Od czasu do czasu jakiś lewicowy, żydowski intelektualista, biorąc głęboki oddech, z bólem serca oświadcza, że krytyka Izraela czy w ogóle syjonizmu nie jest antysemityzmem. Potem są bardzo zadowoleni ze swej odwagi. Odrzucając od siebie myśl, że dają tym samym niebezpieczną broń do ręki gojom, nie mówiąc już o Arabach. Następnie goje ze swej strony, spieszą z zapewnieniem, że "antysemityzm" jest czymś, co trzeba brać całkowicie na serio.
Ja sądzę jednak, że nie powinno się prawie nigdy brać na serio antysemityzmu, a czasami należałoby się z tego pośmiać. Myślę, że antysemityzm nijak się ma do konfliktu izraelsko – palestyńskiego. Jeśli już to jako odwrócenie uwagi od rzeczywistego problemu.
"Antysemityzm", technicznie rzecz ujmując, nie oznacza nienawiści do Semitów, to raczej pomieszanie definicji z etymologią. Antysemityzm oznacza nienawiść do Żydów. Lecz tutaj natychmiast stajemy przed odwiecznym problemem tożsamości żydowskiej: "No tak, nasza tożsamość to religia! Nie: grupa etniczna! Nie: wspólnota kulturalna! Tzn. wybaczcie... religia!
Jak tylko znudzimy się tą grą w trzy karty to natychmiast jesteśmy wciągani w nową: "antysyjonizm jest antysemityzmem!" Żeby szybko zauważyć: "nie mylmy syjonizmu z judaizmem! Jak śmiesz antysemito?!"
Ok. spróbujmy dać "antysemityzmowi" definicję tak rozległą jakiej by sobie życzył jakikolwiek apologeta Izraela: "antysemityzmem" może być nienawiść do rasy żydowskiej, do kultury, do religii lub nienawiść do syjonizmu. Nienawiść, a nawet niechęć, opozycja czy brak sympatii.
Jednak radość z takiego postawienia sprawy dla wszystkich popierających bezwarunkowo Państwo Izraela może być krótkotrwała. Nadmuchiwanie zakresu znaczenia słowa "antysemityzm" aż do włączenia wszelkich reakcji mogących zaszkodzić politycznie Izraelowi jest bronią obosieczną. Może być narzędziem represji w stosunku do wrogów, lecz problem tkwi w inflacji definicji, która jak każda inna inflacja dewaluuje monetę. Im więcej rzeczy określamy jako "antysemickie", tym mniej groźnie brzmi sama koncepcja "antysemityzmu".
Dzieje się tak dlatego, że o ile nikt nie może zabronić "nadmuchiwania" definicji to ciągle nie da się modyfikować faktów. Tutaj najwyraźniej korzystnych dla Palestyńczyków, których popiera większość Europejczyków, wielu Izraelczyków i ciągle rosnąca grupa Amerykanów.
Jaką to robi różnicę? Przyjmijmy, że jakiś Izraelczyk o poglądach prawicowych powie, że osadnictwo żydowskie na Terenach Okupowanych jest realizacją aspiracji, które są fundamentalne dla narodu żydowskiego, i że sprzeciwianie się temu jest zachowaniem "antysemickim".
Można by na siłę zaakceptować taki punkt widzenia. Lecz natychmiast pojawia się myśl, że nielegalne osadnictwo tłamsi naród palestyński i gasi jakąkolwiek nadzieję na pokój.
Tak więc wyczynianie akrobacji z definicjami na wiele się nie zda. Możemy tylko powiedzieć: a do diabła z "aspiracjami, które są fundamentalne dla narodu żydowskiego"! Nielegalne osadnictwo jest nie do zaakceptowania!
I tu należy zauważyć, że w momencie gdy mamy moralny obowiązek potępić osadnictwo jesteśmy zmuszeni stać się "antysemitami".
Dzięki inflacji definicji pewne formy "antysemityzmu" stają się obowiązkiem moralnym.
Jeszcze gorzej się dzieje, gdy antysyjonizm określany jest jako "antysemityzm". Bo nielegalne osadnictwo, nawet jeśli nie reprezentuje "aspiracji, które są fundamentalne dla narodu żydowskiego", jest logiczną realizacją idei syjonizmu...
Krytykować osadnictwo to tak jak krytykować syjonizm. Tak więc według rozszerzonej definicji jesteśmy znowu "antysemitami".
Im bardziej pojęcie "antysemityzmu" jest rozszerzane, aż do włączenia weń krytyki Państwa Izraela, tym bardziej cała konstrukcja wydaje się coraz bardziej pozytywna. Biorąc pod uwagę zbrodnie, za które jest odpowiedzialny syjonizm, to dalej jest już tylko jeden logiczny krok do zrobienia: antysyjonizm jest moralnym obowiązkiem. Tak więc bycie antysyjonistą czyni nas "antysemitami", a sam "antysemityzm" jest moralnym obowiązkiem.
A jakie to zbrodnie? Nawet najbardziej entuzjastyczni apologeci Izraela przestali je negować, ograniczając się do stwierdzenia, że ich dostrzeganie jest trochę "antysemickie"...
Przecież Izrael nie jest gorszy od innych.
Po pierwsze: już w wieku sześciu lat uczymy się, że zwrot "przecież wszyscy to robią" nie jest żadną wymówką. Zapomnieliśmy o tym?
Po drugie, zbrodnie nie stają się gorsze tylko dlatego, że patrzymy na nie w oderwaniu od ich powodu. To prawda, inne narody też masakrowały ludność cywilną. Zostawiały ją na pewną śmierć z powodu braku lekarstw, burzyły im domy, niszczyły uprawy i tak dalej.
Lecz Izrael robi to, by potwierdzić starą opinię Israela Zangwillego z 1901 roku, według której: "Palestyna jest ziemią bez narodu, Żydzi są narodem bez ziemi".
I ma nadzieję, że stworzy ziemię całkowicie pozbawioną goim, Arabia deserta, w której żydowskie dzieci mogą śmiać się i bawić pośród pustyni zwanej "pokój".
Dużo wcześniej niż nastały czasy Hitlera, syjoniści przybywali z odległych o tysiące kilometrów miejsc by pozbawić własności osoby, które nic im złego nie zrobiły. Ignorując sam fakt ich istnienia.
Okrucieństwa syjonizmu, początkowo, nie były częścią planu. Wychodziły stopniowo, gdy świadomość "narodu prześladowanego" zaczęła przeradzać się w ideologię wyższości rasowej "narodu wybranego".
I to jest powód, dla którego ten, który kierował masakrą dzieci, kobiet i starców w Deir Jassin został premierem Izraela.
Lecz te zbrodnie nie były wystarczające.
Dziś, gdy Izrael mógłby mieć pokój, nie płacąc praktycznie żadnej ceny, kontynuuje kampanię wywłaszczania. Powodując, że Palestyna staje miejscem, w którym życie znośne jest wyłącznie dla Żydów. Jego celem nie jest obrona porządku publicznego, lecz nieustanna ekspansja.
W rzeczywistości, Izrael jest tak biegły w sztuce propagandy, że kontynuując ludobójstwo w wymiarze soft (jeśli tak to w ogóle można określić) potrafi przedstawić oprawców w roli ofiar.
Izrael buduje państwo rasowe, nie religijne.
Prawo do bycia obywatelem tego kraju zarezerwowane jest wyłącznie dla osób uznawanych przez prawo chalachiczne za Żydów. Czyli prawo do bycia obywatelem Eretz Israel jest określane ściśle według reguł rasowych. Ciągle, jeśli chcemy uznać Żydów za odrębną "rasę". I do tego "wybraną". Tak więc strzelanie do Czeczenów, Wietnamczyków czy Tybetańczyków nie jest tym samym co strzelanie do Palestyńczyków.
Palestyńczycy nie są "kosztem ubocznym" w wojnie przeciwko dobrze uzbrojonym komunistom czy siłom separatystycznym. Strzela się do nich, bo Izrael uważa, że muszą albo zginąć albo wynieść się. Tak jak z drugiej strony, prawo do zawłaszczenia ich własności przysługuje każdej osobie posiadającej prababcię wyznania mojżeszowego. I nieważne, że jej korzenie pochodzą z terenów między M. Kaspijskim a Czarnym. A z Palestyną nie ma nic wspólnego oprócz baśniowych przekazów biblijnych, pisanych zresztą ręką Lewitów.
Śmierć Palestyńczyków nie jest więc jakimś tragicznym błędem aroganckiej super-potęgi. Jest planem. Dokładnie opracowanym i ściśle realizowanym w imię coraz bardziej okrutnego nacjonalizmu.
Izraelski syjonizm na swoim koncie ma relatywnie mało ofiar. Musimy jednak pamiętać o arsenale nuklearnym, który jest na wyposażeniu „najmoralniejszej armii świata”, a który może w jednej chwili zabić dziesiątki milionów ludzi. Głównie w Europie, na którą są wycelowane izraelskie rakiety.
Czy więc „antysemityzmem” jest oskarżenie wszystkich Żydów, nie tylko Izraelczyków, o odpowiedzialność za te zbrodnie?
I znowu, pewnie nie. Bo istnieje wiele rzeczowych argumentów za obroną tej tezy.
Przyjmijmy więc, że Niemcy in generale byli współsprawcami zbrodni z czasów wojny. Ale to nie znaczy przecież, że wszyscy Niemcy, aż do ostatniego mężczyzny, kobiety i dziecka byli winni.
Można powiedzieć, że większość Niemców była winna. Ich wina nie polegała oczywiście na tym, że własnoręcznie dokonywali egzekucji na ludności okupowanych krajów lecz na poparciu tych, którzy takie bestialskie akty planowali i wykonywali.
To co odróżnia tamtą sytuację od tej dzisiejszej, palestyńskiej, to to, że wtedy każda forma oporu, nawet tylko werbalnego, czynionego przez Niemców wobec reżimu nazistowskiego kończyła się źle, ze śmiercią włącznie.
Dziś żaden Żyd krytykujący politykę Państwa Izraela nie naraża się na żadne niebezpieczeństwo. A mówić, to jedyna forma oporu, której się oczekuje. Nikt za to nie zabija ani nie wysyła do KL.
Gdyby wielu Żydów, przekonanych o złej polityce Izraela, zaczęło mówić, to rzecz miałaby przeogromny oddźwięk. Lecz większość nie robi tego. I w tym momencie rozciągnięcie odpowiedzialności zbiorowej na wszystkich Żydów ma większy sens. Większy niż w przypadku Niemców.
Tak więc, skoro nie jest rasizmem stwierdzenie, ze Niemcy byli współsprawcami zbrodni to tym bardzie nie będzie rasizmem i co za tym idzie „antysemityzmem”, stwierdzenie, ze Żydzi są tak samo współsprawcami. Nawet jeśli odrzucić koncepcję odpowiedzialności zbiorowej (to co właśnie realizują Izraelczycy w stosunku do Gazy) to twierdzenie, ze większość dorosłych Żydów popiera państwo popełniające zbrodnie przeciwko ludzkości jest prawdą.
Więc jeśli takie twierdzenie jest antysemityzmem to wypada być „antysemitą”.
Innymi słowy, trzeba dokonać wyboru. Albo używa się słowa „antysemityzm” adaptując je do własnych celów politycznych albo używa się jako wyraz potępienia moralnego. Obydwu rzeczy naraz nie da się pogodzić.
Jeśli chce się uniknąć pomieszania pojęć i utrzymać całą konstrukcję na poziomie do zaakceptowania przez ludzi inteligentnych to definicja antysemityzmu musi być jednoznacznie zdefiniowana. Tak, by nie podlegała żadnej dyskusji.
Należy rozgraniczyć to co w dzisiejszym, potocznym znaczeniu uważa się za „antysemityzm” (najczęściej używając tego epitetu w celach politycznych) od form nienawiści „rasowej” wobec Żydów.
Ale czy coś takiego jak „bezinteresowna nienawiść” w ogóle istnieje? Śmiem wątpić.
Chociaż może się mylę. Cały czas chodzą mi po głowie Deuteronomy.
Wszystko jednak na tym pięknym świecie ma swój początek i koniec. Nic więc nie dzieje się bez konkretnego powodu.
_________________ Jarek Ruszkiewicz
|