zwalniać (pierwsza fala ruszyła w 1993 roku), najpierw zaczęto wykaszać przyjezdnych, którzy przyjechali kopać węgiel z kieleckich, mazowieckich czy warmińskich wsi. Zaczęli wracać do siebie, ci, którzy nie mieli powrotu, koczowali jako bezdomni na dworcach. Wtedy właśnie po raz pierwszy w woj. katowickim zanotowano ujemne saldo migracji: minus 2428 osób.

Rodzice Remka (rocznik 73) przyjechali do Tychów w latach 70. z Wrocławia, czyli z Ziem Odzyskanych, na Śląsku była praca i perspektywy. Ojciec machał łopatą na Ziemowicie, Remek latał za balem z chłopakami z osiedla. Hotelowiec – tak nazwano dzielnicę, w której stanęły hotele robotnicze. Dziś porobiono w nich normalne mieszkania i posprzedawano, bo nie ma komu wynajmować pokoi. Ci starzy, zakorzenieni górnicy, z tradycyjnie robotniczych jeszcze przed wojną rodzin, pazurami trzymali się swojej pracy. Jak Mirosław, rocznik 64, który 34 lata przerobił na Halembie. Na tej kopalni ryli też węgiel jego ojciec i dziadek. Mirek bał się, że i jego zredukują i rodzina – żonka i dwóch chłopaków – nie będzie miała co jeść. – Te wszystkie programy przekwalifikowania górników, te odprawy to było jedno wielkie gówno – mówi twardo. Nie da się z ryla (górnik dołowy) zrobić florysty, nawet jak się go wyśle na cztery szkolenia. A pieniądze, jakie dawali za dobrowolne odejścia, to był pusty śmiech na sali i wstyd. – Za 30 tys. zł nie zbuduje się nowego życia – ocenia. Lepiej, żeby niczego nie dawali, uniknęłoby się nieszczęść. A tak to naprodukowano jednomiesięcznych milionerów. Kupował sobie facet pięcioletniego mercedesa i antenę satelitarną, pojechał z babą nad morze, napił się z kamratami i nie zostawało mu nic. – Z tego tylko rozwody były i inne nieszczęścia – uważa Mirek. Na szczęście było trochę programów osłonowych, te wcześniejsze emerytury, urlopy górnicze. Starzy, którzy nie wyjechali za zachodnią granicę, jakoś dotrwali do ZUS-owskiego świadczenia. Gorzej miały ich dzieci – musiały zmienić styl życia i myślenie.

Fenomen polskiej klasy robotniczej

Na pomysł, że rewolucja pożera swoje własne dzieci, wpadł już w XVIII w. Georges Danton, jakobin, jeden z przywódców rewolucji francuskiej. Tylko skąd górnicy z Wujka czy gdańscy stoczniowcy mieli o tym wiedzieć. Nawet gdyby ktoś im powiedział, nie uwierzyliby pewnie. I dalej poszliby się nawalać z ZOMO-wcami – o lepszy byt, lepsze jutro, jak myśleli. W pamiętnych 21 postulatach sierpniowych z 1980 roku tylko sześć miało charakter polityczny (wolne związki), reszta bytowy. Profesor Janusz Erenc z Uniwersytetu Gdańskiego nie ma wątpliwości: żadna inna grupa społeczna, żadna klasa nie była w stanie doprowadzić do zmiany tamtego systemu. – Doprowadzili do jego końca, nie rozumiejąc, do czego dążą, więc choć stali się zwycięzcami, nie zostali beneficjentami rewolucji – wzdycha prof. Erenc. Jego naukowy mistrz, nieżyjący już prof. Marek Latoszek, robił podobne badania na Wybrzeżu jak prof. Wódz na Śląsku. I powychodziły mu podobne rzeczy: po rozgromieniu wielkiego przemysłu, a co za tym idzie, wielkoprzemysłowej klasy robotniczej, całkowicie się zmienił styl życia ludzi. Choć nadal mieszkają na dawnych stoczniowych osiedlach, solidarność, poczucie wspólnoty interesów, podobieństwo kulturowe stały się historią. – Oni już się nie identyfikują jako klasa robotnicza mająca wspólne cele, zobowiązana do wzajemnego wspierania się – zauważa prof. Erenc. To tym bardziej dojmujące, że dotknęło to stoczniowców będących czymś w rodzaju robotniczej arystokracji. Dawnego – silnego i dumnego robotnika – zastąpił dziś robotnik sprywatyzowany i zindywidualizowany. Bez świadomości klasowej. Bo przecież klasa robotnicza, choć skurczyła się, nadal istnieje. Tylko często nie wie sama, kim jest. – To pracownik fizyczny, który pracuje w mniejszych, prywatnych zakładach pracy. Zwykle nie ma w nich związków zawodowych – tłumaczy Erenc. Związków nie ma, bo właścicielowi nie pasuje ich istnienie. Ale nawet jego pracownicy za bardzo za nimi nie tęsknią. Oni żyją dziś dla siebie, swoich rodzin, nie mają poczucia wspólnoty. Jeszcze na Wybrzeżu Gdańskim wspomnienie o niej zostało w postaci mitu, pewnego archetypu. Zapewne dlatego, że tutaj ludzie byli bardziej zakorzenieni niż na odzyskanym Wybrzeżu Szczecińskim. Tam do stoczni czy zakładów azotowych przyjechały robić, jakbyśmy to dziś powiedzieli, słoiki z Polski. Rodzice Marcina, 76 rocznik, to potomkowie rodaków po wojnie przybyłych z Kresów, którzy osiedlili się na Śląsku Opolskim. – Ojciec najpierw pracował w Zakładach Azotowych w Kędzierzynie, potem wziął matkę, mnie z siostrą i przyjechał do Polic, bo tu było mieszkanie w bloku z wielkiej płyty i perspektywy – wspomina Marcin. Dobrze pamięta, że kiedy tata chował w szufladach pod papierami solidarnościowe ulotki, opowiadał o walce z komuną, on i jego kumple przerabiali pierwszą lekcję wolnorynkowego kapitalizmu. Sprzedawali robotnikom butelki z wodą, kranówą zresztą. Ciągle coś się budowało, chłopy były spragnione, a nie było sklepu ani automatów z colą. A potem liczył drobniaki, czy wystarczy na kupno jednego z resoraków, jakie oglądał na wystawie w peweksie. Od małego marzył o tym, żeby zostać spawaczem, skończył zawodówkę, odpowiednie kursy, zdobywał doświadczenie. Pracę zaczął już w zmienionej Polsce, najpierw firma w kraju, jedna, druga, potem załapał się na zagraniczny wyjazd – do Skandynawii. Teraz pracuje dla Szkotów, którzy w swoich stoczniach budują lotniskowce dla Brytyjczyków. – Związki zawodowe, a po co? – jest autentycznie zdziwiony pytaniem. Jak mówi, jemu działacz związkowy kojarzy się nie z bohaterem, ale z „chujograjcą”, cwaniakiem, który tylko patrzy, jak by się ustawić. Solidarność klasowa? Znów tylko łypie okiem. On jest solidarny ze swoją rodziną. Musi ją utrzymać – żonę i córeczkę, Maja właśnie idzie do komunii, przyjęcie będzie kosztować. Więc dobrze, że ten kontrakt wypalił. Wiadomo, lepiej byłoby być bliżej, ale zawsze w życiu jest coś za coś, tego już się nauczył. – Związkowcy lepiej by zrobili, gdyby pilnowali bezpieczeństwa w pracy, zamiast użerać się o przywileje – mówi. Marcin ma porównanie: jak robił w Polsce, bywało, że nie było okularów, kasków, wentylacji, jak spawali w zbiornikach. Pasy przy pracach na wysokości? Zapomnij o tym. Na Zachodzie to standard. – A na przykład w Norwegii związki kontrolowały, czy zagraniczni robotnicy mają dobre warunki mieszkaniowe i czy pracodawca zapewnia im bezpłatny dostęp do internetu. Żeby mieli stały kontakt z rodziną – opowiada.


Co się stało z naszą klasą

Profesor Juliusz Gardawski zgadza się, że dziś pojęcie klasa robotnicza oznacza coś zupełnie innego niż kiedyś, ale podczas gdy prof. Erenc używa określenia „sprywatyzowana”, to on woli mówić o klasie peryferyjnej. Jednak jego zdaniem cechy identyfikowane z tą grupą – zarówno przed transformacją, jak i po niej – a więc silny kolektywizm, solidarność klasowa itd. – są mocno przesadzone. Owszem, nasi robotnicy decydowali się na zrywy, doznawali okresowego wzmożenia. Tak było w 56 roku, 70, 81... Ale przypisywanie im tych cech, zwłaszcza po 89 roku, jest nieporozumieniem, nakładaniem ideologicznych klisz. Owszem, to, co tych naszych proletariuszy, zwłaszcza wielkoprzemysłowych, wyróżniało wśród międzynarodowej braci, to niski poziom lęku. Badała to socjolog prof. Jadwiga Koralewicz jeszcze za czasów realnego socjalizmu: wyszło jej, że w przeciwieństwie do społeczeństwa Stanów Zjednoczonych u nas na dole ludzie się nie boją, za to przestraszeni byli ci, którzy stali wyżej. Pewnie dlatego, że mieli nad sobą nie tylko zakładowych szefów, ale i oficerów politycznych, tych wszystkich pierwszych sekretarzy, którzy wywierali na nich wielką presję. W USA z kolei była odwrotna zależność: im wyższe stanowisko, tym niższy poziom lęku. Można się spodziewać że gdyby dziś to jeszcze raz przebadać okazałoby się, że i pod tym względem, upodabniamy się do – jak kiedyś mówiono – tego zgniłego Zachodu.

Jeszcze ciekawsze jest to, że – zdaniem prof. Gardawskiego – nasi robotnicy byli już za autorytarnego socjalizmu skłonni do działania na własny rachunek. I bardzo dobrze przygotowani do wkroczenia do nowego systemu. Obowiązywała bowiem w państwowych zakładach ekonomika fuch. – Robiłem badania terenowe na przełomie lat 80. i 90. w kilku dużych zakładach pracy, co pozwalało mi na bliższe zaznajomienie się z robotnikami. A potem prosiłem, żeby mi dorobili np. część do starej, mechanicznej maszyny do szycia – opowiada profesor – robotnicy w czasie pracy wytaczali mi na obrabiarce skomplikowane elementy, a ja dzięki temu mogłem poznać ekonomikę fuch. Był system drobnych fuch, „za flaszkę”, ale też dużo poważniejszych, za pieniądze. A kierownictwo na to zezwalało, była to powszechnie stosowana forma swego rodzaju dopłat do pensji wysoko wykwalifikowanych robotników. – Ci ludzie jedną nogą działali już w systemie prywatnym, więc po transformacji szybko włączyli się do systemu rynkowego – ocenia Gardawski.

Dowodem niech będzie choćby ten fakt, że etosowa grupa młodych działaczy związkowych marzyła sobie, że podczas procesów prywatyzacyjnych 20 proc. akcji sprzedawanych zakładów, które trafiały darmowo do rąk załóg, warto dać organizacjom pracowniczym – żeby mieli grupowy wpływ na zarządzanie sprywatyzowanym zakładem pracy, stali się kolektywnym współudziałowcem. Miało to miejsce w Słowenii. Ale nasi pracownicy nie chcieli, woleli dostać udziały do ręki i szybko zamienić na żywą gotówkę. Tym samym nie potwierdziły się wizje proletariackiego kolektywizmu naszej klasy robotniczej.

Najważniejsze jednak były postawy robotników, które badaliśmy na przełomie lat 80. i 90. Większość polskich robotników była zwolennikami gospodarki rynkowej, a nie socjalistycznej, chociaż oczekiwała, że rynek nie pociągnie utrudnień, nie wywoła bezrobocia. Gdy we wczesnych latach 90. bezrobocie zaczęło szybko rosnąć, robotnicy nie wycofali swego poparcia dla rynku.

Oczywiście transformacja miała swoje ofiary. Najbardziej poszkodowani zostali pracownicy PGR-ów, których socjalistyczne gospodarstwa rolne wytresowały w bezradności, którą ci przekazali w smutnym spadku następnym pokoleniom. Tomy już o tym napisano. Natomiast reszta nieźle sobie radzi. Znów kilka liczb z badań prof. Gardawskiego. Kiedy w 1999 roku, a więc dekadę po transformacji, przyjrzano się, kim są właściciele małych i średnich firm (nie mikro), zatrudniający od 10 do 249 pracowników, okazało się, że w 60 proc. jest to świat byłych socjalistycznych menedżerów. Robotników niemal nie było. Kiedy badanie powtórzono po dwunastu latach, obraz był całkiem inny. Już 30,2 proc. takich przedsiębiorców to były osoby, których ojcowie byli robotnikami. A 17 proc. – rolnikami. – 47,2 proc. miało pochodzenie robotniczo-chłopskie – podkreśla prof. Gardawski.

Wpływ na to miał na pewno boom edukacyjny. Biznesmeni o chłopskich korzeniach, których ojcowie mieli wykształcenie podstawowe i zasadnicze, sami w 20 proc. pokończyli studia, z czego 12 proc. uzyskało dyplom inżynierski. Z kolei wśród tych przedsiębiorców wywodzących się z robotniczego środowiska dyplom wyższej uczelni zdobyło 30 proc., a niemal połowa z tej liczby to byli inżynierowie.

Dzieci proletariuszy prą do przodu, wypychają do nauki następne pokolenie. Barbara opowiada o swoich pociechach: najstarsi Bartek i Ola studiują. Chłopak informatykę na Politechnice Śląskiej, dziewczyna stosunki międzynarodowe na UJ. Najmłodsza Karolcia za rok będzie zdawała maturę, ale i ona na pewno pójdzie się uczyć dalej. Barbara robi rachunek sumienia: ojciec i dziadek to była klasa robotnicza, nie da się ukryć. Ona to już półinteligencja. Ma nadzieję, że jej trójka wychuchanych dzieciaków (lekcje muzyki, fortepiany, malowanie, pływanie, każde pieniądze szły na to) to już będzie klasa średnia jak się patrzy. Dla Baśki i jej męża Andrzeja (prywatna inicjatywa, handel) pojęcie klasa robotnicza kojarzy się głównie z dawnymi czasami i tytułami w „Trybunie Robotniczej”. Albo z muzeum. Bo tylko tam można zobaczyć to, co się wciąż reszcie Polski kojarzy ze Śląskiem. Dziś, idąc przez Katowice, więcej się spotka przegiętych gejów w pełnym makijażu niż robociarzy z kreskami wokół oczu wymalowanymi węglem.

Marcin także jest pewien, że jego jedynaczka, choć on skończył zawodówkę, a jego żona nie zrobiła matury, awansuje dzięki nauce. Dobrze się uczy, jest świetna z matematyki, do wszystkich konkursów ją w szkole wystawiają. Dlatego inwestują w nią na wszystkie strony. On jak był dzieckiem, kopał tylko piłę, mała jest wożona na zajęcia baletowe, taniec, lekcje muzyki. Żeby żyła jak ludzie. Miała wszystko, czego jej potrzeba. Remek sam skończył zaocznie studia, politologię, pracuje w reklamie, głową. Jego starszy syn jest na prawie. Jakoś sobie poradzi w życiu.

Profesor Henryk Domański podpowiada, że choć styl życia i konsumpcyjne ambicje klasy robotniczej są dziś podobne do tych, jakie cechują klasę średnią, niekoniecznie jest to związane z takim parciem na sukces jak u niej: przeskakiwania kolejnych szczebli społecznych, awansowania za wszelką cenę. Wystarczy jej przedstawicielom w miarę wygodne życie. A jeśli nawet chcą czegoś więcej, jest im trudniej, co się wiąże z gorszym zapleczem kulturowym wyniesionym z domu. Pod tym względem rodziny Barbary czy Marcina są wyjątkowe. – Nie zawsze też awans edukacyjny jest tożsamy z awansem zawodowym – zauważa Domański. Nasza inteligencja jest od lat stabilną grupą, jakieś 12–13 proc. społeczeństwa. Niewielką zresztą – w krajach skandynawskich jest ponad dwukrotnie większa – 30 proc. Więc mali proletariusze kształcą się, ale nie wchodzą na najwyższe stanowiska, jeśli już, to zasilają niższą i średnią klasę średnią. Okienko transferowe pozwalające na szybkie awanse szybko się zamknęło, jeszcze w latach 90. Poza tym kończą gorsze szkoły niż ich rówieśnicy z wyższych klas. Po których trudno o naprawdę dobrą pracę. Często zresztą poprzestają na licencjacie, który nie jest powodem do przyzwoitych zarobków. Ale też, zauważa prof. Juliusz Gardawski, mamy zależną gospodarkę rynkową, w której liczba miejsc pracy dla dobrze wykształconych ludzi nie jest za wielka. Mamy montownie, przedsiębiorstwa nastawione na produkcję dużych serii produktów robionych na zagranicznym know-how. Liczba ośrodków badawczych, centrów rozwojowych jest ograniczona. Poprzestanie na licencjacie bywa więc często przejawem pragmatyzmu: twórcy nie są potrzebni. Bardziej mrówki. Ile dzieciaków z dyplomami siedzi „na kasie” w marketach? Ci pracownicy wielkich sieci handlowych to – zdaniem prof. Gardawskiego – także współcześni robotnicy. Tyle że nie oni są już przewodnią siłą narodu. Stracili swoje znaczenie i siłę.

To kto nią jest? Ostatnio w modzie było pojęcie prekariatu, który zdaniem niektórych miał wejść w miejsce proletariatu. Ale to zbytnie uproszczenie. Mnie bardziej przekonuje to, co mówi prof. Janusz Erenc: stare się kończy, nowe jeszcze nie dokonało. Klasa średnia, która miała być motorem nowego ładu, jeszcze się nie wykształciła. To proces, który nieustannie trwa. I nie wiadomo, ile to potrwa. – Dziś lepiej niż teoria klas nasze społeczeństwo opisuje teoria elit – zauważa Erenc. W niej punkt ciężkości opiera się na rządzących i miejscach podejmowania najważniejszych decyzji – politycznych i gospodarczych. Przy czym, warto zauważyć, te elity są ideologicznie zunifikowane. Gra toczy się właśnie o udział we władzy, obsadzanie stanowisk swoimi, przejmowanie instytucji, monopolizowanie rzeczywistości. I nie jest to diagnoza tylko ostatniej „dobrej zmiany”, ale tego, co się dzieje w kraju od dwóch dekad z okładem. To wokół elit – także politycznych – gromadzą się ludzie, traktując rzeczywistość jako pole do zwycięstwa. Konkuruj, walcz, zwyciężaj lub giń. Ruguj przeciwnika. Ale to, co jest dopuszczalne w czasach rewolucji, niszczy i psuje demokrację. Co gorsza, brak dzisiaj siły, która mogłaby tupnąć nogą i to zmienić. No, chyba że w Polakach, niezależnie od tego, jakie mają wykształcenie, jaką pracę wykonują, obudzą się świadomi obywatele. Wzmocni się świat organizacji obywatelskich i związków zawodowych. Pojawią się, jak w latach 80., etosowi idealiści. Ale to życzeniowe myślenie, chyba mało kto w to wierzy.
http://www.gazetaprawna.pl/artykuly/9389.....jowej.html

Komentarze:
Cytat:
Pan Murzyński - Filipiński(2016-05-03 23:41)

Proponuję nie wyciągać daleko idących wniosków po obejrzeniu archiwalnych wydań Polskiej Kroniki Filmowej. Choć to co jest tam pokazane wygląda wiarygodnie, to nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Proletariacka i chłoporobotnicza przewodnia siła narodu robiła to co do niej należało, czyli biła brawa towarzyszom którzy przedstawiali plan na kolejną pięciolatkę, choć wszyscy wiedzieli, że tak naprawdę, jest to plan towarzysza Breżniewa. Wychodzili na ulicę, gdy okazywało się, że produkty spożywcze których permanentnie brakowało, zdrożeją i za to byli pałowani. Gdyby nie przysłowiowa szynka i schabowy socjalizm miałby się dobrze do dzisiaj. Tak na prawdę nie było ani tak dobrze jak mówią jedni, ani tak źle jak mówią drudzy. Robotnik był odważny, bo zawsze jakąś pracę znalazł, nawet z wilczym biletem, bo esbecja chorowała na to samo co cały socjalizm, była poza wąską grupą która zajmowała się aktywnymi przeciwnikami systemu ,nieruchawa i niewydolna. I tak dochodzimy do tej zasadniczej i kolosalnej zmiany, która zaszła. Obecnie robotnik ceni pracę, bo wie, że drugiej może szukać długo. Jeżeli na dodatek ma zaciągnięty kredyt, to zgodzi się na bardzo dużo, po to by tę pracą mieć nadal. Dawni działacze związkowi chodzą jak gdyby nigdy nic na manifestacje pod rękę z politykami partii nieboszczki. Jednym i drugim nie przeszkadza to, że kiedyś byli po przeciwnej stronie barykady. Jest jednak nowa przewodnia siła, której wszyscy podporządkowują swoje działania... to kasa.
http://www.gazetaprawna.pl/artykuly/9389.....jowej.html
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 17:42, 27 Lis '16   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Obawa Lael Brainard, członkini władz Fed, o sytuacje gospodarki to troska o stabilność systemu finansowego, który z jednej strony może zakłócić odpływ środków z funduszy emerytalnych i presja na zniżki Wall Street, a z drugiej pozostawienie finansistów wobec wzajemnej konkurencji o zyski przy braku dużej grupy społecznej lokującej środki na Wall Street mającej zastąpić płacących składki na przyszłe emerytury. A brak stabilności systemu finansowego to ryzyko dla funkcjonowania kapitalizmu we współczesnej wersji.


Cytat:
Kapitalizm znów chce zjeść własny ogon? Uwaga na „ekonomię współdzielenia” [OPINIA] 25 listopada 2016 MAGAZYN DGP

Gospodarkaźródło: ShutterStock

Gospodarka Ubera, ekonomia współdzielenia, świat podwykonawców 24/7. Różne są nazwy na określenie tego bardzo prawdopodobnego scenariusza naszej przyszłości. Który polega na rozpowszechnieniu się pracy elastycznej i możliwej do nieustannego łączenia z innymi zajęciami.

Kilka dni temu ciekawy wykład na jej temat dała Lael Brainard, amerykańska ekonomistka i członkini władz Fed. Do niedawna typowana jako potencjalna kandydatka do sukcesji po Janet Yellen w roli szefowej amerykańskiego banku centralnego. I choć po wzięciu Białego Domu przez republikanów te plany się na razie zdezaktualizowały, to i tak Brainard pozostaje jednym z ciekawszych głosów średniego pokolenia liberalnych elit w USA.

Ekonomistka zaczyna od trzeźwego spostrzeżenia, że jeśli rynek oraz postęp technologiczny chcą pchać gospodarkę w kierunku świata „fuszki” (ang. gig economy), to ten proces będzie postępował. Ale właśnie od tego mamy polityków, żeby próbowali analizować skutki tego procesu, a potem wpychali go w takie ramy, żeby korzyści, które ten postęp przyniesie, były w miarę sprawiedliwie rozdzielone pomiędzy całe społeczeństwo.

Gdy się patrzy na przemówienie Brainard z polskiej perspektywy, to uderza jedno. Rachunek zysków nie sprowadza się do wyliczania profitów, które gig economy przyniesie przedsiębiorcom. To, że oni je osiągną, wydaje się oczywiste (koszty pracy zmniejszą się wszak w sposób znaczący). W Polsce cała dyskusja zamknęłaby się pewnie na tym zdaniu, bo przecież „co dobre dla biznesu, dobre dla całej gospodarki”. Tymczasem dla Brainard to – na szczęście – dopiero początek całej opowieści.

Prawdziwe (a nie tylko partykularne) zyski z ekonomii współdzielenia sprowadzić można do kilku punktów. Po pierwsze taka ekonomia prawdopodobnie zwiększy zatrudnienie. Logiką całego tego procesu jest przecież znacząca obniżka barier wchodzenia na rynek pracy. Te bariery to np. koszt związany z poszukiwaniem pracy oraz koszty dojazdu. Firmy takie jak Uber znalazły (dzięki nowoczesnej technologii) sposób na obejście tego problemu. Dlatego praca dla nich może skłonić do pracy również tych, którzy z różnych powodów nie podejmowali stałego zatrudnienia, bo im się to z różnych przyczyn nie kalkulowało. Nie chcieli na przykład spędzać trzech godzin dziennie w drodze do pracy. Albo nie mogli pogodzić pełnoetatowego zajęcia z innymi obowiązkami rodzinnymi.

Drugi ważny zysk społeczny to stabilizacja cyklu koniunkturalnego. Ekonomia „fuszki” lepiej dopasowuje podaż pracy z jej popytem. Co w sytuacji gospodarczego spowolnienia pozwala uniknąć najgorszego. Czyli wpadnięcia w recesyjną spiralę. Zyski dla produktywności? Tu szału raczej nie będzie. Gig economy obejmuje wszak raczej te obszary rynku pracy (głównie usługi), gdzie wykorzystywana jest praca nisko wykwalifikowana. A więc i tak tańsza. Ogromna jest też na tym zderegulowanym rynku konkurencja kosztowa. Zyski dla całej gospodarki będą więc raczej znikome.


No i wreszcie koszty. Pierwsza konsekwencja, którą dostrzega Brainard, to coś w rodzaju cofnięcia relacji pracodawca – pracownik do XIX w. Do czasów sprzed stworzenia ruchu związkowego, który był jedną z największych innowacji społecznych i bezpieczników, które nie pozwoliły kapitałowi zjeść własnego ogona (ktoś wszak musi kupować samochody produkowane przez robotników. Jeśli robotników nie stać na samochody, to i kapitalista nie zarobi). Z naszej polskiej perspektywy nie trzeba szukać aż tak daleko. Wystarczy spojrzeć na okres po 1989 r., który przyniósł nam rynek pracodawcy. I eksplozję umów śmieciowych. Które w większości przypadków były właśnie odpowiednikiem tego, czym dziś tak bardzo martwią się Amerykanie.

Zdaniem Brainard jest bardzo prawdopodobne, że w zachodnich gospodarkach powstaną w najbliższych dekadach dwa rynki pracy. Stary i jako tako chroniony. Oraz nowy, angażujący pracowników formalnie wolnych. Ale tak naprawdę urzeczowionych. Czyli takich, w których nikt nie będzie inwestował, nie będzie sobie zawracał głowy ich urlopem, a prawo pracy będzie tu stworem przypominającym yeti. Nie można też zapominać o pustoszącym wpływie, jaki „ekonomia współdzielenia” przyniesie systemom chorobowo-emerytalnym. Które są dziś wszak bardzo mocno sprzęgnięte z pracą stałą. I znów wszystko, co znamy z minionych dwóch dekad polskiego kapitalizmu.

Jest jakoś tam pocieszające, że decydenci ekonomiczni w USA sobie tym wszystkim zawracają głowę. To kolejny dowód, jak słabo my i nasza klasa polityczna byliśmy przygotowani do życia w kapitalizmie, gdy podobne trendy testowano na „dzikim zachodzie” III RP.
http://forsal.pl/wydarzenia/artykuly/996.....pinia.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 12:34, 20 Gru '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Uberyzacja pracy to pułapka? Może wywołać falę prekaryzacji
20 grudnia 2017

Siedziba firmy Uber w San Francisco źródło: Bloomberg autor zdjęcia: David Paul Morris

Czy da się dzisiaj funkcjonować bez nabywania na własność przedmiotów? Żyjemy obecnie w tzw. gospodarce nadmiaru. Gromadzimy dobra, których często nie potrzebujemy.W swojej książce „The More of Less” Joshua Becker przytacza wiele absurdalnych przykładów nałogowego kupowania. Na przykład: typowe 10-letnie dziecko w Wielkiej Brytanii posiada średnio 238 zabawek, a bawi się tylko dwunastoma

Jak miałby wyglądać dzień z życia osoby, która zrezygnowała z nabywania przedmiotów na własność? Rower miejski albo Uber zamiast własnego auta, wynajmowane mieszkanie (nawet na bardzo krótki okres, np. za pośrednictwem serwisu Airbnb) zamiast kredytu hipotecznego na 30 lat, podwózka Blablacarem zamiast lotu klasą Premium drogimi liniami lotniczymi. Oglądanie seriali na Netflixie i słuchanie muzyki na Tidalu zamiast kupowania setek płyt DVD z filmami albo albumów muzycznych. Wymiana umiejętności zamiast kupna kosztownego stacjonarnego kursu.

Co ciekawe, mogłoby się okazać, że życie na cudzym jest tańsze niż na własnym. PwC oszacowało, jaki byłby koszt wypożyczenia ekwipunku na przykładową wycieczkę nad morze: minivan – ok. 120 zł, deska surfigowa – ok. 30 zł., stój – ok. 15 zł , sprzęt grający – ok. 20 zł (dobowy koszt). Jak wiele takich wypadów musielibyśmy odbyć rocznie, żeby opłacało nam się kupować wymienione przedmioty?

To tylko jeden z alternatywnych modeli życia, ale jak pokazuje gwałtowny wzrost popularności ekonomii współpracy, przedstawiona wizja przestaje być powoli postrzegana jak materiał na scenariusz filmu science-fiction.

Badanie „The sharing economy” PwC na temat postrzegania usług z zakresu ekonomii współpracy przez osoby, które miały z nią styczność, nie pozostawia wątpliwości – to nieunikniona przyszłość gospodarki. 83 proc. badanych twierdzi, że usługi tego typu czynią życie wygodniejszym i efektywniejszym, 86 proc. z nich uważa, że obniżają koszty życia, natomiast 63 proc. jest przekonanych, że korzystanie z nich jest zabawniejsze i bardziej angażujące niż z usług tradycyjnych firm. Co sądzą o własności prywatnej? 43 proc. respondentów uważa, że posiadanie jest dla nich obciążeniem, a 57 proc. skłania się ku twierdzeniu, że dostęp jest jedną z form własności. Jest jednak także druga strona tego medalu: 69 proc. badanych osób nie ufa firmom z sektora sharing economy, dopóki nie poleci ich im znajomy.

Nowa twarz gospodarki

Ekonomia współpracy (ekonomia współdzielenia, ang. sharing economy) robi w ostatnich latach zawrotną karierę. Już dzisiaj jest poważnym wyzwaniem i alternatywą dla tradycyjnego biznesu. Z przywoływanego wcześniej badania PwC wynika, że aż 81 proc. osób uważa, że bardziej opłaca się korzystać z cudzych dóbr niż posiadać je na własność.

Ekonomia współpracy rozwija się w bardzo szybkim tempie. Globalny przychód tego sektora gospodarki w kluczowych obszarach (usługi finansowe, transport, hotelarstwo i turystyka, usługi profesjonalne) wyniesie do 2025 roku 335 mld dol. (szacunki PwC). Dzielić można się dzisiaj za pośrednictwem powołanych w tym celów serwisów właściwie wszystkim. Na przykład umiejętnościami albo żywnością.

Czym jest opisywane tu zjawisko? Polega na bezpośredniej wymianie dóbr i usług między konsumentami za pomocą specjalnych serwisów internetowych. Ekonomia oparta na dzieleniu się obejmuje szerokie spektrum internetowych przedsięwzięć. Mogą one być typowo zarobkowe, jak również posiadać charakter non-profit. Nowy typ działalności polega na wypożyczaniu, wynajmie, dzieleniu się i łącznym korzystaniu z dóbr czy zasobów. Ekonomia współdzielenia stoi w opozycji do ideologii posiadania, stawia bowiem nacisk na „być”, a nie „mieć”. Jej zwolennicy wolą więc wypożyczyć auto lub skorzystać z „podwózki” niż kupić własne.

Ekonomia współdzielenia niesie ze sobą dwa istotne zjawiska. Z jednej strony prowadzi do transformacji modelu biznesowego i gospodarki jako całości. Z drugiej natomiast zwiększa ryzyko nasilenia procesu prekaryzacji pracy. – Ludzie coraz częściej stają się wykonawcami zadań, a ubiegając się o zadania, nie znają ostatecznej stawki wynagrodzenia. To ogromnie stresująca sytuacja, w której mamy pełną elastyczność, ale bez żadnych zabezpieczeń. Jest to nie do zaakceptowania – mówił na EFNI 2016 w Sopocie, Guy Standing, profesor University of London, który jest twórcą tego pojęcia ekonomii współpracy i badaczem, który specjalizuje się w analizie zjawiska.

Jednak nie brakuje zupełnie innych głosów. - Wysnuję śmiałą hipotezę. Dla wielu osób ekonomia dostępu może być właśnie sposobem na wyjście z prekariatu – uważa prezes Instytutu Inicjatyw Gospodarczych i Konsumenckich INSTIGOS Piotr Palutkiewicz. - Niektórzy z nich, jeżdżąc np. Uberem, zdobędą środki na stworzenie biznesu, o którym zawsze marzyli. Inni korzystając z platformy Polakpotrafi zdobędą środki na napisanie powieści, która zawsze chodziła im po głowie. Bez tej platformy i wsparcia społeczności (nie tylko finansowego), nigdy być może nie podjęli by decyzji, by porzucić pracę na umowę zlecenie w modnym barze i zacząć robić to, o czym zawsze marzyli - dodaje.

Przykłady powstających w Polsce w ostatnich latach firm w sektorze sharing economy pokazują, jak różnorodny jest to rynek. Platforma skilltrade pozwala na przykład na wymianę umiejętności. Można na niej dzielić się swoimi talentami, na przykład znajomością języka obcego czy umiejętnościami kulinarnymi. Obecnie do platformowych grup należy około 200 tys. osób. Twórcy platformy umożliwiają wymianę umiejętności i ich sprzedaż za darmo.

PolakPotrafi.pl to największy w Polsce portal finansowania społecznościowego. Jeśli promowany na nim projekt nie zgromadzi zakładanej na starcie kwoty, to pieniądze są zwracane wpłacającym. Innym pomysłem na wykorzystanie idei współdzielenia jest platforma Trejdoo. Umożliwia ona wymianę walut po ustalonych przez użytkowników kursach albo negocjowanie ich z dilerami. Platforma pobiera co prawda prowizję od każdej transakcji, ale twierdzi, że na każdej z nich klient może zaoszczędzić nawet 7 proc. Serwis Kokos specjalizuje się w pożyczkach społecznościowych. Osoby dysponujące gotówką określają oprocentowanie pożyczek oraz wybierają osoby, którym są gotowe ich udzielić. Organizacja Foodsharing specjalizuje się natomiast w przyjmowaniu żywności z krótkim terminem przydatności od sklepów i restauracji po to, by rozdać ją potrzebującym w swoich jadłodajniach lub otwartych lodówkach.

Polskie serwisy działające w sektorze ekonomii współpracy kopiują też najlepsze globalne wzorce. Aplikacja i serwis inOneCar.com to polska odpowiedź na Ubera. Platforma Wolneauto.pl umożliwia wypożyczanie samochodów (jest wzorowana na WhipCarze czy serwisie Getaround), iParkomat pomaga w znalezieniu miejsc parkingowych (jak Just Park), a platforma wooloo.pl pełni funkcję bazaru, na którym spotykają się zleceniodawcy ze specjalistami (jak na Task Rabbicie).
Popularność serwisów tego typu nie bierze się z próżni. Odzwierciedla stosunek coraz większego odsetka społeczeństw do konsumpcji i pracy. - Dla wielu osób praca na własny rachunek oznacza często dużo większą swobodę i większe zarobki – mówi Palutkiewicz. - Wiele z tych osób nie chce pracować w regulowanym umowami lub prawem pracy biznesie. Nie chcą one określonego czasu pracy, limitowanego urlopu, przełożonego, okresu wypowiedzeń – dodaje. Potwierdzają to wyniki badania przeprowadzonego w USA i w Europie przez firmę doradczą McKinsey, które pokazują, że niezależni pracownicy często świadomie decydują się na taką formę zatrudnienia: aż 70-75 proc. z nich przyznaje, że freelancing jest ich dobrowolnym wyborem. - Dla innych praca w obszarze ekonomii współpracy jest sposobem na realizację swoich pasji. Młodzi ludzie pracują w korporacji w godzinach 9-17, by wieczorem tworzyć kursy online, które publikują na portalach ekonomi współdzielenia – twierdzi Palutkiewicz.

Kolejna fala prekaryzacji

A co jeśli ekonomia współpracy niesie ze sobą ryzyko wystąpienia kolejnej fali prekaryzacji? Co jeśli pod firmy, których zadaniem jest umożliwianie ludziom dzielenia się, podszywają się pod twory prawne, które w istocie są korporacjami? Dobrym przykładem jest tutaj wzbudzający kontrowersje w wielu częściach globu Uber.

Fenomen Ubera polega na umiejętnym wykorzystaniu aplikacji mobilnej, dzięki której był w stanie wejść na rynek wcześniej zarezerwowany dla firm taksówkarskich. Firma nie oferuje nowego typu usługi, a raczej starą, która jest sprzedawana po prostu za pośrednictwem nowego kanału. Weszła na rynek przewozu osób z pominięciem obowiązujących na nim przepisów prawnych oraz odpowiedzialności za kierowców. Kierowcy Ubera to w zasadzie pracownicy wielkiej już w tym momencie korporacji. Nie posiadają oni jednak praw pracowniczych ani osłon socjalnych. Chociaż rzadko podnosi się ten głos, to jest to w istocie forma prekariatu. Prekariat to nowa klasa społeczna, która pracuje w specyficznych warunkach. Żyje bowiem w stanie ciągłej niepewności, nie posiada stałych umów, prawa do urlopu czy zabezpieczeń socjalnych.

Główną przewagą Ubera nad konkurencją jest niski koszt świadczonych usług. Wspomniane zjawisko cięcia kosztów pracy niewiele jednak różni się od uciekania tradycyjnego biznesu w Polsce od umów o pracę czy wypychania pracowników w przymusową działalność biznesową. Firmy z sektora ekonomii współpracy mogą właściwie bez ograniczeń oszczędzać na bezpieczeństwie osób świadczących dla nich pracę. Pracownicy Ubera i podobnych firm są rozproszeni i nie mają narzędzi do ubiegania się o swoje prawa. Sfera działania tego typu firm nie została też w wielu krajach prawnie unormowana, co wzbudza wiele protestów.

Problem ten widzi jednak zupełnie inaczej Łukasz Zgiep, bloger, który doktoryzuje się z gospodarki współpracy. - Osoby świadczące usługi w modelu collaborative economy nie oczekują bezpieczeństwa pracy czy dochodu, są świadome wolnorynkowego mechanizmu, który zapewniają platformy. Zdają sobie sprawę z zasad i jeżeli będą świadczyły dobrej jakości usługi to będzie na nie popyt - tutaj nikt nikomu nie daje gwarancji - liczy się jakość – mówi. Podkreśla też, że system ocen użytkowników platform CE zapewnia im wysoką jakość dóbr i usług, transparentność oraz bezpieczeństwo. - Bardzo często w tradycyjnym modelu decydowała sama marka firmy, która dostarcza usługę - tutaj marką jest konkretna osoba, która ma świadomość, że później zostanie oceniona – dodaje.

Przeciwko firmom działającym w tym sektorze zaczęły jednak opowiadać się rządy. Lokalne władze w Berlinie zakazały procederu wynajmu mieszkań przez internet. Za takie działanie grozi tam grzywna w wysokości nawet do 100 tys. euro. Prawny status działalności Ubera bardzo różni się w poszczególnych krajach. Na Węgrzech platformy typu Uber są nielegalne, a współpracujący z nimi kierowcy są surowo karani. W USA działalność tego typu firm przewoźniczych jest regulowana stanowo.

Do sądów zaczęły trafiać zbiorowe pozwy przeciwko Uberowi. Na początku tego roku w Los Angeles osoby zatrudnione przez firmę domagały się od przewoźnika praw i benefitów przysługujących pracownikom. Uber zaproponował im w ramach ugody 7,8 mln dol. W tym samym czasie podobny pozew trafił do sądu w Kanadzie. Natomiast w 2016 roku sąd w Londynie uznał, że osoby świadczące pracę dla Ubera są „pracownikami”. Firma tłumaczyła się nadaremnie, że jest dostawcą aplikacji, a nie podmiotem świadczącym usługi taksówkarskie. Protesty taksówkarzy przeciwko korporacji miały miejsce również w Polsce. - Jestem przekonany, że odpowiednie regulacje prawne z obszaru collaborative economy mogą się przyczynić do rozwoju tego typu platform, a co za tym idzie lepszej alokacji zasobów materialnych i pracy. Obecnie w wielu obszarach brak jest takich regulacji. Najważniejsze, aby pracując nad nimi wziąć pod uwagę całokształt zjawiska oraz korzyści jakie modele CE przynoszą społeczeństwu – twierdzi Zgiep. Ekspert podkreśla jednak, że nie wszyscy użytkownicy platform CE powinni być uznawani za pracowników. - Myślę, że najlepszym przykładem wprowadzania odpowiedzialnych regulacji w obszarze ekonomii współpracy jest Wielka Brytania – podsumowuje.

Ekonomię współpracy należy postrzegać jako połączenie dwóch oddzielnych zjawisk. Z jednej strony to takie modele współdzielenia zasobów lub usług pomiędzy użytkownikami, które mają na celu generowanie zysku. Drugim z celów tego typu działalności jest jednak optymalizacja ponoszonych kosztów lub uzyskanie w ramach wymiany jakiejś usługi albo rzeczy. Zasoby te jednak należą do użytkowników, którzy mają nad nimi kontrolę i mogą nimi w pełni dysponować. Jedynie sama sieć służąca do kontaktów między użytkownikami może powstawać na bazie aplikacji dostarczanych przez profesjonale firmy. Podmioty działające w tym sektorze są bardzo różnorodne. - Moim zdaniem należy być ostrożnym z generalizowaniem, czym innym jest bowiem wynajem jednego z pokoi w swoim mieszkaniu w weekend, a czym innym wynajmowanie kilku mieszkań na Airbnb – zauważa Zgiep. To wokół pierwszej ze wspomnianych form powstaje najwięcej kontrowersji.

Kolejna bańka, czy złoty biznes?

U podstaw ekonomii współdzielenia leży idea mówiąca, że na rynku istnieje ogromna rezerwa nieużywanych zasobów oraz masa ludzi chcących z nich skorzystać. Jedyne czego trzeba, aby doszło do wymiany, jest przekazanie informacji. Firmy świadczące usługi w tym zakresie są więc często postrzegane jako pośrednicy, którzy dostarczają infrastrukturę komunikującą obie strony transakcji.

Siłą ekonomii współpracy jest to, że pomaga w jak najefektywniejszym wykorzystywaniu zasobów dostępnych na rynku. Jej przewagą nad tradycyjnym biznesem są też niskie koszty. To z pewnością korzystne zjawisko dla globalnego konsumenta, który otrzymuje tani, łatwo dostępny produkt. Tak różowo nie jest jednak po stronie firm.

Najbardziej rozpoznawalną polską firmą z tego sektora jest Brainly (u nas znane jako Zadane.pl). To serwis pomocny w odrabianiu prac domowych przez uczniów. Gromadzą oni punkty, które mogą wymienić na uzyskanie pomocy z dziedzin, z których nauką mają problemy. Z platformy korzysta 60 mln użytkowników na świecie (stan z połowy 2017 roku), ale w zeszłym roku ujawniła ona, że nadal nie przynosi zysków.

W tym aspekcie Barinly nie odbiega od najbardziej znanej firmy z sektora ekonomii współpracy, czyli założonego w USA w 2009 roku Ubera. W 2016 roku straty firmy sięgnęły aż ok. 3 mld dolarów. Czy gospodarka współpracy nie jest przypadkiem kolejną bańką? Pewne jest, że największe koncerny z tego segmentu są na etapie budowania globalnej pozycji. - Uber pomimo 6,5 miliarda dol. przychodu wygenerował w 2016 roku stratę 2,8 miliarda dol., ale dzięki inwestycjom jest dostępny w ponad 630 miastach na całym świecie, a pokój Airbnb można zarezerwować w niemal każdym zakątku świata – mówi Łukasz Zgiep. Uważa on, że modele collaborative economy będą się w przyszłości nadal rozwijać, a sytuacja finansowa tych firm wraz z optymalizacją ich procesów będzie ulegała poprawie, generując zyski dla swoich inwestorów.

Uber czy Airbnb nie są spółkami publicznymi, więc rynek nie zweryfikował ich wartości. Cieszą się jednak ogromnym zainteresowaniem inwestorów. - Uber został wyceniony przez nich na 69, a Airbnb na 30 miliardów dol. Świadczy to o ogromnym zaufaniu inwestorów do tego typu modeli biznesowych i o tym, że na obecnym etapie nie oczekują oni zysków od tych firm – twierdzi Zgiep.

Nie można w tym przypadku także mówić o klasycznej bańce, bowiem firmy z sektora ekonomii współpracy dostarczają realnych usług. Być może to ciągle działalność deficytowa, ale część strat jest zapewne wykazywana tylko na „papierze”. Trudno to zweryfikować, bowiem ekonomia współpracy nie została w pełni uregulowana podatkowo.

Gospodarka oparta na internecie rządzi się też swoimi prawami. Nowe pomysły wymagają na początku dużych inwestycji. Jednak jeśli biznes okaże się strzałem w dziesiątkę, to bycie pionierem w danej niszy przełoży się w przyszłości na ogromne przychody. Są to więc inwestycje dużego ryzyka, ale też dające możliwość osiągnięcia globalnego sukcesu.

Ekspansja firm z sektora sparing economy zmniejsza przychody tradycyjnych. Branża hotelowa szacuje, że w wyniku działania AirBnb hotele tracą rocznie 450 millionów dolarów.

Zdaniem badaczy Georgiosa Zervasa, Davide’a Proserpio i Johna W. Byersa , w Austin, gdzie Airbnb jest najbardziej rozpowszechniony, platforma ta przyczynia się do obniżenia przychodów tradycyjnych podmiotów z branży hotelarskiej o 8-10 proc. (wnioski pochodzą z publikacji „The Rise of the Sharing Economy: Estimating the Impact of Airbnb on the Hotel Industry”). Z kolei dzienna liczba przejazdów taksówkami w Nowym Jorku spadła od początku 2015 do pierwszych miesięcy 2017 roku o około 100 tys. (wykres).

Dzienna liczba przejazdów w Nowym Jorku źródło: Inne

W tym samym czasie znacznie wzrosła w przypadku Ubera i Lyfta. W Polsce brak ciągle twardych danych nt. wpływu sektora SE na przychody tradycyjnych firm.

- Sektor usług w modelu collaborative economy nie zagraża tradycyjnym firmom - stanowi on uzupełnienie oferty i zapełnia rynkowe luki – twierdzi Zgiep. Tradycyjne modele biznesowe stoją przed ogromną szansą zaadapotwania nowych technologii i wdrożenia ich u siebie, aby osiągnąć te same korzyści co prekursorzy. Świetnym przykładem są myTaxi oraz itaxi, które skorzystały z technologii, jakie wprowadził Uber. W branży finansowej - mBank, który wprowadził społecznościową wymianę walut wewnątrz swojej platformy – dodaje.

Nowe formy działalności mają nad tradycyjnymi wiele przewag. Firmy z sektora ekonomii współpracy są także beneficjentami spadającego zaufania do biznesu. Powoduje ono duże straty dla firm, głównie z tytułu niepodpisanych umów w obawie o nieuczciwość kontrahentów. Z raportu „Kapitał społeczny i zaufanie w polskim biznesie 2015” Krajowego Rejestru Długów wynika, że można je oszacować na 145-215 mld zł. Innymi atutami usług współdzielenia są też niskie ceny oraz indywidualizacja oferty.

Tradycyjne rynki są zdominowane przez wielkie ponadnarodowe korporacje. Jednak firmy z obszaru ekonomii współpracy mają łatwiejszy do nich dostęp, bowiem tworzą własne platformy obrotu, niezależne od istniejących. Nie dziwi więc, że serwisy takie jak Uber czy Airbnb rozwijają się w tempie niedostępnym dla tradycyjnych firm.

Małe i zwinne start-upy, jak pokazują liczne doświadczenia, potrafią się często dużo lepiej dopasować do nowej rzeczywistości. - Sharing economy stwarza zatem szansę na przełamanie dotychczasowej hegemonii koncernów i korporacji w wielu obszarach – mówi Palutkiewicz.

Jak przyszłość czeka ekonomię współpracy? Firmy takie jak Uber czy Blablacar stają się globalnymi hegemonami. Zdaniem Piotra Palutkiewicza w ciągu najbliższych lat, rynek tych platform stanie się celem dla kolejnych koncepcji biznesowych w obszarze ekonomii współdzielenia, lub innego modelu, który na dzień dzisiejszy jeszcze nie powstał. - Można wysnuć analogie do rynku telefonii komórkowej. Jeszcze kilka lat temu innowacyjna Nokia przecierała szlak na rynku telefonii komórkowej. W ciągu kilku kolejnych lat została całkowicie skonsumowana przez konkurentów (Samsung, Apple), którzy wprowadzili dalsze innowacje do produktu w postaci ekranów dotykowych. Nokia tę zmianę przespała, pomimo, że była liderem i prekursorem rynku – wyjaśnia.
http://forsal.pl/galerie/1091807,duze-zd.....nosci.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 17:56, 10 Sty '18   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Rynek pracownika? Umowy śmieciowe mają się całkiem dobrze 10.01.2018, 08:01 | Aktualizacja: 10.01.2018 Dziennik Gazeta Prawna

Jak płacono ZUS od umów-zleceń źródło: Dziennik Gazeta Prawna

Mimo dużego popytu na pracę umowy śmieciowe mają się całkiem dobrze – wynika z danych Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Są tańsze od umów o pracę.

Na naszą prośbę ZUS sporządził zestawienie liczby osób, które pracowały tylko na umowach-zleceniach (albo agencyjnej lub cywilnoprawnej) i odprowadzały od nich składki emerytalno-rentowe. W ubiegłym roku przeciętnie w miesiącu było takich osób 1 mln 16 tys. To tylko niewiele mniej niż w 2016 r. Wtedy przeciętnie w miesiącu składki od takich umów odprowadzało 1 mln 30 tys. osób.

W zamyśle autorów pomysłu ozusowanie umów-zleceń miało być pierwszym krokiem w walce z umowami śmieciowymi – czyli taką formą zatrudnienia, która jest opłacalna dla pracodawcy (ze względu na oszczędności na składkach), ale niekoniecznie dla pracownika (ze względu na gorszą ochronę prawną i brak kapitału emerytalnego). Ale umowy śmieciowe na rynku pracownika mają się całkiem nieźle. Oskładkowanie wszystkich umów-zleceń w 2016 r. nie przełożyło się na wyraźny spadek popularności tej formy zatrudnienia. Mimo dużego popytu na pracę (w pierwszych trzech kwartałach ub.r. utworzono ponad pół miliona nowych miejsc pracy, a w końcu września prawie 28 tys. nie było jeszcze obsadzonych) ta formuła świadczenia pracy nie traci na atrakcyjności.

Unikanie trudniejsze

– Skoro nie ma spadku ich liczby, to trudno mówić, że maleje zainteresowanie tego typu umowami. Przy obecnym wzroście zatrudnienia nie spadła liczba umów cywilnoprawnych, a w segmencie umów o dzieło być może nawet wzrosła. Ponieważ mamy rynek pracownika, to na pewno możemy zaobserwować presję na wzrost wynagrodzeń, stąd większy przypis składek na Fundusz Ubezpieczeń Społecznych. Ale trudno stwierdzić skłonność pracodawców do zawierania umów o pracę, jaka powinna wynikać z presji ze strony pracowników – mówi Paweł Wojciechowski, główny ekonomista ZUS.

Podkreśla jednak, że trudno o ostateczne i twarde oceny. Nie ma bowiem jeszcze pełnych danych o umowach o dzieło za 2017 r.

– Nie mamy informacji o tym, ile ich się zawiera i jakiej są wartości. Od nich nie płaci się składek. Nie można wykluczyć, że od początku 2016 r. takie umowy zyskały na atrakcyjności – dodaje Wojciechowski. Zaznacza, że unikanie składek, które polega na zamianie jednego rodzaju umowy innym (np. zlecenia umową o dzieło), jest coraz trudniejsze, bo obarczone dużym ryzykiem zakwestionowania tego przez ZUS.

Forma wciąż atrakcyjna

Także na podstawie dostępnych danych Głównego Urzędu Statystycznego trudno o stawianie twardych tez. Niemniej liczba zatrudnionych w gospodarce na podstawie stosunku pracy (to pojęcie nie obejmuje umów śmieciowych) w ciągu trzech kwartałów 2017 r. wzrosła o 3,3 proc. Liczba zatrudnionych w ten sposób zwiększyła się do ponad 8,7 mln. Na tym tle to, że liczba umów-zleceń nie rośnie, można też potraktować jako sukces.

Z danych ZUS wynika, że choć liczba ubezpieczonych niemal się nie zmieniła, to kwota składek, jakie wpłacano od umów-zleceń, już tak. Średni miesięczny przypis składki z tego tytułu w 2016 r. wynosił nieco ponad 305 mln zł. A w 2017 r. – już prawie 364 mln zł. Prawie 20-proc. wzrost to efekt decyzji rządu, by w ubiegłym roku radykalnie podnieść płacę minimalną i minimalną stawkę godzinową. Trzeba bowiem wiedzieć, że składek ZUS nie płaci się od całości umowy-zlecenia, tylko do wartości minimalnego wynagrodzenia. Dlatego też ta forma zatrudnienia w porównaniu z umowami o pracę wciąż jest z punktu widzenia pracodawcy atrakcyjna.

– Ponieważ podstawą wymiaru jest wysokość płacy minimalnej, to z punktu widzenia pracodawcy nadal taka umowa jest mniej kosztowna niż umowa o pracę. Gdyby podstawa ta była wyższa, to również wpływy ze składek byłyby wyższe – mówi Paweł Wojciechowski.
http://forsal.pl/praca/aktualnosci/artyk.....obrze.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 13:58, 23 Lut '18   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Praca na śmieciówkach to nie tylko polski problem [WYKRES] 16.02. 2018 Bloomberg

Rozmowa o pracę źródło: ShutterStock

Włoski rynek pracy przeżywa obecnie boom, jednak zatrudnienie rośnie głównie wśród pracowników tymczasowych.
Tak dobrze jak teraz na włoskim rynku pracy nie było od dawna. Obecnie łączna liczba osób zatrudnionych jest na rekordowo wysokim poziomie, a stopa bezrobocia spadła w listopadzie do najniższego poziomu od pięciu lat.

Jednak wysoki poziom zatrudnienia we Włoszech ma też swoje ciemne strony. Z analizy rodzajów zatrudnienia wynika, że większość nowych miejsc pracy ma charakter tymczasowy.

Włoscy pracodawcy coraz częściej stawiają na zatrudnienie pracowników tymczasowych, co sprawia, że pozytywny obraz poprawy na włoskim rynku pracy i jego wkład w obserwowane ostatnio ożywienie gospodarcze nie jest tak jednoznaczny.

Z analizy danych włoskiego urzędu statystycznego przeprowadzonej przez agencję Bloomberg w listopadzie 2017 r. zatrudnionych było o około 1,1 miliona osób więcej niż w maju 2014 r. Ale prawie sześć na dziesięć tych umów zawartych zostało na czas określony.


http://forsal.pl/swiat/unia-europejska/a.....ykres.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wld




Dołączył: 16 Lut 2009
Posty: 1104
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 19:55, 25 Lut '18   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

@WZBG
Dokładnie. To wszystko opisuje proletariat. Wróciliśmy do XIXw. Prekariat jest czymś innym. To człowiek dobrze wykształcony np. po Wyższej Szkole Gotowania na Kuchniach Gazowych plus fakultet z Butli Turystycznych, który przez rynek pracy wyceniany jest jak śmieć i ląduje na śmieciówce. Jego kwalifikacje są żadne w realnej gospodarce i tyle też zarabia. Jedynym ratunkiem dla niego jest posada państwowa, tudzież wymuszona przez państwo (parytet, stanowiska wynikające z przepisów). Taki pacjent jest efektem masowej produkcji magistrów, licencjatów, etc., bez upewnienia się, czy jest zapotrzebowanie w gospodarce. Jak napisałem wyżej, taki człowiek nie ma szans na pracę zgodną ze swoim "wykształceniem", nie ma innych kwalifikacji potrzebnych na rynku, więc robi niskopłatne prace. Ma przez to ogromne pretensje, bo debil z dyplomem, różni się od zwyczajnego debila, tylko poziomem pretensji. Reasumując jest to proletariat z papierkiem, tak samo głupi, leniwy, bez kwalifikacji. To kwestia mentalności. Mam kolegę po liceum, politologii i jeszcze jakimś gównie, co został mechanikiem. Kompletny samouk. Sytuacja go zmusiła i teraz ma warsztat, dom i fajne życie. Także prekariusze wszystkich krajów łączcie się i razem do nauki czegoś pożytecznego, a nie mi tu kurwa stękać jak te cioty.
_________________
"sodomitom smierc i sodomitom wojna"
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Prawda2.Info -> Forum -> Dyskusje ogólne Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona: 1, 2, 3   » 
Strona 1 z 3

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz moderować swoich tematów


Klasy społeczne - prekariat a proletariat itd
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group.
Wymuś wyświetlanie w trybie Mobile