Obywatelu pożycz, bo państwo prosi
Andrzej Krajewski
Premier Donald Tusk ogłosił właśnie plan naprawy finansów państwa. W podobnej sytuacji przed wojną walka z deficytem budżetu była patriotycznym obowiązkiem każdego obywatela.
"Wytrwaliśmy zwycięsko wśród wstrząsów, których organizacje finansowe wielu krajów silniejszych gospodarczo niż nasz nie przetrzymały. Dziś, gdy najniebezpieczniejsze momenty są już za nami, musimy przez własne siły opanować pozostałe jeszcze trudności” – napisał w wydanym 5 września 1933 r. orędziu do narodu premier Janusz Jędrzejewicz. Optymistyczny ton oświadczenia kontrastował z dramatyczną sytuacją budżetu państwa, w którym ziała olbrzymia dziura.
Nie było jej czym załatać, bo mało kto kupował obligacje emitowane przez II Rzeczpospolitą, a zachodnie państwa i banki odmówiły nam kredytu. Premier Jędrzejewicz zakomunikował więc narodowi, że na jego prośbę prezydent Ignacy Mościcki podpisał dekret zobowiązujący Polaków, by dla ratowania budżetu pożyczyli państwu kwotę 120 mln zł równą 6 proc. wydatków państwowych (w aktualnej sytuacji budżetu polskiego byłoby to ok. 20 mld zł). „Musimy mieć wiarę we własne siły, a walkę o utrzymanie niezależności gospodarczej doprowadzimy do zupełnego zwycięstwa” – pocieszał premier.
Finanse II Rzeczypospolitej były w ruinie. Cztery lata wcześniej, przed wybuchem wielkiego światowego kryzysu, roczne dochody państwa wynosiły ok. 3 mld zł. Latem 1933 r. wiedziano już, że do budżetu wpłynie jedynie 1,86 mld zł, chociaż drastycznie podwyższono podatki, wprowadzono wiele nowych opłat i akcyz. Stale obcinano też wydatki. Mimo to deficyt wynosił 371 mln zł, czyli ok. 20 proc. całego budżetu. Wedle ministra skarbu Władysława Zawadzkiego dalsze podwyżki podatków nie miały sensu, bo i tak ludzie przestawali je płacić. Pozostawało dodrukowanie pieniędzy, ale sanacyjne rządy niczego tak się nie bały jak inflacji. 10 lat wcześniej hiperinflacja zachwiała zaufaniem obywateli do państwa. Jej powrót w czasie Wielkiego Kryzysu mógł dobić gospodarkę.
Rząd desperacko usiłował łatać finansową dziurę. Zlikwidowano 20 państwowych funduszy celowych (m.in. fundusz drogowy), a uzyskane tą drogą pieniądze włączono do skarbu państwa. Wyemitowano krótkoterminowe obligacje skarbowe o oprocentowaniu aż 7 proc. w skali roku (przy zerowej inflacji). Wypuszczono do obiegu dodatkową ilość monet o niskich nominałach, bitych potajemnie przez państwową mennicę, tak aby nie rozniosła się wieść, że władze „dodrukowują pieniądze”. Ale do domknięcia się budżetu wciąż brakowało 120 mln zł.
Wówczas minister skarbu Władysław Zawadzki wpadł na pomysł, aby powtórzyć przeprowadzoną w 1920 r. Pożyczkę Odrodzeniową. Tocząca wojnę z bolszewicką Rosją Rzeczpospolita zaproponowała wówczas obywatelom wykupienie obligacji rządowych, które skarb państwa obiecał spłacić za 45 lat. Na fali powszechnego entuzjazmu Polacy masowo kupowali papiery rozprowadzane przez społeczne komitety obywatelskie, co pozwoliło sfinansować walkę z najeźdźcą. Zawadzki przekonał premiera i prezydenta, by ogłosić Pożyczkę Narodową.
Aby się udała, postanowiono pomóc społeczeństwu w osiągnięciu patriotycznego uniesienia. „Pożyczając pieniądze własnemu Państwu, obywatel nie traci ich, lecz oszczędza. Nie jest to poświęcenie, lecz przezorność, niosąca od pożyczonych kwot stały i godziwy dochód, oraz zapewniająca zwrot ich w zapowiedzianym terminie” – napisał w oświadczeniu do Polaków Komitet Obywatelski Pożyczki Narodowej utworzony dzień po ogłoszeniu dekretu Mościckiego. W skład tego ciała, któremu przewodniczył marszałek Senatu Władysław Raczkiewicz, weszli przedstawiciele władz, organizacji społecznych, stowarzyszeń branżowych, a także Kościołów i związków wyznaniowych, m.in.: przewodniczący Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem (BBWR) Walery Sławek, generał Edward Rydz-Śmigły, prymas August Hlond, żona Marszałka Aleksandra Piłsudska i jego brat Jan oraz wiele innych ówczesnych sław.
„Udział w pracy nad przetrwaniem przez podpisanie Pożyczki Narodowej jest obowiązkiem. Kto się odeń uchyli – winien zostać potępiony przez ogół, jako ten, co dezerteruje z pola walki o lepszą przyszłość kraju” – ostrzegał obywateli komitet, zapowiadając moralny nacisk na każdego, kto odmówi subskrypcji papierów pożyczki. Obligacje były oprocentowane w wysokości 6 proc. rocznie, a ich wykupienie przez skarb państwa zaplanowano na rok 1944. Obiecano też, że papierami Pożyczki Narodowej będzie można wcześniej regulować niektóre zobowiązania wobec fiskusa (np. podatek od spadku i darowizn), a należne odsetki będą wypłacane corocznie od 1934 r.
Organizacyjną stroną przedsięwzięcia zajął się rządowy komisarz, przyszły prezydent Warszawy Stefan Starzyński. Z właściwą sobie energią dosłownie chwycił za gardło wszystkie krajowe organizacje. Zapraszał do siebie ich kierownictwo i wymuszał konkretne deklaracje – ile pieniędzy członkowie stowarzyszeń oddadzą na ratowanie budżetu.
„Równowaga budżetu to spokój społeczny, warunek przetrwania kryzysu, to kwestia wreszcie naszego znaczenia i kredytu międzynarodowego” – napisał w odezwie do przedsiębiorców Związek Przemysłu Polskiego. Kierujący nim Andrzej Wierzbicki i Henryk Strasburger zobowiązali członków organizacji, by „dobrowolnie” przeznaczyli na wykupienie subskrypcji pożyczki 8 złotych od każdego 1 tys. złotych obrotów ich firm. Zaś osoby zasiadające w zarządach państwowych przedsiębiorstw miały obowiązek zakupu obligacji za jedną dwunastą kwoty rocznych wynagrodzeń. Tą drogą związek zebrał w miesiąc 42 mln zł.
„Polski Przemysł Bekonowy zadeklarował swój udział w Pożyczce Narodowej w sumie z górą 600 tys. zł” – donosił triumfalnie czytelnikom 15 września krakowski dziennik „Czas”.
Dwa dni później informowano, że krakowska gmina żydowska postanowiła dać ledwie 5 tys. zł, a ksiądz biskup polowy WP Józef Gawlina ogłosił oddanie swych jednomiesięcznych poborów (kwoty nie podano). Krakowscy przedstawiciele Zrzeszenia Pracowników Izby Skarbowej 19 września zebrali się na konwencie, „uchwalając jednogłośnie, by przystąpić do subskrypcji tej pożyczki” – informował „Czas”. Doniesień podobnej treści w tamtych dniach pełne były wszystkie gazety. Kto odmawiał subskrybowania choć jednego bonu pożyczki o najmniejszej wartości 50 zł, był ogłaszany człowiekiem bez honoru, zdrajcą lub dezerterem. Miał też kłopot ze znalezieniem pracy, bo w owym czasie np. podczas naboru robotników do fabryki samolotów w Białej Podlaskiej sprawdzający ich oficerowie Dwójki (wywiadu) rozmowę zaczynali od pytania: „Czy już subskrybował pan pożyczkę?”.
Wreszcie 25 września w wywiadzie dla „Gazety Polskiej” Stefan Starzyński poinformował, że zebrano prawie dwa razy więcej niż planowane 120 mln zł. „Rząd nosi się z zamiarem wystąpienia do pana Prezydenta Rzeczypospolitej z prośbą o wydanie nowego dekretu rozszerzającego dotychczasowe uprawnienia. Repartycja subskrypcji nie miałaby celu, gdyż trzeba pomyśleć nie tylko o najbliższych miesiącach, ale i dalszych” – ogłosił komisarz. Tak też się stało i prezydent Mościcki w październiku 1933 r. nowym dekretem podniósł kwotę Pożyczki Narodowej do 340 mln zł.
W patriotycznym uniesieniu lub ulegając moralnemu szantażowi Polacy zapewnili stabilność budżetu na kolejne dwa lata. Ale była też druga strona medalu. Wielkie poświęcenie mieszkańców miast (
chłopi okazali się odporni na propagandę i wydali na pożyczkę jedynie 13 mln zł) uderzyło w gospodarkę. Zniknięcie z rynku 340 mln wywołało ograniczenie i tak niewielkiej konsumpcji, co zaowocowało falą deflacji. Spadły ceny towarów i w 1934 r. produkty przemysłowe były o 30 proc. tańsze niż w momencie wybuchu kryzysu, a rolne nawet o 70 proc. To z kolei uderzyło w produkcję przemysłową, która również zmalała. Oczywiście deflacja nie była tylko wynikiem ściągnięcia z rynku pieniędzy na załatanie dziury w budżecie, ale gdyby rząd powściągnął apetyt i poprzestał na 120 mln zł, uniknięto by pogłębienia trwającej od kilku lat recesji. A tak obywatele zapłacili podwójnie.
Za to zyskali na zdrowym trybie życia. W pierwszym roku płacenia odsetek od papierów Pożyczki Narodowej minister Zawadzki wpadł na pomysł, żeby zobowiązanie II RP od ręki regulować rowerami wyprodukowanymi na zamówienie armii w Państwowej Wytwórni Uzbrojenia w Radomiu. Wojsko wycofało się z kontraktu i tysiące nowiutkich jednośladów stało się własnością skarbu państwa. Postanowiono uszczęśliwić nimi obywateli. Jak informował „Kalendarz Skarbowy”, jeśli ktoś chciał szybciej odzyskać pieniądze, mógł jej papierami opłacić 80 proc. ceny roweru. Natomiast samej pożyczki Rzeczpospolita z wiadomych przyczyn Polakom nigdy nie oddała.
I pewnie nie odda. Po wielu latach protestów i monitów wyrokiem z 24 kwietnia 2007 roku Trybunał Konstytucyjny orzekł, że posiadacze przedwojennych papierów wartościowych mają prawo dochodzić roszczeń. Ale w przypadku Pożyczki Narodowej były to papiery imienne na konkretne osoby. Co oznacza, że realizacji dawnych zobowiązań mogą się domagać od Rzeczypospolitej ci, którzy kiedyś je subskrybowali. A takich ludzi żyje już niewielu. Cóż, by posiadać własne państwo, trzeba czasami wyłożyć pieniądze i wybaczyć, że nie spłaci ono nigdy długu.
Dr Andrzej Krajewski jest historykiem i publicystą
http://www.newsweek.pl/artykuly/sekcje/b.....si,53469,1
_________________
https://www.youtube.com/watch?v=0K4J90s1A2M