Rosja powinna szykować się do wojny.
Kraje Zachodu stopniowo są urabiane, by przełknąć wojnę co niezwykle przypomina sytuację z końca XIX i początku XX wieku.
Parchate, tchórzliwe chuje piszą takie gówna.
http://wyborcza.pl/magazyn/1,139595,1634.....html#CukGW
"Zachód żyje w cieniu setnej rocznicy wybuchu I wojny światowej i boi się nowej Wielkiej Wojny. Dlatego jest bierny wobec rosyjskiej agresji.
Harold Macmillan, zapytany kiedyś, z czym miał jako brytyjski premier największy problem, odparł, jak pamiętamy: "Wydarzenia, chłopcze, wydarzenia". Czy zestrzelenie samolotu malezyjskich linii, lot MH17, najpewniej rakietą rosyjskiej produkcji, które spowodowało śmierć wszystkich 298 osób obecnych na pokładzie cywilnej maszyny, stanie się jednym z tych krytycznych momentów, które zmieniają historię? Czy zmusi to społeczność międzynarodową do przemyślenia roli Rosji w ukraińskim kryzysie, czy zmusi Rosję do zmiany polityki? Za wcześnie o tym orzekać.
Dlaczego Zachód nie chce uznać rosyjskiego zaangażowania na Ukrainie za wojnę? Ze strachu przed rosyjskim arsenałem nuklearnym? Z powodu uzależnienia Europy od rosyjskiego gazu? Czy też ze względu na europejską niechęć do ryzyka albo słabość Ameryki?
A może wyjaśnieniem jest zalew książek i filmów wyprodukowanych z okazji setnej rocznicy wybuchu I wojny światowej, który tak bardzo wpłynął na naszą ocenę obecnych wydarzeń, że zdeterminował stłumioną reakcję na rosyjską aneksję Krymu?
Rocznice historyczne są jak nalot dywanowy. Bombardują nas "lekcjami do wyuczenia" w postaci tomów monografii i powieści, konferencji, filmów czy wystaw i domagają się, by się im bezwarunkowo poddać. Kształtują nasz sposób patrzenia na rzeczywistość. Napędzają lęki i sprawiają, że pewne przyszłe skutki wydarzeń wydają się nam bardziej realne niż inne. Rocznice mają magiczną moc: bierze się ona z naszej obsesji na punkcie okrągłych liczb i nie ma nic wspólnego z racjonalną argumentacją.
Być może gdyby upadek muru berlińskiego miał miejsce w innym czasie niż w dwustulecie rewolucji francuskiej, nasze postrzeganie zmian w Europie Środkowej i Wschodniej byłoby inne, a to, co dziś nazywamy rewolucją, zyskałoby inne miano. Czy to nie słowo "rewolucja", ze wszystkimi jego historycznymi konotacjami, zdeterminowało wybory aktorów 1989 r.? Wspólny strach przed rewolucyjną przemocą skłonił zarówno stare elity, jak i dysydentów do wybrania negocjacji i kompromisu. Można sobie wyobrazić, że jeśli w roku 2017, w setną rocznicę rewolucji bolszewickiej, w Moskwie wybuchłyby masowe polityczne protesty, kusiłoby nas, by uwierzyć, że historia po raz kolejny zmienia bieg.
W swojej klasycznej pracy "Thinking in Time" amerykańscy politolodzy Richard Neustadt i Ernest May wykazali, że gdy przychodzi kryzys i trzeba podjąć decyzję, kluczowy jest zawsze wybór odpowiedniego historycznego porównania. Ci, którzy decyzje podejmują, potrzebują historii, żeby zrozumieć teraźniejszość.
Podczas kryzysu kubańskiego najważniejszą decyzją, jaką musiał podjąć prezydent Kennedy, był wybór odpowiedniej historycznej analogii. Szukając jej, musiał wybrać między "Suezem", "Pearl Harbor" i "kryzysem z lipca 1914 r.".
Postawienie na Suez oznaczałoby, że umieszczenie na Kubie rosyjskich rakiet miało jedynie odwrócić amerykańską uwagę, a Ameryka powinna być w rzeczywistości gotowa na radziecką akcję gdzieś w Europie. Jeśli natomiast Sowieci przygotowywali niespodziankę na wzór Pearl Harbor, Amerykanie powinni byli uprzedzić ich atak.
Kennedy zdecydował się jednak postrzegać kryzys kubański przez pryzmat polityki wielkich mocarstw z lata 1914 r. - co połączył z determinacją, by nie powtórzyć ówczesnych błędów. W rozmowie ze swoim bratem Robertem wyjaśnił logikę swojego wyboru i źródła swoich decyzji.
To popularna książka Barbary Tuchman "Sierpniowe salwy" ukształtowała jego opinię. - Nie zamierzam pójść drogą, która pozwoli komukolwiek napisać o tym czasie książkę "Październikowe rakiety" - wyznał Kennedy. Książka Tuchman została opublikowana w 1962 r., w wigilię 50. rocznicy wybuchu I wojny. Gdyby nie nadchodząca rocznica, mogłaby ona napisać inną książkę, a przebieg zimnej wojny mógł być inny. Gdyby nie nadchodząca rocznica, prezydent może nie przeczytałby jej książki.
Był czas, gdy "historia" oznaczała dla Europejczyków głównie historię starożytnych Greków i Rzymian. W XXI wieku historia, która ma znaczenie, to historia ostatniego stulecia. Dziś, w obliczu obcej agresji i pogwałcenia granic suwerennego państwa, europejscy decydenci i opinia publiczna mają wybór między dwoma historycznymi porównaniami: lipcem 1914 roku i Monachium roku 1938. Żadna analogia nie reprezentuje historii jako takiej; obie zamiast tego przypominają historyczne lekcje, ale różne lekcje.
***
Historia lipca 1914 r. to opowieść o przypadkowej wojnie. Według popularnego przekonania wojnę spowodowało nieporozumienie, zła komunikacja i brak zaufania między wielkimi mocarstwami. Lekcja z lipca 1914 r. jest prosta: strzeż się przesadnej reakcji i daj szansę dyplomacji.
Monachium roku 1938 daje nam zupełnie inną lekcję. Uczy, że kapitulacja przed żądaniami agresywnej dyktatury nie prowadzi do pokoju: choć pozwala na krótszą metę uniknąć wojny, sprawia też, że nieunikniona staje się jeszcze większa wojna, na mniej korzystnych warunkach. Ostrzega nie przed reakcją przesadną, ale przed biernością. Ale jak mamy ocenić, czy znaleźliśmy się znów w 1914, czy w 1938 r.? Jak mamy wybrać, czy bać się przypadkowej wojny, czy destrukcyjnej polityki ustępstw?
Wybór historycznej analogii w znacznej mierze zależy od książek historycznych, które akurat czytamy. A to, co czytamy, jest zdeterminowane przez historyczną rocznicę, którą akurat obchodzimy. Udawanie, że w 2014 r. czerpiemy z historii, oznacza powrót do wybuchu Wielkiej Wojny. W obecnym roku żadne inne historyczne porównanie nie ma szans się przebić.
W obliczu rosyjskiej aneksji Krymu europejscy politycy i opinia publiczna nie mają wielkiego wyboru. W roku, w którym w całej Europie obchodzimy setną rocznicę wybuchu I wojny światowej, porównanie z rokiem 1914 jest nieuniknione. I nie tylko rosyjski gaz czy słabość Ameryki, ale też wybuch Wielkiej Wojny wpłynął na europejską reakcję.
Polityk czytający świetną książkę Christophera Clarka "Sleepwalkers" ("Lunatycy") bać się może tylko jednego - przesadnej reakcji. Dlatego wydaje się mało prawdopodobne, by nawet tak tragiczne wydarzenie, jak zestrzelenie malezyjskiego samolotu i śmierć blisko 300 osób, zmieniło radykalnie europejską percepcję i europejską politykę.
Żyjemy w czasach, kiedy można zakwestionować każdy fakt i każdy może przedstawić swoją wersję wydarzeń. Im bardziej przejrzysta staje się nasza rzeczywistość, tym trudniej zgodzić się co do faktów. Mylą się więc ci, którzy oczekują, że zestrzelenie samolotu zmieni radykalnie stanowisko Europejczyków w kwestii roli Rosji w tym konflikcie. Rocznice są ważniejsze niż fakty.
Gdyby Rosja zdecydowała się zająć Krym w 2038 r., reakcja Zachodu mogłaby być inna.
*Iwan Krastew - bułgarski politolog i publicysta. Szef Centrum Strategii Liberalnych w Sofii, wykładowca w Instytucie Nauk o Człowieku w Wiedniu"
Popija sobie winko i pierdoli sobie smuty o WOJNIE, jakby kurwa mówił o napierdalaniu się na pięści pod barem w czym, co widać po ryju również nigdy nie uczestniczył.