Z ambitnych planów jak zwykle nici. Z zapowiadanej drugiej Irlandii - może to i dobrze - nic właściwie nie wyszło. Ale za to budowa drugiego Bangladeszu w systemie opartym na centralizacji okazała się arcydziełem. Konstrukcja ta polega na tym, że prowincja płaci na zachcianki centrali, a ta - jeżeli jeszcze coś pozostało do roztrwonienia - oddaje z powrotem na prowincję według własnej sympatii i uznania. Warszawa jest podmiotem, prowincja jest cytryną, z której należy wycisnąć tyle, ile się tylko da. To w Warszawie wydają przywileje i tutaj znajduje się pępek świata. Tutaj zapadają decyzje odnośnie prowincji, to właśnie tam orzekają, kogo zniszczyć, a kogo ochronić. I za to mamy stolycę kochać. Już od przedszkola recytujemy:
„Jaka wielka jest Warszawa!
Ile domów, ile ludzi!
Ile dumy i radości
W sercach nam stolica budzi!”
Czyżby tak ? Przedmiot naszej dumy i radości kosztuje nas dużo. Niektórzy zapłacili nie tak dawno temu całym swym dobytkiem. A co do prowincji to dla odmiany zapytajmy Zosi-Samosi: „Co nam Śląsk daje? ” No właśnie, co wam Śląsk daje ? Albo co musi dać ?
Zapewne wtłaczanych nam od dzieciństwa struktur władzy kolonizatorskiej nikt by pewnie nie zauważył, gdyby nie kolejna w ostatnich latach katastrofa tysiąclecia, a w zasadzie granda tysiąclecia polegająca na tym, że symbol umieszczony w rodle wyszedł z koryta. Oczywiście, że gdy kolejny raz zalało poniemiecki Śląsk, to ewidentna to wina Fryderyka Wielkiego, który dokonał fuszerki przy regulacji Odry. Ale przy tegorocznej katastrofie tysiąclecia oprócz poniemieckiego Śląska zalała nie tylko woda, ale i krew nie jednego w samym centrum staropolskiej tradycji w Wielko- i Małopolsce. Na prowincji rządów stolycy mają już po dziurki w nosie, a w zasadzie po same strzechy. Trudno tu mówić o winnej naturze lub jak tu zwalić winę na Fryderyka Wielkiego, gdy w wyniku ewidentnych zaniedbań i rabunkowej gospodarki Południe zamieniło się w Bangladesz, a nie jedna wioska zginęła z mapy Polski? Na wieść o kolejnym dramacie, by ratować własny tyłek, zmieniono szybko zasady w trakcie gry. Okazało się przy okazji powodzi, że gdy trzeba wyłożyć kasę, to Polska akurat nie jest państwem centralistycznym, ale jak najbardziej o zakorzenionych strukturach samorządowych. Dlatego przy pomocy kilku motorówek, którymi telewizja mogła nakręcić show, akcję pomocy podtopionego Bangladeszu szczęśliwie zakończono. Natychmiast powrócono do tradycji, z której wynika stary podział obowiązków: od kasowania jest stolyca, a od nieszczęść samorządy.
Oczywiście polski Bangladesz i azjatycki Bangladesz to nie jest to samo. W azjatyckim Bangladeszu buduje się domy na palach bez większych ceregieli biurokratycznych. W polskim Bangladeszu, aby wybudować chałupę potrzeba tysiąc pozwoleń na zezwolenie pozwolonego zezwolenia. Pomimo tego buduje się na terenach do tego nie przygotowanych, a chałupy walą się szybciej niż domki na palach w czasie monsunu w azjatyckim Bangladeszu. Druga poważna różnica pomiędzy polskim i azjatyckim Bangladeszem polega na tym, że w azjatyckim Bangladeszu potomków nie brakuje i państwo nie musi się uciekać do kradzieży tego deficytowego „towaru”. W polskim Bangladeszu nie tylko kradnie się samochody, ale i potomków i to za przyzwoleniem państwa. Pretekst do kradzieży według świeżo upitraszonej ustawy ma podstawy materialne. W polskim Bangladeszu wiele rodzin utraciło cały swój dorobek materialny, a teraz wchodzi w życie przepis odnośnie obrabiania biednych z ich potomków. „Każdemu bowiem, kto ma, będzie dodane i będzie miał w nadmiarze. Temu zaś, kto nie ma, zostanie zabrane nawet to, co ma.” Tak oto powstał nad Wisłą, która właśnie wyszła z koryta, typowy dla naszej planety konflikt bogatej Północy w postaci stolycy i biednego Południa zalanego w następstwie kolonializacji.
Aby odwrócić uwagę od zauważonego powyżej konfliktu, który z czasem stolycę może kosztować władzę oraz status stolycy, kilku warszawskich polityków wybrało się w ramach turystyki powodziowej na wały (jeżeli jeszcze takie istnieją), aby na ich tle nakręcić kilka wywiadów, albo zrobić sobie casting. W końcu zbliżają się wybory i tło polskiego Bangladeszu może pasować im do krawata. Przy okazji lud Bangladeszu będzie mógł sobie zadecydować, który z warszawskich kandydatów będzie za rok a może za dwa porobić sobie oficjalne castingi na wałach (jeżeli jeszcze takie będą) przy następnej świeżej fali i podmuchu bryzy. Właśnie temat jest na topie, bo klimat się zmienił i to dość dramatyczne, ale głównie w odczuciu i percepcji polskiego Bangladeszu odnośnie przewodniej roli stolycy zajętej własnym biznesem. Ale spoko, rzeka Wisła zrobiła sobie wprawdzie nowe koryto, ale jeszcze nie do tego stopnia, by ominąć warszawską syrenkę. Wprawdzie pod wpływem wielkiej wody dekoracje do filmów Andrzeja Wajdy zwanymi potocznie wałami zniknęły od Sandomierza aż po niemalże Puławy, ale za to w stolycy cały sztab obrońców Warszawy, których brakowało na innych pęknięciach, broniło do ostatniej kropli krwi pałace władców w centrali. W końcu w każdej nawet zalanej mieścinie uczczono obrońców Warszawy nazwą ulicy lub skweru i to czczenie - jak widać - do czegoś zobowiązuje. Natomiast nigdzie nie znajdziemy nazwy obrońców prowincji lub obrońców Bangladeszu, więc już z samego nazewnictwa widać, że do obrony warszawskiej kolonii nikogo nic nie zobowiązuje.
Klimat więc jak widać, zmienia się nam szybciej niż przewidziały to nam mądre głowy za biurkiem. Jak wspomniałem w polskim Bangladeszu rodzi się bunt zgodnie z konfliktem Północ-Południe. Rodzą się wątpliwości, co do przewodniej roli stolycy, czy aby - na przykład - dalej wspierać militarystyczną politykę, kiedy już nawet na dekoracje do filmów Andrzeja Wajdy nie starcza. Uprzejmie więc donoszę, że wśród ludu Bangladeszu rodzi się pytanie „co nam daje Warszawa ?”, skoro nawet węgla nie ma. Dużo nas kosztuje i jeszcze dzieci kradnie. A może by w takiej sytuacji mazowiecka stolyca znalazłaby sobie jakiś inny kraik do rządzenia na przykład Afganistan, jeżeli sobie na to pozwoli?
Maciej Jachowicz
|