W razie awarii sprawdź t.me/prawda2info

 
Sperma dla designerbaby  
Znalazłeś na naszym forum temat podobny do tego? Kliknij tutaj!
Ocena:
2 głosy
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Prawda2.Info -> Forum -> Dyskusje ogólne Odsłon: 1083
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
JerzyS




Dołączył: 20 Maj 2008
Posty: 4008
Post zebrał 0.000 mBTC

PostWysłany: 23:33, 15 Sty '10   Temat postu: Sperma dla designerbaby Odpowiedz z cytatem

Pary lesbijskie mogą w internecie zamówić sobie spermę dla
swojego „designerbaby”?




Przegląd niemiecki IV


* Tomasz Gabiś <http>
*

<http>

Smutna wiadomość nadeszła niedawno z Monachium: 25 stycznia w wieku 81
lat zmarł baron *Caspar von Schrenck-Notzing*, człowiek wielce zasłużony
dla powojennego ruchu konserwatywnego w Niemczech. Każdy, kto chce
poznać korzenie obecnej sytuacji duchowo-politycznej w Niemczech,
koniecznie powinien sięgnąć po jego, wydaną po raz pierwszy w 1965 roku,
książkę /"Charakterwäsche. Amerikanische Besatzung in Deutschland und
ihre Folgen"/ (*/"Pranie charakterów. Amerykańska okupacja w Niemczech i
jej skutki"/*). W 1970 roku Schrenck-Notzing założył dwumiesięcznik
„Criticón” próbując w ten sposób budować konserwatywną przeciwwagę dla
rewolucji kulturalnej 1968 roku. Przez 28 lat wydawane i redagowane
przezeń w Monachium pismo było najważniejszym organem konserwatywnej
inteligencji niemieckiej. Na jego łamach pisali m.in. Armin Mohler, Erik
von Kuehnelt-Leddihn, Günter Rohrmoser, Klaus Hornung, Karlheinz
Weißmann, Alexander Gauland, Gerd-Klaus Kaltenbrunner (więcej o
„Criticónie” i jego redaktorze w następnym przeglądzie).

W 2000 roku Schrenck-Notzing założył fundację Konservative Bildung und
Forschung wspierającą konserwatywne inicjatywy w edukacji i nauce.
Przyznaje ona nagrodę kulturalną im. Baltazara Gracjana, a od 2004 roku
także nagrodę dla dziennikarzy. Tę drugą razem z tygodnikiem „Junge
Freiheit“ i z Ingeborg Löwenthal, wdową po patronie nagrody, świetnym
dziennikarzu Gerhardzie Löwenthalu (1922-2002). Löwenthal wraz z ojcem –
żydowskim kupcem – znalazł się na pewien czas w obozie koncentracyjnym
Sachsenhausen. Całą wojnę przeżył w Berlinie, po 1945 roku pracował w
radiu RIAS, potem w rozgłośni Freies Berlin. W 1963 roku został
dziennikarzem w telewizji ZDF, gdzie w latach 1969-1987 prowadził swój
program, w którym wiele uwagi poświęcał stosunkom panującym w NRD i
nieprawościom reżimu komunistycznego, zajmował się losem ofiar Stasi,
niestrudzenie nawoływał do zjednoczenia Niemiec.

Opublikował wspomnienia "Ich bin geblieben", będące opisaniem życiowej i
politycznej drogi Żyda –niemieckiego patrioty. Był niezłomnym
antykomunistą związanym z konserwatywną prawicą, publikował m.in. w
„Criticónie”. W wywiadzie udzielonym dwa lata przed śmiercią tygodnikowi
„Junge Freiheit” na pytanie, co sądzi o planowanym wzniesieniu w centrum
Berlina pomnika ku czci Żydów pomordowanych przez narodowych
socjalistów, Löwenthal odpowiedział:

/„Całą tę dyskusję o pomniku uważam za całkowicie zbędną. Żydzi
czczą swoich zmarłych na cmentarzu. Na cmentarzu żydowskim w
Berlinie przy Heerstraße jest specjalnie wydzielona część, gdzie
wspomina się tych, którzy zginęli w obozach koncentracyjnych, tam
znajduje się też tablica poświęcona moim dziadkom. To jest miejsce,
dokąd idziemy, kiedy chcemy wspominać naszych zmarłych, nie
potrzebuję do tego jakiegoś miejsca pamięci gdzieś w środku miasta.
Cała ta dyskusja mnie brzydzi” [w oryg.: „Die ganze Diskussion ekelt
mich an”]./

W 2008 roku nagrodą honorową im. Gerharda Löwenthala dostał 84-letni
Peter Scholl-Latour, weteran niemieckiego dziennikarstwa, znawca
światowej polityki, reporter i korespondent wojenny. Jego książka Der
Weg zum neuen Kalten Krieg (Droga do nowej Zimnej Wojny) traktuje o
zaostrzającej się globalnej konfrontacji mocarstw w XXI wieku. Nagrodę
dla dziennikarzy w wysokości 5000 euro otrzymała publicystka i
dziennikarka Ellen Kositza pisząca dla „Junge Freiheit”, konserwatywnej
„Sezession” i libertariańsko-konserwatywnego pisma „eigentümlich frei”.
Urodzona w 1973 roku Kositza, germanistka, żona wspomnianego w
poprzednim „Przeglądzie” Götza Kubitschka i matka sześciorga dzieci,
zajmuje się głównie problematyką społeczną i kulturalną. W kręgach
prawicy niemieckiej zasłynęła przede wszystkim z surowej i zjadliwej
krytyki ideologii „genderowej” – swoje przemyślenia zebrała w książce
wydanej przez wydawnictwo Antaios Gender ohne Ende – oder was vom Manne
übrigblieb (Gender bez końca, albo co zostało z mężczyzny).

Znana również w naszym kraju autorka Gabriele Kuby w artykule Kury
domowe do broni! streszczając poglądy laureatki pochwaliła ją za to, że
tępi bezlitośnie „genderyzm”, ów bagienny kwiat feminizmu. Co pozostało
z mężczyzny, który nie jest już potrzebny nawet do płodzenia dzieci od
czasu, kiedy pary lesbijskie mogą w internecie zamówić sobie spermę dla
swojego „designerbaby”? Kositza uważa, że po demontażu mężczyzny
dominują trzy typy: na wpół cywilizowany brutal (macho, pasza),
metroseksualny modniś stanowiący gogusiowate ucieleśnienie idealnego
androgyna oraz profeministyczny softie, płaczliwy pantoflarz, który dał
sobie wmówić winę za wieki patriarchatu, więc ma „wyrzuty sumienia” i
kolaboruje ze „zgenderyzowanymi” dominami, powtarza w kółko, że „rozumie
kobiety”, że jest ich najlepszym przyjacielem i tym podobne ckliwe
kawałki, jednym słowem, masochista w sadomasochistycznej relacji z
feministkami.

Ideolożkom genderyzmu udało się zdyskredytować, oczernić, zniesławić
mężczyzn; takich zaślepieńczyń jak one ani rozum, ani miłość, ani wola
kształtowania przyszłości nie powstrzymają przed realizacją projektu
„wyzwolenia“ kobiety z „niewoli macierzyństwa”. Oszczerstwa rzucane na
mężczyznę i dyskryminacja matek to dwie strony tego samego medalu, jedno
warunkuje drugie. Efektem genderyzmu, uważa Ellen Kositza, jest
emocjonalne zdziczenie, seksualna dezorientacja i obyczajowe
wynaturzenia, niemożność budowania i utrzymania więzi, klęski w szkole,
w zawodzie, w małżeństwie. Tryumfuje androgyniczna człowieczyca, która
nie znosi swojej macicy i nie ma zamiaru rodzić dzieci. Mamy zatem w
osobie tegorocznej laureatki nagrody Löwenthala piękny przykład
nowoczesnej kobiety: żona mężczyzny (jakoś udało mu się przetrwać),
matka sześciorga dzieci, dziennikarka, publicystka, współredaktorka
konserwatywnego czasopisma, autorka książek, która na dodatek w swojej
wiejskiej posiadłości – Achtung, Achtung! – hoduje kury! Jak widać,
różne mogą być drogi kobiecej samorealizacji.

Na łamach „Junge Freiheit” Thorsten Hinz analizuje kwestię tzw.
antytotalitarnego konsensusu polegającego na równym traktowaniu obu
totalitarnych systemów – niemieckiego narodowego socjalizmu i
sowieckiego komunizmu. Według Hinza taki konsensus nigdy tak naprawdę
nie obowiązywał, po pierwsze dlatego, że antyhitleryzm, którego główny
ciężar Związek Sowiecki niósł przez cztery lata, stał się duchowym,
moralnym i historycznym fundamentem międzynarodowego porządku, jaki
powstał po 1945 roku. Co do tego wszyscy się zgadzają: amerykańscy
neokonserwatyści, zachodni liberałowie, socjaldemokraci i komuniści,
wschodnioeuropejscy postkomuniści, antykomunistyczni opozycjoniści oraz
Władimir Putin. Istniał i nadal istnieje tylko konsensus
antyfaszystowski. Ten, kto, jak niektórzy politycy z Europy
Środkowo-Wschodniej, próbuje się z niego wyłamać, definiując w pierwszym
rzędzie swój polityczny światopogląd jako antykomunistyczny,
antysowiecki, względnie antystalinowski, może szybko na własnej skórze
przekonać się, że pewnych konsensusów nie opłaca się naruszać.

Antytotalitarny konsensus był do pewnego stopnia możliwy w okresie
Zimnej Wojny, kiedy trzeba było mobilizować siły Zachodu przeciwko
sowieckiemu zagrożeniu, ale i tak zważano wówczas na to, aby
antykomunizm i antysowietyzm nie podważyły ex post legitymizacji
koalicji antyhitlerowskiej. Już w latach 50. XX wieku dla wielu mediów w
RFN ważniejsze niż warunki panujące w komunistycznej NRD było zwalczanie
wirtualnego niebezpieczeństwa „renazyfikacji”; utrzymywanie stosunków ze
względnie umiarkowaną dyktaturą Franco uznawano za bardziej podejrzane i
nieprzyzwoite niż kontakty z komunistami na Kremlu. Groza czerwonego
totalitaryzmu nie była wprawdzie automatycznie akceptowana, ale zawsze
mogła liczyć na empatię i zrozumienie. Dlatego od lat ściga się
ikonografię narodowosocjalistyczną, natomiast sierpowi-młotowi oraz
portretom Mao, Lenina czy Stalina zezwolono na wejście do
międzynarodowej popkultury.

Antyfaszystowsko-lewicowy – w ostatecznej instancji prokomunistyczny i
prosowiecki – decyzjonizm odniósł sukces także dlatego, że zgodny był z
głębszym, polityczno-eschatologicznym nurtem kształtującym mentalność
współczesnego człowieka. To, co lewicowe, odczuwane jest jako naturalne
na płaszczyźnie powszechnodziejowej – zwłaszcza w epoce postreligijnej,
gdzie nadzieja na zbawienie zwraca się ku świeckim celom. Lewicowość
(zawsze antyfaszystowska, a nigdy antykomunistyczna) – odpowiada
obiektywnym tendencjom historycznym: w nowoczesnym społeczeństwie
masowym ludzie odkrywają – i są w tym utwierdzani przed szkołę, media
itd. – że mogą mieć rozmaite roszczenia. Ponieważ roszczenia te można
zaspokoić wyłącznie poprzez podział materialnych dóbr i zasobów, to
automatycznie przewagę zyskują ci, którzy taką redystrybucję dochodów
obiecują. Ponadto w wyniku industrializacji zwyciężyła tendencja
egalitarna, nadeszło panowanie „duchowego plebsu w życiu publicznym”
(José Ortega y Gasset). Doświadczenie formalnej równości jako wyborcy,
konsumenta lub użytkownika mediów skłania współczesnego człowieka do
odrzucenia wszystkich hierarchii i do akceptowania faktu, że
sprawiedliwość definiuje się i urzeczywistnia jako równość społeczną. Tu
jest punkt, gdzie socjalistyczno-komunistyczny świat idei łączy się z
demokratyczno-liberalnym, co pozwala na zbudowanie antyfaszystowskiego
konsensusu, obejmującego rewolucję bolszewicką (przejęcie władzy przez
bolszewików nie wywołuje takich negatywnych emocji jak przez narodowych
socjalistów) i całą komunistyczną przeszłość.

Różnica pomiędzy „Czerwonymi” i „Brunatnymi” polegała na tym, że
narodowy socjalizm, choć podobnie jak komunizm niszczył tradycyjne
hierarchie społeczne i kulturalne, to samej idei podporządkowania,
hierarchii i panowania warstwy wyższej nie odrzucał. W tym sensie szedł
pod – postrzegany jako naturalny i nie do odwrócenia – prąd historii,
natomiast radykalnie egalitarny komunizm – z prądem. Dlatego trudno
oczekiwać, że „Czerwoni” i „Brunatni” będą równo źle traktowani.
Komunizm upadł, konkretne idee dawno się zużyły i zostały obalone, ale
nadal trwa pęd ku świeckiemu zbawieniu, ku sprawiedliwości pojmowanej
jako równość. Dzisiaj jego aktualni protagoniści – odgrywając role
dawnych komunistycznych utopistów – zapraszają „przeklętych tej ziemi” z
„Trzeciego Świata”, aby rozhuśtać stosunki społeczne w pogrążonym w
drzemce, sflaczałym Zachodzie. Procesy, które inicjują lewicowi
utopiści, przyniosą rezultaty jeszcze bardziej odległe od ideologicznych
założeń niż te, które były owocem wcielania w życie utopii komunistycznej.

W „Junge Freiheit” znajdziemy artykuł historyka Karlheinza Weissmanna na
temat wspólnego francusko-niemieckiego podręcznika do historii.
Tradycyjna polityka demontażu wrogich stereotypów udała się w sumie po
obu brzegach Renu. Jednak takie inicjatywy jak wspólny podręcznik
historii wcale temu nie służą. W podręczniku nie fałszuje się historii,
ale ją zniekształca, pomijając pewne fakty lub reinterpretując inne. Na
przykład wskazuje się na to, że Francja była zniszczona po II wojnie
światowej bardziej niż po pierwszej, co jest prawdą. Ale zapomina się
dodać, że duża część tych zniszczeń spowodowana była działaniami
wojennymi aliantów, przede wszystkim bombardowaniami miast francuskich.
Albo bagatelizuje się powojenne czystki polityczne we Francji, redukując
liczbę ofiar do 6400 skazanych oficjalnie na śmierć przez sądy,
„zapominając” o linczach, mordach, gwałtach, samosądach itp. A czyni się
tak po to, aby wybielić francuską lewicę, głównie komunistów, którzy te
masakry sprokurowali swoim wrogom.

Z tego samego powodu nie dowiemy się nic o ich zdradzie państwa i narodu
na początku wojny, o współpracy z niemieckimi czynnikami do czerwca 1941
roku. Brutalność komunistycznego ruchu oporu, skierowana nie tylko
przeciw okupantowi, ale także przeciw innym grupom politycznym, nie
okazała się warta wzmianki w podręczniku. Przy temacie „wojna algierska”
uczniowie dowiedzą się, że algierscy Francuzi i harkis musieli w panice
opuszczać Algierię, ale o terrorze Frontu Wyzwolenia nie ma ani słowa.
Opis sytuacji w bloku wschodnim w najlepszym wypadku można ocenić jako
bagatelizujący zło komunizmu, życiu w NRD poświęcono jedną (!) stronę. W
rezultacie niemożliwe okazuje się osiągnięcie równowagi, czyjś
narodowo-propagandowy punkt widzenia dominuje, jasne i ciemne strony nie
są równomiernie rozłożone: światło dla Francuzów, cienie dla Niemców,
„złota legenda” kontra „czarna legenda”, perfidny Bismarck i niewinny,
łagodny jak baranek Napoleon III; do tego dochodzą uprzedzenie
ideologiczne: życzliwość wobec lewicy, rezerwa albo niechęć wobec prawicy.

Oczywiście byłoby rzeczą nierealistyczną oczekiwać od podręczników
szkolnych, żeby przedstawiły przeszłość bez oglądania się na istniejące
dzisiaj warunki polityczne; to rzecz zrozumiała, że rządzący chcą, aby
dorastające pokolenie miało określoną wizję przeszłości. Zarzucić jej
można nie tyle jednostronność zniekształcającą, a niekiedy wręcz
fałszującą historię, ale przede wszystkim to, że czyni historię
niepojmowalną.

W styczniu tego roku lewicowa „die tageszeitung” zaalarmowała opinię
publiczną, że w Berlinie i Brandenburgii dramatycznie spada liczba
zorganizowanych grup uczniowskich odwiedzających miejsca pamięci o
narodowosocjalistycznym terrorze. Na przykład w 2008 roku liczba
odwiedzin w obozie Sachsenhausen spadła w porównaniu z rokiem poprzednim
o 40 procent. Podobne zjawisko wystąpiło w muzeum poświęconym
konferencji przy Am Großen Wannsee – w 2007 roku odwiedziły je 42
wycieczki szkolne z Berlina, w 2008 – 29. Wolf Kaiser, kierownik
wydziału edukacyjnego muzeum wyraził głębokie zaniepokojenie tym faktem:
„Grozi nam, że narodowy socjalizm stanie się tematem jednym spośród
wielu”. Gabriele Jonelath z Centrum Dokumentacyjnego „Topografia
terroru” zauważyła ten niekorzystny trend już przed pięciu laty – jej
placówkę odwiedza coraz mniej uczniów z Berlina. Inny problem to
zmniejszająca się liczba nauczycieli uczestniczących w organizowanych
przez muzea i miejsca pamięci kursach i seminariach. Kiedyś nauczyciele
biorący w nich udział byli zwalniani z lekcji, więc frekwencja była
wysoka, ale od pewnego czasu mogą brać w nich udział tylko w czasie
wolnym. Nic zatem dziwnego, że liczba chętnych spadła tak drastycznie,
iż sporo kursów i seminariów trzeba było odwołać.

Uderzające jest to, pisze „taz”, że tylko miejsca pamięci narodowego
socjalizmu odnotowują spadek berlińskich grup uczniowskich, natomiast
zainteresowanie NRD pozostaje wysokie – miejsca pamięci o komunistycznej
dyktaturze SED nie odnotowały spadku odwiedzin. W Niemczech wycieczki
szkolne do byłych obozów koncentracyjnych i innych miejsc pamięci należą
od lat do rutynowej praktyki, nie są jednak obowiązkowym elementem
programu nauczania. Jak zatem zapobiec spadkowi liczby szkolnych
wycieczek do miejsc pamięci? Wszak gdyby ten trend się utrzymał (jak na
razie frekwencję robią zorganizowane wycieczki żołnierzy Bundeswehry),
to miejsca pamięci czekałby w końcu taki sam los, jaki w Niemczech
spotkał po Reformacji niektóre miejsca pielgrzymek i przechowywania
relikwii.

Sygnał dał rząd Bawarii, który postanowił niedawno, że uczniowie
bawarskich szkół będą zmuszeni odwiedzić miejsca byłych obozów
koncentracyjnych w ramach lekcji historii. Warto tutaj pamiętać o
podstawowej różnicy dzielącej odwiedziny młodzieży polskiej w miejscach
pamięci i odwiedziny młodzieży niemieckiej: młodzież polska odwiedzając
miejsca pamięci utożsamia się z ofiarami z naszego narodu, które padły z
ręki innego narodu, natomiast młodzież niemiecka odwiedza miejsca
pamięci w roli potomków sprawców, innymi słowy, ma poczuć się tak, jakby
sama zadawała te cierpienia, ma „opłakiwać” ofiary, które padły z ręki
jej przodków i przyjmować na siebie ich winę, odbywać pokutę. Mamy do
czynienia z odwróceniem normalnej polityki historycznej, która opiera
się na czczeniu własnych bohaterów i opłakiwaniu ofiar z własnego
narodu. Jest to psychologicznie trudne do zniesienia, stąd nie można się
dziwić, że spora część młodzieży niemieckiej usiłuje przed tym uciec.

Inaczej jest w przypadku odwiedzin miejsc pamięci o zbrodniach
komunistycznych: komunistyczni oprawcy byli prześladowcami własnego
narodu, a ponadto byli ekspozyturą obcego mocarstwa. Ich winy nie
przechodzą na odwiedzających, jak ma to miejsce w przypadku win
narodowych socjalistów. Tutaj więc emocjonalno-moralna ekonomia, według
której funkcjonuje miejsce pamięci, odpowiada prawidłom ludzkiej
psychologii, dlatego są one chętniej odwiedzane. Niechęć do odwiedzania
„miejsca własnej zbrodni” można oczywiście przezwyciężyć odgórnym
nakazem władzy, jak to się dzieje w Bawarii („kto nie odwiedzi miejsca
pamięci, niech się pożegna z dobrą oceną na koniec roku”), ale skutki
takiej „przymusowej żałoby” po ofiarach, jakie padły z „własnej” ręki,
dość łatwo przewidzieć.

„Polityka pamięci” we współczesnych Niemczech rodzi jeszcze inne
problemy, o których napomykają autorzy artykułu w „taz”. Mianowicie w
Berlinie, w wielu szkołach czy klasach duża część uczniów jest
pochodzenia tureckiego, w niektórych szkołach dzieci obcokrajowców i
imigrantów stanowią większość. Tylko ktoś wielce naiwny mógłby od nich
oczekiwać, że z ochotą pojadą do obozu Sachsenhausen, aby przeżywać rolę
„potomków sprawców” i wczuwać się w zbrodnicze czyny nie swoich przodków
– ich etniczni przodkowie nie mieli z tym wszystkim nic wspólnego. Taka
reakcja zgodna jest przy tym z fundamentalną zasadą, że to etniczne
„prawo krwi” funduje niemiecką „wspólnotę winy” – jest ona „wspólnotą”
etniczną Niemców, zatem etniczny Turek ex definitione do niej należeć
nie może, choćby miał niemiecki paszport. Stąd zresztą walka z „prawem
krwi” – którą toczą lewicowi wielokulturowcy i ideologowie
imigracjonizmu, uważający je za przejaw nacjonalizmu – mogłaby – gdyby
zwyciężyła – podważyć fundamenty „wspólnoty winy”. Pojawia się
nierozwiązywalny dylemat: albo nie obowiązuje już nacjonalistyczne
„prawo krwi”, a tylko „prawo ziemi”, „obywatelska koncepcja narodu” i
„konstytucyjny patriotyzm”, ale wówczas podcięte zostają filary
„wspólnoty winy” opartej właśnie na etnonacjonalizmie; albo też trwa się
przy „prawie krwi”, a wtedy diabli biorą „obywatelską koncepcję narodu”,
a Turcy i inni obywatele Niemiec znajdują się poza „wspólnotą winy”. I
tak źle, i tak niedobrze.

A może wprowadzić do programów szkolnych ormiańską wersję historii
Turcji z lat I wojny światowej? Młodzi niemieccy Turcy tworzyliby
wówczas „wspólnotę winy”, co prawda nie niemiecką, tylko turecką, ale
zawsze. Albo jeszcze inaczej: czy skoro przodkowie tureckich Niemców
dokonali „ludobójstwa Ormian”, to wina za „ludobójstwo Ormian”
przechodzi na wszystkich współczesnych Niemców, także etnicznych? Czy da
się stworzyć niemiecko-turecką „wspólnotę winy” – winy zarówno za
zbrodnie narodowych socjalistów, jak i za zbrodnie
demokratów-młodoturków? Czy jest możliwa nie- nacjonalistyczna, czyli
nie oparta na „prawie krwi” „wspólnota winy”? Pytania, same trudne
pytania. Zapewne wiele jeszcze konferencji i seminariów trzeba
zorganizować, aby móc poszukiwać – bo chyba nie znaleźć – na nie odpowiedzi.

Realizowanie wielkich projektów ideologicznych w rodzaju społeczeństwa
wielokulturowego kryje wiele pułapek i nieprzewidzianych konsekwencji.
Zdarza się w szkołach berlińskich, gdzie Niemcy etniczni są w
mniejszości, że zamiast słuchać o Auschwitz, mułzumańscy uczniowie
zadają nauczycielom podchwytliwe pytania o „ludobójstwo w Strefie Gazy”.
Są wśród nich także i tacy, którym trudno „uwierzyć w Auschwitz”, bo
uważają że Niemcy – w ich mniemaniu sentymentalne, tchórzliwe mięczaki –
nie byliby zdolni do prowadzenia tak zdecydowanej i – ich zdaniem – jak
najbardziej słusznej polityki wobec Żydów.

W rezultacie utopijna idea wielokulturowego społeczeństwa połączona z
fanatycznym imigracjonizmem może przynieść dość zaskakujące rezultaty: w
Niemczech będą żyły kultury zafascynowane narodowym socjalizmem i
podziwiające jego politykę wobec Żydów! Być może dojdą one do wniosku,
że narodowy socjalizm nie powinien być w szkołach traktowany po
macoszemu („temat jeden z wielu”) i zaproponują rozszerzenie programu
nauczania o następujące punkty: szczegółowe omawianie programu NSDAP,
wprowadzenie Mein Kampf do kanonu lektur obowiązkowych, studiowanie
propagandy, np. Protokołów Mędrców Syjonu, szkolne wycieczki na seanse
Tryumfu woli itp. Tak, tak, wielokulturowe społeczeństwo zgotuje swoim
ambitnym budowniczym jeszcze niejedną niespodziankę.

W kontekście narodowej „wspólnoty winy” wspomnieć należy również o
problemach demograficznych, o których pisaliśmy przy okazji omawiania
poglądów prof. Roberta Heppa. O ile wcześniej demokratyczno-liberalna
inteligencja nie miała nic przeciwko temu, aby naród niemiecki wymarł,
co byłoby zasłużoną karą za dokonanie największej zbrodni w dziejach
świata, to teraz pojawiają się wśród niej głosy wyrażające zatroskanie
fatalną sytuacją demograficzną. Oczywiście nie chodzi o nagły przypływ
patriotycznych uczuć, nic z tych rzeczy, po prostu uświadomiono sobie,
że kiedy Niemcy wymrą, zniknie podmiot winy za zbrodnię wszechczasów.
Wraz z narodem niemieckim zniknęłaby narodowa „wspólnota winy”, a tym
samym zniknąłby drugi główny bohater teohistoriozoficznego dramatu,
który odgrywany być musi do „końca świata i jeszcze jeden dzień”.

Na łamach „Junge Freiheit” Thorsten Hinz zastanawia się, dlaczego w
dwudziestą rocznicę upadku muru berlińskiego – ówczesny burmistrz
Berlina Walter Momper powiedział, że Niemcy są „najszczęśliwszym narodem
na świecie” – rośnie wśród Niemców niezadowolenie z własnego kraju. Nic
nie zostało z tamtej radości, panuje rozczarowanie, zniechęcenie,
intelektualny zaduch. I nie wygląda na to, żeby miało być lepiej, bowiem
poziom życia obniży się, a nie podniesie, co dla RFN, która swoją
legitymizację czerpała z ponadprzeciętnego dobrobytu – w pewnej mierze
dotyczyło to także NRD w bloku wschodnim – stanowić będzie duży
psychologiczny i polityczny problem. Nie ma niczego, co mogłoby
zrekompensować regres w dobrobycie.

Hinz pisze, że mur berliński był aktem przemocy dokonanym przez
komunistów i materialną obiektywizacją konfliktu Wschód-Zachód; ale
również materializacją żarliwości, z jaką oba państwa niemieckie ten
konflikt rozgrywały przeciwko sobie. Zanim jeszcze mur został
wzniesiony, na zachodzie i wschodzie wznoszono mury polityczne i duchowe
pomiędzy nimi; oba państwa starały się być prymusami u swoich hegemonów,
którym przyznawały nie tylko polityczną, ale wyższą,
dziejowo-filozoficzną legitymizację. Historiozofie panujące w obu
państwach niemieckich, choć wrogie wobec siebie, miały jedną rzecz
wspólną, a mianowicie wychodziły z założenia, że niemieckie państwo
narodowe (ucieleśnione najdoskonalej w Rzeszy Niemieckiej lat 1933-1945)
i zjednoczeni w nim Niemcy to na planie powszechnodziejowym samo zło,
coś „wiecznie faszystowskiego”. Stąd polityczna mentalność w obu
państwach niemieckich była w sposób naturalny „antyfaszystowska”. W tym
systemie myślowym nie chodziło o to, aby restytuować ponownie
niemieckiego suwerena, ale o przeciągnięcie drugiego państwa
niemieckiego do strefy panowania własnego hegemona. Oba „półpaństwa”
niemieckie czerpały swoją tożsamość z odgraniczania się od drugiej połówki.

W 1989 roku zburzone zostały mury materialne, ale nie duchowe i
historiozoficzne. Nieszczęście polegało, zdaniem Hinza, na tym, że
cząstkową świadomość państwa zachodniego podniesiono do rangi
świadomości ogólnoniemieckiej, czego symbolicznym wyrazem była kampania
części mediów i polityków przeciwko przeniesieniu stolicy do Berlina.
Komentując ją, espedowski patriarcha Willy Brandt wyraził obawę, że
również po zjednoczeniu Niemcy pozostaną duchowo i mentalnie okupowanym
krajem.

O słuszności jego analizy świadczy fakt, że właśnie po zjednoczeniu
zabrano się za budowanie w nowej stolicy pomników proklamujących dla
Niemców negatywną tożsamość (która de facto jest nie-tożsamością).
Starano się w ten sposób, pisze Hinz, zapobiec temu, aby nowa stolica
stała się stolicą niemieckiej dumy. Miała być raczej stolicą niemieckiej
hańby. Niematerialne przyczyny niezadowolenia z własnego kraju są tak
samo ważne jak te, które odczytać można ze statystyk i ankiet. Forsowana
przez demokratyczno-liberalne elity koncepcja narodu jako wspólnoty winy
rodzi klimat będący mieszaniną histerii i kwaśnego moralizatorstwa. Być
może dałoby się ją utrzymać w okresie prosperity, ale w okresie ujemnego
wzrostu, kiedy na gwałt potrzebna jest jakaś pozytywna psychologiczna
rekompensata, odczuwana być musi jako coraz bardziej przykry balast,
konkluduje Hinz.

W „eigentümlich frei” André Lichtschlag poddaje ostrej krytyce „pakiety
koniunkturalne” przygotowane przez rząd kanclerz Angeli Merkel, zwanej
pieszczotliwie w kręgach CDU „mamuśką”; ich absurdalność i szkodliwość
jest dlań oczywista. Nietrudno zgadnąć, kto będzie beneficjentem tego
strumienia budżetowych pieniędzy: bankierzy i biurokraci, państwowe
instytucje edukacyjne, związane tradycyjnie z rządzącymi branże –
budowlana i samochodowa, Telecom, zaprzyjaźniona z biurokracją państwową
kasta wysoko opłacanych menedżerów, półpaństwowe Kasy Chorych. A kto to
sfinansuje: oczywiście twórcze, produktywne, dobrze prosperujące
przedsiębiorstwa, które nie wydają pieniędzy na opłacanie zawodowych
lobbystów, pracownicy tych przedsiębiorstw, prywatnie ubezpieczeni,
ludzie wolnych zawodów.

Polityka monetarna niskich stóp procentowych nadal „wymuszać” będzie
przepływ środków od dalekowzrocznych ciułaczy do hochsztaplerów i
finansowych hazardzistów. Sztucznie wzmacnia się konsumpcję kosztem
kapitału, zatem na dłuższą metę zbiednienie kraju jest nieuchronne.
Dobrobyt powstaje dzięki oszczędzaniu i akumulacji kapitału, zaś
trwoniony jest, kiedy okrada się ludzi za pomocą inflacji, rozdaje
premie za złe gospodarowanie, karze podatkami tych, którzy coś potrafią
i osiągają dobre wyniki. Jeśli ktoś chce już dziś poznać przyszłość
Niemiec, to niech sobie obejrzy filmy o ostatniej dekadzie NRD: dalsza
umysłowa i gospodarcza degradacja, budżetowa łatanina z dnia na dzień,
szerzący się brak odpowiedzialności, typowo socjalistyczny zapach
gnicia, welon szarości pokrywający cały świat. A na końcu tej drogi –
przewiduje Lichtschlag – podobnie jak 20 lat temu, zabrzmi okrzyk „Wir
sind das Volk!”
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Prawda2.Info -> Forum -> Dyskusje ogólne Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz moderować swoich tematów


Sperma dla designerbaby
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group.
Wymuś wyświetlanie w trybie Mobile