W razie awarii sprawdź t.me/prawda2info

 
wolny rynek nie działa, jest oszustwem   
Znalazłeś na naszym forum temat podobny do tego? Kliknij tutaj!
Ocena:
24 głosy
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Prawda2.Info -> Forum -> Dyskusje ogólne Odsłon: 32960
Strona:  «   1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8 Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 10000 sat

PostWysłany: 08:23, 05 Wrz '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Francusko-włoska wojna o nacjonalizację 23.08.2017 obserwatorfinansowy.pl

Francuskie spółki giełdowe w portfelu francuskiej ASP (graf. Obserwator Finansowy) źródło: Inne

Ostatnia francuska wielka stocznia Francji Saint-Nazaire ma zostać tymczasowo znacjonalizowana - ogłosił w lipcu minister gospodarki. Już teraz około 10 proc. pracujących Francuzów zatrudnionych jest w spółkach z udziałem Skarbu Państwa. To jeden z najwyższych wskaźników na świecie.

Stocznia Saint-Nazaire tylko w 1/3 należy do francuskiego rządu. Znaczną część akcji ma włoska spółka Fincantieri, która chce zwalniać pracowników i restrukturyzować notorycznie zadłużoną stocznię. Udziałowcem jest również prywatna fundacja charytatywna la Fondazione CRTrieste (posiada 6 proc. udziałów). Kwestia nacjonalizacji jest powodem napięć na linii Rzym–Paryż od kilku tygodni.

Stawką sporu dla centrolewicowego rządu konserwatysty Édouarda Philippe’a jest 7600 zatrudnionych w niej pracowników (2600 na etatach oraz 5000 podwykonawców) oraz piękna 150-letnia historia zakładu. Strona francuska chce odkupić od włoskiego rządu część udziałów (tak aby struktura własnościowa wynosiła co najmniej 50 proc. ze strony Francji) i zmarginalizować udziały fundacji. Rząd włoski wyklucza takie rozwiązanie, żądając większościowego pakietu akcji oraz głosu decydującego przy podejmowaniu kluczowych dla zakładu decyzji. Francja chce skorzystać z prawa pierwokupu, jeśli Włochy ostatecznie odrzucą propozycję 50/50.

Negocjacje po stronie francuskiej prowadzi nie tylko ministerstwo gospodarki, ale sam Pałac Elizejski. Dla prezydenta Emmanuela Macrona stocznia jest elementem budowania strategii francuskiego patriotyzmu ekonomicznego. Macron żąda gwarancji utrzymania zatrudniania w stoczni oraz prawa weta. Zdaniem ministra gospodarki Bruno le Maire’a, nacjonalizacja ma kosztować francuskie państwo zaledwie 80 mln euro. We francusko-włoskim sporze nikt natomiast nie mówi o pomocy publicznej w świetle unijnych zasad wolnej konkurencji.

– Włochy nie zamierzają rezygnować ze swoich roszczeń względem stoczni – ogłosił na początku sierpnia Carlo Calenda, włoski minister rozwoju gospodarczego. Oba kraje dały sobie czas na znalezienie kompromisu i wyjście z impasu do końca września, ale emocje wokół nacjonalizacji stoczni nie opadają. Włoscy politycy podczas dyskusji w parlamencie nad Saint-Nazaire proponowali jako retorsję znacjonalizować Telecom Italia kontrolowany przez francuską grupę Vivendi.

Aktywa spółek w zarządzie BPI France (graf. Obserwator Finansowy) źródło: Inne

Powstała w 1861 roku stocznia Saint-Nazaire znajduje się w regionie Loire-Atlantique. Od lat boryka się z problemami finansowymi. Przez ostatnie lata znajdowała się w rękach koncernu energetycznego Alstom (od 1984 roku) i norweskiego Aker Yards, a od 2006 roku – także azjatyckiego akcjonariusza południowokoreańskiego STX Offshore & Shipbuilding. W 2016 roku STX zbankrutował, a Saint-Nazale została wystawiona na sprzedaż. Zainteresowanie jej kupnem wykazała wówczas jednie włoska grupa Fincantieri. Postanowiono stworzyć coś w rodzaju stoczniowego Airbusa, wielkiego strategicznego konglomeratu z udziałowcami z kilku krajów.

Strona francuska podzieliła swoje udziały pomiędzy Skarb Państwa oraz publiczną spółkę Naval Group (dawnej DCNS), co ma umożliwić dostęp do know-how dotyczącego budowy m.in. dużych okrętów marynarki wojennej. Stocznia specjalizuje się przede wszystkim w konstruowaniu ogromnych statków pasażerskich, jak niedawno powstała „Harmonia mórz”, „Queen Mary 2” z 2003 roku i słynna „Francja” z roku 1960.

W 2009 roku przyszedł kryzys i doszło do fali zwolnień pracowników. Zakład odetchnął dopiero po zamówieniu ogromnego statku pasażerskiego przez Royal Caribbean International (RCI) wartego miliard euro. Teraz, jak twierdzi strona francuska, stocznia ma portfel zamówień wypełniony do 2026 roku, m.in. zamówieniami z Chin.

Fincantieri przejęła udziały stoczni na początku 2017 roku. Pomysł francuskiego rządu na wyjście z kryzysu finansowego stoczni to zamówienia na sprzęt wojskowy, w tym na fregaty (Horizon i FREMM) oraz lotniskowce. Na okręty wojskowe jest duże zainteresowanie ze strony Kataru, Australii oraz Kanady. Potężną konkurencją dla francusko-włoskiej stoczni są jednak kraje anglosaskie.

Tymczasem Cour des Comptes (Trybunał Obrachunkowy) sprawujący pieczę nad francuskimi finansami publicznymi, w tym nad finansami zarządzanych przez Skarb Państwa spółek, w krytycznym raporcie zaleca ograniczyć interwencje kapitałowe w firmach do tych „najbardziej koniecznych i strategicznych”. Interwencja państwa może być według instytucji usprawiedliwiona szczególnymi powodami, takimi jak ratowanie przedsiębiorstw, których bankructwo mogłoby nieść ryzyko systemowe lub ryzyko dla „interesów bezpieczeństwa narodowego”. Zdaniem Trybunału „spółki publiczne nie zawsze dysponują odpowiednią wiedzą oraz możliwościami, aby przeciwdziałać utracie konkurencyjności oraz deindustrializacji gospodarki francuskiej”.

Podczas niedawnej kampanii wyborczej kandydaci, np. François Fillon, obiecywali prywatyzowanie francuskiej gospodarki. Prezydent Macron nie zamierza iść tą drogą. Trybunał Obrachunkowy wskazywał natomiast, że zarządzane przez państwo spółki mimo sukcesów branż obronnej i telekomunikacyjnej odnotowały stratę wartości aktywów na poziomie 10 mld euro, głównie z powodu kłopotów państwowych firm transportowych (SNCF) oraz branży energetycznej (Areva, GDF). Trybunał sugeruje bliższą współpracę trzech podmiotów zarządzających spółkami z udziałem Skarbu Państwa: APE, CDC oraz Bpifrance.

Stocznia Saint-Nazaire nie jest jedynym punktem spornym w relacjach gospodarczych Francji i Włoch. Będący w stanie upadłości producent siedzeń do pociągów, autobusów i tramwajów – Saira Seats – również zaliczany jest do problematycznych zakładów w relacjach francusko-włoskich. W 2010 roku przedsiębiorstwo zostało przejęte przez włoską grupę Tosoni stojącą obecnie na skraju bankructwa. Saira Seats odnotowała w 2016 roku przychód na poziomie 32 mln euro. Dlatego też strona francuska nie zgadza się z decyzją włoskiego sądu, który orzekł niewypłacalność zakładu. Ponadto na „czasową nacjonalizację zakładu” przez francuski rząd liczy również 180 pracowników Saira Seats.

Francja znajduje się na czele rankingu krajów OECD z największą liczbą pracowników zatrudnionych w firmach kontrolowanych przez państwo. Pracuje w nich 800 tys. Francuzów, czyli ok. 3,3 proc. francuskiej siły roboczej. Średnia OECD to 2,5 proc. Jeśli do tej kategorii zaliczyć również pracowników firm, w których budżet ma swoje udziały, to liczba urośnie do 2,4 mln osób, czyli około 10 proc. zatrudnionych.

Państwo zarządza większością swoich spółek przez Agencję Skarbu Państwa (Agence des participations de l’État -APE), publiczny bank inwestycyjny BPI France (Banque Publique d’Investissement) lub państwową kasę oszczędnościową Caisse des dépôts. Chodzi głównie o sektory strategiczne (obrona, energia, lotnictwo) lub przedsiębiorstwa historycznie znajdujące się w państwowych rękach, np. spółki transportowe, jak SNCF czy RATP. Oprócz wyżej wymienionych państwowe są również Poczta Francuska, porty, lotniska, publiczne radio i telewizja itp. Zsumowana wartość aktywów państwowych w spółkach szacowana jest na 90 mld euro, w tym 60 mld dotyczy firm notowanych na giełdzie. Liczba spółek z udziałem państwa to około 1750 podmiotów.

Autor: Katarzyna Stańko

https://www.obserwatorfinansowy.pl/forma.....nalizacje/
http://forsal.pl/swiat/unia-europejska/a.....zacje.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 11:47, 19 Paź '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Stańko: co oznacza renacjonalizacja budżetu na rolnictwo 19.10.2017 Dziennik Gazeta Prawna

Francja, fot. Fabrice Dimier/Bloomberg źródło: Bloomberg autor zdjęcia: Fabrice Dimier

Szampania to region w północno-wschodniej Francji, w którym każdy rolnik chciałby mieć swoją winnicę. Wtedy przestałby być rolnikiem i stałby się członkiem wyjątkowej kasty. Można by nawet powiedzieć, cytując popularny zwrot – nadzwyczajnej. Byłby bogaczem i producentem szampana, trunku z bąbelkami, na produkcję którego monopol ma tylko bogata Szampania. Szampanem nie są bowiem ani wina musujące, ani imitujące go crémanty, ani włoskie prosecco, ani tym bardziej swojskie Sowietskoje Igristoje.

Monopol i reglamentacja to słowa kluczowe we francuskiej kulturze i mentalności. O wszystkim powinno decydować państwo. Szampanii się udało. Po klęskach nieurodzaju na początku XX w. i latach głodu, gdzie bieda mocno dała się we znaki szampańskim rolnikom i winiarzom, w 1911 r. udało im się zastrzec nazwę trunku. Obecnie szampan jest produkowany wyłącznie w niewielkiej strefie winiarskiej (zone viticole) określonej w ustawie z 22 lipca 1927 r. I niech Amerykanie tylko spróbują gdzieś w Kalifornii produkować szampana! Coś takiego skończyłoby się wypowiedzeniem wojny przez Francję.

Nieszampańscy francuscy rolnicy nie są zadowoleni ani z cen, po jakich sprzedają swoje produkty rolne, ani z Unii Europejskiej, gdzie (póki co) swobodny przepływ towarów i usług sprawia, że muszą konkurować z producentami czy raczej rolnikami z Polski, Holandii i Niemiec. Francuscy rolnicy też chcieliby jakiejś reglamentacji. Tymczasem dystrybutorzy dyktują im ceny, a z mięsa, owoców i warzyw m.in. z Polski wytwarzane są produkty sprzedawane pod etykietami „made in France” czy „made in Europe”. Pod polskimi markami we francuskich supermarketach (niemieckich, portugalskich czy brytyjskich) figurują raczej tylko polskie pieczarki i ogórki. Jesteśmy w końcu pieczarkowym zagłębiem Europy, a cornichon polonais są we Francji cenione. I to by było na tyle.

Emmanuel Macron postanowił zatem pomóc francuskim rolnikom i ogłosił, że na początku 201 8 r . zadekretuje minimalne ceny, po jakich rolnicy będą sprzedawać swoje produkty, a cała branża rolnicza powinna zostać zrewolucjonizowana. – Rolnik powinien być w stanie utrzymać się z owoców swojej pracy – mówił w zeszłym tygodniu prezydent w podparyskim Rungis, gdzie znajduje się największy na świecie targ. Trudno odmówić mu racji. Ci, którzy najbardziej się napracują, czyli rolnicy, nie mają zbyt wiele zysku z owoców swojej pracy. 20 proc. z nich dysponuje miesięcznie dochodem w wysokości 350 euro. Śmietankę (finansową) spijają, jak wszędzie, masowi producenci żywności i handlarze. Przede wszystkim super- i hipermarkety. – Nie może być tak, że promocje wieprzowiny czy wołowiny w supermarketach, gdzie ceny ustalane są poniżej kosztów produkcji, zabijają konkurencję i wymuszają na rolnikach sprzedaż poniżej kosztów – podkreślał Macron, który chciałby odwrócić obecną logikę tworzenia cen. Tak, aby to rolnik je proponował. Aby marże handlowe zostały zmniejszone, a końcowy konsument w efekcie zapłacił więcej. Część Francuzów w imię patriotyzmu zakupowego jest na to gotowa. Jednak znacząca grupa, która liczy każde euro podczas codziennych zakupów – z pewnością nie. Nie jest to zresztą nowa koncepcja, bo już kilka lat temu zaproponowano supermarketom, aby umieszczały informacje przy cenach produktów: ile kosztowało wyprodukowanie tychże produktów. Plakietki jednak się nie pojawiły i skończyło się tylko na gadaniu.

Cała dyskusja o cenach produktów rolnych we Francji jest jednak bardzo istotna z punktu widzenia Polski. Jest to bowiem preludium do dyskusji o reformie wspólnej polityki rolnej w ramach UE, która – zdaniem wielu ekspertów i polityków – zostanie zmieniona już przy okazji tworzenia budżetu unijnego na kolejne lata. Można spodziewać się likwidacji lub znaczącego ograniczenia wspólnych dopłat bezpośrednich w zamian za tzw. renacjonalizację budżetów na rolnictwo, czego chciałaby m.in. Francja. W skrócie miałoby to polegać na przywróceniu dopłat do produkcji rolnej w wysokości i według reguł, o których samodzielnie decydowałyby państwa bez ingerencji Brukseli, np. pod pretekstem wspierania rolnictwa ekologicznego czy w regionach, gdzie uprawy są trudne, jak w Alpach. Dla bogatszych członków Unii dotowanie w ten sposób rolnictwa nie byłoby problemem, dla biedniejszych – już tak. Taka decyzja mogłaby skutkować innymi, równie poważnymi konsekwencjami, mianowicie przywróceniem barier handlowych w Unii czy w końcu likwidacją wspólnego rynku unijnego, gdzie biedniejsi nie byliby w stanie konkurować z dumpingowymi cenami produktów rolnych bogatszych państw. I jak tu zadekretować ceny, żeby wszystkim się opłacało, a wspólny rynek unijny jednak przetrwał? Wypijmy szampana (francuskiego) za wolną konkurencję i nowe możliwości otwierające się przed polskimi rolnikami przy okazji sztywnych, wyższych cen na francuskie produkty rolnicze być może już od przyszłego roku
http://forsal.pl/swiat/aktualnosci/artyk.....ictwo.html


Komentarze:

Cytat:
Realista

A jednak można. Można zobaczyć prawde w tej mętnej wodzie kłamstwa i obłudy. Heh. A serio, wychodzi rewolucja z Francuzów, wieczna i niekończąca się rewolucja. Obłudnicy pełną gębą. Oni nigdy niechcieli wolnego rynku, oni zawsze chcieli uprzywilejowanego rynku. Banda kłamców.
http://forsal.pl/swiat/aktualnosci/artyk.....ictwo.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 15:50, 21 Paź '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Kapitalizm, jaki znaliśmy, kończy się. W czyje ręce przejdzie teraz władza? 15.10.2017 obserwatorfinansowy.pl

Biznes źródło: ShutterStock

W przyszłości rządzić będą ci, którzy dzisiaj przejmą najwięcej patentów i praw autorskich. A następnie zbudują system egzekwowania opłat za swoją własność od ubogich mas – pisze Peter Frase w książce „Four Futures: Life After Capitalism”.

Jak zauważa autor publikacji (jej polski tytuł to „Cztery przyszłości: życie po kapitalizmie”), kapitalizm taki, jaki znaliśmy, się kończy. Głównym tego powodem jest masowa automatyzacja, która pozbawi większość ludzi miejsc pracy. Co nastąpi po kapitalizmie?

Frase rysuje cztery scenariusze, z których najciekawszym (co nie znaczy, że najkorzystniejszym dla większości ludzi) jest tzw. rentieryzm. Rentieryzm to według autora przyszłość, w której gospodarka produkuje tyle dóbr i usług, że starczyłoby dla wszystkich (skutek powszechnej robotyzacji), ale kontrolę nad tym majątkiem utrzymuje niewielka elita. Tę kontrolę sprawuje ona nie przez fizyczne posiadanie robotów, ale przez prawa do oprogramowania, które ich obsługuje. Nie wystarczy bowiem mieć najnowocześniejszego robota na świecie. Bez oprogramowania, które mu powie, jak zrobić pasztecik czy umyć podłogę, jest bezużyteczny. A własność oprogramowania można zabezpieczyć prawem autorskim i wówczas każdy, kto będzie chciał za pomocą robota zrobić pasztecik i umyć podłogę, będzie musiał zapłacić tantiemy właścicielom oprogramowania.

A żeby mieć pieniądze na tantiemy, trzeba je zarobić. Problem polega na tym, że w przyszłości, w której roboty są powszechne i wykonują większość prac, niewielu ludzi jest potrzebnych. Większość z dostępnych miejsc pracy to zawody wspierające rządzącą elitę, takie jak programiści piszący oprogramowania dla komputerów, prawnicy pracujący nad ściganiem tych, którzy korzystają z oprogramowania i nie płacą, oraz policjanci trzymający stanowiącą większość biedotę w ryzach.

Rentieryzm to stagnacja, bo masy są biedne, więc nie stać ich na to, by cokolwiek kupować. O tym, że ten scenariusz jest najbardziej prawdopodobny z czterech zaproponowanych przez Fasera, świadczy to, w jaki sposób już teraz elita zabezpiecza swoje prawa za pomocą praw autorskich.

Na przykład w 2013 roku w sprawie Bowman kontra Monsanto Co. amerykański Sąd Najwyższy podtrzymał wyrok skazujący Vernona Bowmana, farmera ze stanu Indiana, który został uznany winnym złamania patentów należących do wielkiego koncernu zajmującego się agrobiznesem Monsanto. Jego „zbrodnia” polegała na tym, że zasiał genetycznie zmodyfikowane ziarna soi (zmodyfikowane w taki sposób, by zwalczać chwasty), które zostały mu z zeszłego roku. Tymczasem rolnicy, którzy chcą hodować zmodyfikowana żywność, zobowiązują się, że co roku będą kupować nasiona od firmy hodowlanej. Wyrok potwierdził, że koncern może zmusić farmerów do tego, by co roku kupowali od niego nowe ziarna (bo ma patent na modyfikacje genów, które zawierają).

To nie jest odosobniony przypadek. Na przykład przedstawiciele amerykańskiej firmy produkującej traktory John Deere Company twierdzą, że nabywcy jej sprzętu nie mogą legalnie modyfikować oprogramowania, które steruje ich traktorem. A to dlatego, że zdaniem koncernu ci, którzy zapłacili za ich sprzęt rolniczy, nie są jego właścicielem, a jedynie nabyli prawo do jego używania.

Jednak chyba najbardziej szokującym przypadkiem dotyczącym praw autorskich była historia 26-letniego Aarona Schwartza, programisty, którego oskarżono o nielegalne ściągnięcie artykułów z bazy danych Uniwersytetu Harvarda. Groziła mu kara do 35 lat więzienia i gigantyczne kary. Schwartz nie czekał na proces i popełnił samobójstwo.

I to właśnie ci, którzy będą kontrolowali największą liczbę patentów i praw autorskich, staną się nową elitą rządzącą. Ale to nie będzie już kapitalizm taki, jaki jest dzisiaj, czyli oparty na akumulacji kapitału. To będzie system bazujący na egzekwowaniu rent, czyli tantiem, za prawa autorskie i patenty. O tym, że obecny kapitalizm ewoluuje w tym kierunku, świadczy to, że w 2013 roku w Unii Europejskiej branże, w których na dużą skalę korzystano z praw autorskich, stanowiły 39 proc. PKB UE i 90 proc. eksportu Wspólnoty.

Rentieryzm jest tylko jednym z możliwych scenariuszy. Innym jest system przypominający socjalizm, w którym wytworzone bogactwo jest rozdzielane między wszystkich obywateli za pomocą czegoś w rodzaju dochodu podstawowego (co ciekawe w Polsce niedawno wprowadzono coś takiego, ale tylko dla tych, którzy posiadają dzieci – czyli o program 500 plus). Wydaje się być to rozsądnym pomysłem.

Problem polega na tym, że danie wszystkim ludziom pieniędzy pozwalających na przeżycie sprawia, że ich siła negocjacyjna na rynku pracy zdecydowanie się poprawia (w obecnej sytuacji większość ludzi ma de facto przymus pracy – bo bez pracy nie będzie w stanie zgromadzić środków na przeżycie). Zdaniem Fraze`a to nie podoba się elitom, które wykazują silny opór przeciwko takim pomysłom.

Powinny jednak to rozważyć, bo kolejnym możliwym scenariuszem jest ekstremizm. W takiej przyszłości mamy bogactwo wynikające z powszechnej robotyzacji, ale nie mamy egalitaryzmu. Bogaci mieszkają w ufortyfikowanych enklawach, a reszta wegetuje w ubóstwie (jeżeli ktoś chce zobaczyć, jak taka przyszłość mogłaby wyglądać, może obejrzeć film „Elizjum” z 2013 roku). W tym scenariuszu zubożałe masy stanowią ciągle zagrożenie dla niewielkiej elity. Oczywiście może ona próbować przekupić „plebs”, oferując im część swojego bogactwa w zamian za spokój. Takie postępowanie naraża ich jednak na niekończącą się litanię żądań. Autor konkluduje, że elity w którymś momencie mogą dojść do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem problemu zubożałych mas będzie ich eksterminacja.

Książka Frasera jest krótka: ma 150 stron i można ją przeczytać za jednym posiedzeniem. Dobrze, że autor nie wchodził w szczegóły opisujące, dlaczego w przyszłości czeka nas masowa robotyzacja, bo wątek ten został wyczerpująco opisany w innych publikacjach (żeby wspomnieć tylko książki „Race Against the Machine” Erika Brynjolfssona i Andrew McAfee’ego czy „Rise of the Robots” Martina Forda). W sumie mamy więc do czynienia z długim esejem przetykanym nawiązaniami do futurologicznych książek i filmów (takich jak „Pianista” Kurta Vonneguta czy serial „Star Trek”).

Wadą książki jest to, że mimo niewielkiej liczby stron jest przegadana. Po skróceniu jej o połowę bardzo by zyskała. Mimo wszystko warto po nią sięgnąć, bo scenariusze zarysowane przez autora są dobrze uzasadnione i bardzo intrygujące. Czytam mnóstwo książek, ale bardzo niewiele daje mi do myślenia po skończonej lekturze. To właśnie jedna z tych nielicznych.

Autor: Aleksander Piński

https://www.obserwatorfinansowy.pl/forma/rotator/zycie-po-kapitalizmie/
http://forsal.pl/gospodarka/aktualnosci/.....ladza.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 09:20, 26 Paź '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Denning: Subsydiowanie węgla w USA to nie jest konserwatywna strategia [OPINIA] 25.10.2017 Bloomberg

węgiel źródło: ShutterStock

Rick Perry, sekretarz energii Stanów Zjednoczonych, odżegnuje się od wolnego rynku, gdy w grę wchodzi energetyka. Jego propozycja reformy rynku energii uznawana jest za absurdalną, ale z pewnością nie jest konserwatywna - pisze Liam Denning.

W poniedziałek 23.10 minął ostateczny termin na zgłaszanie komentarzy do planu Ricka Perry’ego, sekretarza energii Stanów Zjednoczonych. Jego projekt zakłada subsydiowanie elektrowni, które posiadają zapas paliwa na 90 dni i skutecznie chroni te, które używają węgla lub uranu. Oficjalnie projekt ma na celu premiowanie elektrowni za ich „elastyczność”. Znaczy to tyle, że są przygotowane na sytuacje kryzysowe i zapobiegną blackoutowi. I choć nie ma nic złego w tym, że dostosowuje się rynek, by wynagradzać za świadczone usługi – Perry przyznał, że subsydia i ceny regulowane to norma na rynku energetycznym Stanów Zjednoczonych – to już metody oceny i wyboru premiowanych zakładów budzą wątpliwości.

Nie ma uzgodnionej definicji tego, co oznacza „elastyczność”. Sieć energetyczna Stanów Zjednoczonych jest jednym z największych, najbardziej złożonych, jakie kiedykolwiek skonstruowano. Zapewnia równoważenie podaży i popytu prądu, w czasie rzeczywistym, w milionach węzłów. Pomysł, że utrzymanie płynności energii zależne jest od zgromadzonych stosów węgla i uranu, wydaje się sporym uproszczeniem. W przygotowanym niedawno raporcie doradcy z Rhodium Group stwierdzili, że w przypadku największych zakłóceń dostaw prądu w latach 2012-2016, zaopatrzenie w paliwo ogrywało rolę nie większą niż 0,00007 proc.

Perry za swój koronny argument obrał awarię ze stycznia 2014 roku, gdy wir polarny spowodował, że zabrakło prądu na Wschodzie i Środkowym Zachodzie Stanów Zjednoczonych. To prawda, że brak paliwa w elektrowniach korzystających z gazu ziemnego przyczynił się do 24 proc. przerw w tym regionie. Jednak jak zauważyli regionalni operatorzy energii, tysiące megawatów mocy węglowej i jądrowej również zostały odcięte. Trzeba mieć też na uwadze fakt, że funkcjonujące paliwa kopalne i elektrownie jądrowe pomogły złagodzić skutki, ale i powstały programy, które zachęcały dużych użytkowników energii do tymczasowego zmniejszenia zapotrzebowania.

Krótko mówiąc: to skomplikowane. Premiowanie tych, którzy składują hałdy węgla wygląda mniej jak wyrafinowany plan premiowania „elastyczności”, a bardziej jak specjalne traktowanie.

Panele w elektrowni słonecznej w Kalifornii źródło: Bloomberg / Ken James

PJM Interconnection, organizacja zarządzająca rynkiem energetycznym na dotkniętych obszarach, ma własne propozycje dotyczące wzmocnienia elastyczności. Mówi na przykład o istniejących już mechanizmach, takich jak aukcje mocy wytwórczych, które nagradzają elektrownie za gotowość do zasilania w razie potrzeby. To nie są doskonałe strategie, ale przynajmniej są dostępne na rynku.

Perry woli jednak cofnąć deregulacje o kilka dekad, co jest przeciwieństwem tradycyjnego podejścia konserwatywnego oraz jest sprzeczne z tym, jak rynek energetyki działa w jego rodzinnym stanie – Teksasie. Ponadto Perry premiuje węgiel, który ma być nagradzany za jeden pozytywny atrybut, czyli wspomnianą „elastyczność”, a przemilczając poważny mankament: emisję dwutlenku węgla. Maximilian Auffhammer, profesor Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, skomentował tę niespójność na swoim blogu: „Subsydiowanie węgla za to, że można na nim polegać, to jak subsydiowanie boczku za jego wartość odżywczą”.

Jerry Taylor, założyciel wolnościowego think-tanku Niskanen Center, dokonał szczegółowej analizy w dokumencie dotyczącym podatku od emisji dwutlenku węgla, opublikowanym w 2015 roku: „Ryzyko związane ze zmianami klimatycznymi jest realne, a polityka ignorowania tych zagrożeń i jednoczesna nadzieja na to, że wszystko będzie dobrze, jest niezgodne z zasadami zarządzania ryzykiem, które konserwatyści wprowadzają na innych niż klimatyczne polach”. W istocie plan Perry’ego polega na zabezpieczeniu, które statystycznie rzecz biorąc ma niewielki wpływ na przerwy w dostawie prądu – na zapasach paliwa. Taylor zaznacza, że konserwatywny scenariusz powinien polegać na uznaniu potencjalnie katastrofalnych kosztów spowodowanych emisją dwutlenku węgla, a następnie podjęciu działania mającego na celu złagodzenie ryzyka w jak najbardziej opłacalny sposób.

Byłoby to np. opodatkowanie przyczyny problemu bądź inne działania, jak projekt administracji George’a H.W. Busha dotyczący handlu emisjami zanieczyszczeń z 1990 roku, który miał na celu walkę z kwaśnym deszczem. Podejście Perry’ego jest odwrotne: dodaje kolejne przepisy do już skomplikowanej konstrukcji subsydiów, które zniekształcają rynek energetyczny Stanów Zjednoczonych.

Podatek od emisji dwutlenku węgla stanowiłby jednoznaczny sygnał dla rynku energetycznego: elektrownie mogłyby solidnie funkcjonować, nie ignorując zagrożenia klimatycznego. Nie obyłoby się bez kar dla elektrowni węglowych, jednak działania te byłyby pozytywne dla elektrowni jądrowych, które Perry również promuje.

Ponadto, gdyby taki projekt został wdrożony wraz ze zniesieniem dotacji na energię odnawialną, skutkowałoby to usunięciem innych wypaczeń i zapewnieniem równych szans dla elektrowni i odbiorców prądu. Byłoby to zachętą dla dostawców energii ze źródeł odnawialnych, by jeszcze bardziej ograniczyć koszty. John Berger, szef Sunnova Energy Corp., dużej, prywatnej firmy zajmującej się energetyką słoneczną, w liście do Kongresu wzywał do odrzucenia inwestycyjnej ulgi podatkowej na instalacje słoneczne pod koniec 2015 roku. Kongres nie przychylił się do tej prośby.

Berger twierdził, że przemysł energii słonecznej nie potrzebował już pomocy. Perry zresztą zgodził się z tym punktem widzenia, porównując sektory energii słonecznej i wiatrowej z dziećmi, które powinny być wystarczająco duże, by stanąć o własnych siłach. Po czym zaproponował subwencje dla energetyki jądrowej i węglowej, które – kontynuując analogię Perry’ego – można przyrównać do pomocy geriatrycznej.

Perry nie jest pierwszym politykiem, który forsuje wąskie cele polityczne w sektorze energetycznym Stanów Zjednoczonych. Robi to jednak w czasie zasadniczych zmian, gdy kryzys klimatyczny zaczyna być wreszcie dostrzeganym słoniem w salonie. Tymczasem Perry bezceremonialnie ignoruje fakty i proponuje przepisy, którym przeciwna powinna być Partia Republikańska. Niezależnie od tego, czy to mądra polityka, z pewnością nie jest ona konserwatywna.
http://forsal.pl/wydarzenia/artykuly/108.....znych.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 2000 sat

PostWysłany: 01:53, 07 Gru '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
"Ekonomia neoklasyczna. Fałszywy paradygmat", czyli antybiotyk na ekonomiczny dogmat 3 grudnia 2017 MAGAZYN DGP

Gospodarka źródło: ShutterStock

Dwa lata temu na polskim rynku pojawiła się „Ekonomia. Instrukcja obsługi” Ha-Joon Changa. Tamta książka była trochę jak tabletka aspiryny na ból głowy wywołany dogmatyzmem ekonomii neoklasycznej. Tabletka łatwa do przełknięcia i wydawana bez recepty, a więc napisana dla ludzi, którzy o ekonomii nie wiedzą nic. Książka, o której dziś państwu opowiem, to lekarstwo na tę samą chorobę.

Tyle że „Ekonomia neoklasyczna. Fałszywy paradygmat” Steve’a Keena to już jest środek medyczny cięższego kalibru. To nie jest niewinna aspirynka, lecz raczej poważny antybiotyk.

Steve Keen ma swoje ważne miejsce w pierwszej lidze współczesnych ekonomicznych heretyków. Zawodowa droga Australijczyka nie była oczywista. Zaczynał od prawa i akademii sztuk pięknych. Potem chciał być nauczycielem. Doktorat z ekonomii zrobił po czterdziestce, a sprawy nie przyspieszyło to, że na każdym kroku dowodził starszym profesorom, że wykładana przez nich nauka opiera się na błędnych założeniach. W efekcie Keen przez lata ostentacyjnie funkcjonował na peryferiach australijskiej akademii. Ujściem jego buntu były badania nad pracami innych ekonomicznych heretyków, głównie zmarłego w 1996 r. autora hipotezy niestabilności finansowej Hymana Minsky’ego. Aby uczcić swojego mistrza, Keen stworzył nawet komputerowy program do wizualizacji dynamiki gospodarek narodowych. Nazwał go właśnie Minsky.

Steve Keen, „Ekonomia neoklasyczna. Fałszywy paradygmat”, Wydawnictwo Heterodox, Poznań 2017 źródło: Dziennik Gazeta Prawna


O Keenie zrobiło się głośno w 2008 r. Anglosaskie media ekonomiczne wpisały go wówczas do elitarnego grona „tych, którzy przewidzieli kryzys”, obok takich postaci jak słynny wówczas „Doktor Zagłada” Nouriel Roubini albo późniejszy noblista Robert Shiller. Dzięki nieoczekiwanej fali zainteresowania Keen mógł wznowić swoją pierwszą ważną książkę „Debunking Economics. The Naked Emperor of the Social Sciences”. Jak sam twierdzi, jedyne zmiany, jakich musiał w niej dokonać, to dopisanie drugiej przedmowy oraz zastąpienie fraz „zmierzamy w kierunku krachu finansowego” na „doszło do krachu finansowego”. Reszta pozostała taka, jak w wydaniu pierwotnym z roku 2001. To właśnie uaktualnione „Debunking...” stało się w polskim tłumaczeniu „Ekonomią neoklasyczną. Fałszywym paradygmatem”.

Dzieło Keena to rodzaj podręcznika. Wywód autora jest momentami trochę chaotyczny i przerywany częstymi eksplozjami samozadowolenia w stylu „jak dowiodłem”, „dokładnie tak, jak przewidziałem”. Darujmy jednak Keenowi przerost autorskiego ego i skupmy się na meritum. Mamy tu głęboką, poważną i przez większą część książki bardzo przekonującą krytykę ekonomii głównego nurtu. I nie jest to krytyka o charakterze ogólnym, lecz bardzo konkretne analizowanie kolejnych jej założeń, takich jak na przykład dogmat, że cenę ustala gra podaży i popytu. Albo że płace odzwierciedlają wkład pracowników w produkcję. Keen atakuje też ekonomię głównego nurtu za to, że w swoich modelach kompletnie nie uwzględnia takich czynników jak czas czy permanentna nierównowaga gospodarki kapitalistycznej.

Kto i dlaczego powinien Keena czytać? Dobrze by było, gdyby ta książka trafiła do polskich ekonomistów. Zwłaszcza młodych. Pisze o tym zresztą sam Keen. Powiada mniej więcej tak: Większość z was, drodzy młodzi, najpewniej znajdzie się pod wpływem edukacji ekonomicznej, która w rzeczywistości jest indoktrynacją. A książka ta podejmuje zagadnienia, które powinny stać się częścią edukacji, lecz są na uniwersytetach od lat po prostu pomijane.
http://forsal.pl/gospodarka/aktualnosci/.....ogmat.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Azyren




Dołączył: 07 Wrz 2015
Posty: 4105
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 11:41, 07 Gru '17   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Wygląda ciekawie. Na pewno zakupie ta książkę Razz
_________________
Stagflacja to połączenie inflacji i hiperinflacji ~ specjalista od ekonomii, filantrop, debil, @one1
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 11:47, 01 Sty '18   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Woś: Wolność liberałów gospodarczych to nie to samo, co wolność ludu [RECENZJA KSIĄŻKI] 31.12.2017 MAGAZYN DGP

rewolucja październikowa źródło: ShutterStock

Proszę sobie wyobrazić, że wkłada mi Pan szanowny nos do d... I ja mam nos w d... i Pan ma nos w d... Ale to przecież wcale nie jest to samo”. Powtarzam dykteryjkę Franca Fiszera, którą czytelnik znajdzie także we wstępie do książki Tomasza Szymona Markiewki. Który pokazuje, że przez ostatnich kilka dekad słowa takie jak „wolność” były hasłem powtarzanym niemal bez ustanku przez zwolenników liberalizmu gospodarczego. Jednak ich „wolność” to nie było to samo, o co walczył lud Paryża sześć razy w XIX w. wychodząc na barykady. Zupełnie nie to samo.

Choć Markiewka jest akademickim filozofem, to nie mnoży przed odbiorcą trudności i nie buduje muru z ekskluzywnych pojęć. Pisze o języku. O podstawowym narzędziu komunikacji i budowania świata wokół nas. Interesuje go nie język sam w sobie, lecz jego praktyczne zastosowanie. A konkretnie to, w jaki sposób powstał język neoliberalizmu.

Bo neoliberalizm nie byłby tak potężny, gdyby nie zawładnął słowem. Jeszcze w połowie XX w. wolność była żelaznym elementem słownika politycznego ówczesnej lewicy. Socjalistów, komunistów i wszelkiej maści ruchów progresywnych. Znaczyła wyzwolenie od przemocy ekonomicznej, które jest warunkiem każdej dalszej emancypacji. Krytycy lewicy powiedzą pewnie, że komuniści sami sobie odebrali prawo do reprezentowania ducha wolności, idąc torem brutalnego eksperymentu radzieckiego czy chińskiego. To oczywiście prawda. Ale ledwie jej część. Bo w międzyczasie doszło również do wykradzenia wolności ze skarbczyka demokratycznej i niesowieckiej lewicy. Już w latach 80. za jedynych prawdziwych wolnościowców zaczęli się uważać liberałowie. I tak jest do dziś. Przy czym liberalne rozumienie wolności jest zupełnie różne od lewicowego. Dla liberałów wolność to zazwyczaj prawo najsilniejszych i najbardziej zaradnych do odrzucania wszelkich zobowiązań, które próbują im narzucić słabsi. Podatków, solidarności czy troski o dobro wspólne.

Tomasz Szymon Markiewka, „Język neoliberalizmu”, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2017 źródło: Dziennik Gazeta Prawna

To wszystko nie stało się natychmiast. Język neoliberalizmu wykuwał się długo. W akademii, w publicystyce, w mediach, w szkołach. Ale zatriumfował. I neoliberalną prozą zaczęli mówić prawie wszyscy. Często nawet o tym nie wiedząc. W Polsce nie jest inaczej. Można nawet powiedzieć, że zjawisko neoliberalizacji języka zaszło u nas wyjątkowo daleko. Markiewka dowodzi tego na przykładach wziętych z pogłębionej lektury liderów opinii: Maziarskiego, Gadomskiego, Wróblewskiego, Wielowieyskiej, Majcherka czy księdza Stryczka. Ludzi wpływowych, których ulubionym trikiem było przedstawianie własnego spojrzenia na politykę, ekonomię i społeczeństwo nie tylko jako najlepszego z dostępnych. Ale w gruncie rzeczy jako jedynie słusznego.
http://forsal.pl/gospodarka/aktualnosci/.....iazki.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 01:16, 09 Sty '18   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Woś: Ekonomiczne tortury, czyli jak zachodnie elity propagowały zbawienną wiarę w wolny handel [FELIETON] 5 stycznia 2018 MAGAZYN DGP

Kula ziemska źródło: ShutterStock

No, sam już nie wiem. Może to ze mną jest coś nie tak?”. Założę się, że niejeden czytelnik stawiał sobie nieraz takie właśnie pytanie. Ja zadaję je sobie regularnie. Na przykład po jakiejś burzliwej rozmowie o gospodarce albo o polityce. Psychologowie radzą w takiej sytuacji zastanowić się, czy oto nie padamy ofiarą wyjątkowo perfidnej przemocy psychicznej. Zwanej w literaturze fachowej jako „gaslighting”. Gaszenie płomienia.

Pojęcie narodziło się w kulturze popularnej. W 1938 r. brytyjski dramaturg Patrick Hamilton napisał sztukę pod tytułem „Gas Light”. Akcja rozgrywała się w XIX-wiecznym Londynie. Wiktoriańskim, zamglonym i pełnym ukrytej perwersji. Pochodzący z wyższych sfer bohater o imieniu Jack doprowadza tam do obłędu swoją żonę Bellę. Robi to powoli i bardzo systematycznie. Jego podstępny trick to manipulowanie gazowym oświetleniem. Systematycznie i celowo je przyciemnia, a gdy żona się na to skarży, Jack twierdzi, że przecież wszystko jest w porządku. Z biegiem czasu kobieta zaczyna wątpić w swoje możliwości percepcyjne i we własne zdrowie psychiczne. Powoli osuwa się w szaleństwo. W 1944 r. film na podstawie sztuki zrobił George Cukor. W 1961 r. „Gasnący płomień” był grany w polskiej telewizji w ramach słynnej „Kobry”.

Problem polega oczywiście na tym, że tego typu „Kobra” nie jest bynajmniej domeną XIX-wiecznego Londynu. Tortura podobna do tej z „Gasnącego płomienia” powtórzyć się może zawsze i wszędzie. W polityce czy gospodarce również. Amerykański komentator ekonomiczny „Bloomberga” Noah Smith napisał na przykład niedawno, że jego zdaniem takim ekonomicznym „gaslightingiem” było propagowanie przez zachodnie elity ekonomiczne zbawiennej wiary w wolny handel. Model był zawsze taki sam. Gdy ktoś kwestionował sens kolejnej rundy ułatwień w międzynarodowym przepływie kapitału, towarów czy usług, bezceremonialnie wysyłano go na pierwszy rok ekonomii uniwersyteckiej. A konkretnie do teorii przewag komparatywnych XIX-wiecznego myśliciela Davida Ricardo. Pamiętacie? W modelu Ricardo są dwa kraje: Portugalia i Anglia. Jeden produkuje towar nieprzetworzony (wino), a drugi dobro typu hi-tech (wtedy to było sukno). Portugalia i Anglia zaczynają handlować i wychodzi na to, że i jednemu, i drugiemu się to opłaca. Potem w XX- i XXI- wiecznych modelach zmieniają się tylko typy towarów. Ale ogólne przesłanie pozostaje takie samo. Im więcej wolnego handlu, tym lepiej. Dla wszystkich.

Tyle że w miarę postępów globalizacji zaczęło się pojawiać wiele namacalnych politycznych sygnałów przeczących tej tezie. Ucieczka miejsc pracy do krajów tańszych. Wyścig do dna pod względem standardów socjalnych pomiędzy krajami przyjmującymi i wysyłającymi kapitał. Za zamkniętymi drzwiami pojawiały się bardziej zniuansowane argumenty. Choćby taki, że nie da się powiedzieć, jakoby kraj X dorobił się na liberalizacji. Bo w praktyce znaczyło to raczej, że większość mieszkańców kraju X straciła na liberalizacji, lecz zyski (widoczne w statystykach per capita) zgarniała niewielka mniejszość posiadaczy kapitału w kraju X. Zaczęły się narzekania, że liberalizacja handlu międzynarodowego prowadzi prostą drogą do zniżania standardów ekologicznych w skali świata. I tak dalej.

Oficjalnie i przy włączonych jupiterach miażdżąca większość ekonomistów oraz elit opiniotwórczych mówiła o zbawiennym wpływie dalszej liberalizacji. Jeśli pamiętacie zeszłoroczne przepchnięcie kolanem umowy CETA, to wiecie, że w tym temacie niewiele się zmieniło. A gdy tylko ktoś próbował się temu przeciwstawić, to „gaszono płomień”. Mówiono, że to, co widzi i czego się boi, to wytwór jego chorej wyobraźni. Zarzucano oszołomstwo i nieuctwo. Strach przed nowoczesnością i wstecznictwo. Bo przecież każdy wie, że 2 plus 2 równa się 4.

W ten sposób zamordowane zostało zaufanie. Do ekspertów. Do elit. Do klasy politycznej. Skutki widzimy w wielu krajach zachodnich od paru lat. Może to się jeszcze jakoś sklei. Ale łatwo nie będzie. Pamiętajmy, że tu rozegrała się prawdziwa „Kobra”.
http://forsal.pl/gospodarka/aktualnosci/.....ieton.html


Komentarze:

Cytat:
Michal R

Myślę, że problemem jest właśnie to, że o otwieraniu kolejnych rynków nie mówi sie w takiej formie jak Pan przedstawił tylko w sposób uproszczony (wino + ubrania czy węgiel i stal). Jeśli przypomnimy sobie po co wynaleziono cło importowe, dlaczego wygodnie jest mieć swoją walutę itp. to zrozumiemy czemu w Unii zaczyna sie stawiać bariery w wymianie (np. wprowadzenie tej samej minimalnej płacy w transporcie itp.) to trochę tak jak mieć naczynia połączone, wlewać do jednego wodę i liczyć na to że nie wyleje się drugim naczyniem. Otóż na pewno się wyleje. dlatego albo pełna swoboda (absolutny wyboru kraju w którym się żyje, swoboda wyboru rezydencji podatkowej, swoboda w handlu, w zatrudnieniu itp.) albo uznajemy protekcjonistyczną rolę państwa i nie dziwimy się jak włosi i francuzi interweniują na rynku samochodowym a UK na rynku stali. A fakt, że bogaci się bogacą a biedni pozostają biedni moim zdaniem wynika z tego, że pieniądz przestał spełniać swoją podstawową rolę i w sytuacji nadpodaży pieniądza nie traci on ekwiwalentnie na wartości. Dlatego biedni wykorzystują pieniądze do zakupu dóbr pierwszej potrzeby a bogaci wykorzystują pieniądze do produkcji pieniędzy. Mam wrażenie że pieniądz w takiej formie jak jest obecnie przetrwa jeśli będzie szybciej tracił na wartości. Oczywiście znowu ktoś mnie będzie wysyłał na pierwszy rok studiów (inflacja zła itd.) ale jeśli ekwiwalentem jabłka jest 1 zł to ile będzie warte jabłko za pół roku? a ile będzie warte 1 zł? a jeśli ekwiwalentem sztabki złota jest 1000 zł to czemu wkładając sztabkę złota do depozytu bankowego musze płacić (zatem moja sztabka jest mniej warta z każdym rokiem) a wkładając pieniądze, są one więcej warte z każdym rokiem? Coś tu nie gra nie? gdzieś ta wartość wyparowuje? a może właśnie wartość dóbr które reprezentuje pieniądz naturalnie traci wartość a pieniądz nie... bo nawet stworzono instytucje banku centralnego którym głównym celem jest ochrona wartości pieniądza. Dlatego jest ich nieporównywalnie więcej ale są one kumulowane przez 1% społeczeństwa.
http://forsal.pl/gospodarka/aktualnosci/.....ieton.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 22:33, 15 Sty '18   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Woś: Uważajcie na "sztucznych". Dług nie zawsze jest zły [FELIETON] 14.01.2018 MAGAZYN DGP

Graffiti związane z kryzysem strefy euro na jednej z ateńskich ulic źródło: Bloomberg autor zdjęcia: Angelos Tzortzinis

Czy wielkie spowolnienie zachodnich gospodarek po 2008 r. właśnie się skończyło? Patrząc na słupki wzrostu gospodarczego za ubiegły rok, można śmiało postawić taką tezę. Niemcy wyszli z dołka już parę lat temu. Amerykanie też. Teraz również Francja, Wielka Brytania, Włochy, Hiszpania czy nawet Japonia zaliczyły solidny wzrost PKB w okolicach 2 proc. Czasem nawet 3 proc. Z tym już da się żyć.

Ale korki od szampana wcale nie strzelają. W opiniotwórczych kręgach ekonomicznych dominuje przekonanie, które bystry portugalski ekonomista Antonio Fatas nazwał „doktryną sztucznego wzrostu”. Doktryna ta opiera się jego zdaniem na dwóch filarach. Po pierwsze, na przekonaniu, że te 2–3 proc. wzrostu PKB zostało wygenerowane przez banki centralne w wyniku uprawianego przez parę ostatnich lat wstrzykiwania w rynek dodatkowej płynności. Robili to Amerykanie. Robił Europejski Bank Centralny. Robili też Japończycy.

Po drugie – argumentują zwolennicy „doktryny sztucznego wzrostu” – jest on niebezpiecznym życiem na kredyt i jeszcze wszyscy tego pożałują. Taka opowieść nie jest oczywiście nowa. Zachodnie ośrodki opiniotwórcze mówią o życiu na kredyt niemal nieprzerwanie od 2008 r. Fachowcy najpierw bili na alarm z powodu wysokich poziomów długu publicznego. Potem trochę odpuścili, głosząc, że na pewno czeka nas rychłe uderzenie inflacji. A gdy ono nie nadeszło, wróciło narzekanie na dług, który faktycznie w większości krajów zachodnich wcale się nie zmniejszył.

Fatas, na co dzień pracujący we francuskiej szkole biznesu INSEAD, trochę z tezą o „sztucznym wzroście” próbuje polemizować. Daje dwa powody, dla których jest ona jego zdaniem cienka. Pierwszy – głosi Fatas – polega na tym, że banki centralne wcale nie są dziś tak wszechmocne, jak chcą „sztuczni” (nazwijmy tak roboczo tych, co straszą rychłym załamaniem „sztucznego wzrostu”). Daje przykład Ameryki. Jego zdaniem teza o wygenerowanej przez Fed płynności ciągnącej amerykańską giełdę przez pewien czas wydawała się kusząca. Ale potem Fed wygasił swój program, a giełda wcale nie przestała rosnąć. Poszybowała wręcz jeszcze wyżej. Zasilać musiało ją więc coś innego niż „sztuczny wzrost”. Co najwyżej interwencja monetarna zadziałała jak podpięcie drugiego auta do rozładowanego akumulatora. Ale czy taki wzrost da się nazywać sztucznym?

Drugi zarzut Fatasa wobec „sztucznych” jest taki, że niepotrzebnie fiksują się na długu. Bo przecież dług nie zawsze jest zły. A do tego nie każdy dług to zły dług – tego przecież powinna nas nauczyć dynamika ostatniego kryzysu. Dług to normalne zjawisko ekonomiczne. „Sztuczni” mylą się, mówiąc, że wysoki dług to życie ponad stan i przyjdzie za nie kiedyś zapłacić. Dług to przecież również inwestycja. Na dodatek nie ma czegoś takiego jak dług netto w skali globalnej. Zadłużenie jednego podmiotu jest zawsze lokatą innego. A niski dług publiczny może mieć wysoką społecznie cenę objawiającą się państwem nieprzyjaznym dla obywateli (zwłaszcza słabszych), które zmusza ich do zaciągania dużo niebezpieczniejszego zadłużenia prywatnego. Wszystkich tych argumentów „sztuczni” nie biorą pod uwagę, kreśląc swoje deprymujące scenariusze.

Fatas kończy wezwaniem do zachowania spokoju ducha. Gospodarka – jak życie – jest pełna czyhających na każdym kroku zagrożeń. Ale mimo to trzeba próbować je przeżyć, bez martwienia się na zapas o sprawy, które nie są realnymi zagrożeniami.
http://forsal.pl/gospodarka/pkb/artykuly.....ieton.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Goska




Dołączył: 18 Wrz 2007
Posty: 3535
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 04:45, 16 Sty '18   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

"Patrzysz na przedstawienie, a nie wiesz, jak ono sie ma do samej rzeczy "

Giełda i ten caly sztuczny wzrost gospodarczy nie jest odzwierciedleniem stanu faktycznego. Dlug panstwowy rosnie !!!

W samej tylko Europie upada rocznie ponad 500 biznesow, co powoduje uszczuplenie kasy panstwowej o podatki z tych biznesow. Panstwa niby sie zabezpieczyly sciaganiem podatkow VAT i innych podatkow, ale administracja panstwowa ciagle rosnie, co pochlania coraz wieksze pieniadze. Coraz wieksze pieniadze pochlaniaja tez uchodzcy w kazdym panstwie. Uchodzcy, ktorzy nie nadaja sie do zadnej pracy. Tworza uzupelnienie po rdzennych obywateleach w kazdym panstwie. Jeszcze w 1979 roku bylo 58 milionow Francuzow i to byli faktycznie Francuzi. W roku 2000 podano znowu liczbe ludnosci we Francji i znowu ona wynosila 58 milionow, ale juz ponad 20 milionow stanowili kolorowi z Afryki i Bliskiego Wschodu. Ilu tak faktycznie jest Francuzow we Francji dzisiaj ? Tak sie dzieje w kazdym rdzennym kraju. W USA w 2002 roku kolorowi stanowili juz 73% populacji amerykanskiej, ktora kiedys byla biala !

PANSTWA wprowadzly mase roznych podatkow od firm i osob prywatnych. Te podatki ciagle sie podwyzsza. Nastepuje zubozenie spoleczenstw az do masy upadlosciowej. Dzisiaj juz w kazdym panstwie gina ludzie z glodu.

W kazdym panstwie znikaja towary i ulugi. Konczy sie roznorodnosc towarow i uslug. Panstwa sa zasypywane "chinskim" badziewiem, ktore tez ma sie ku koncowi. Obozy pracy w Chinach zaczynaja upadac z braku fachowcow do utrzymania fabryk w ruchu. Juz dziesiec lat temu Chiny potrzebowaly 200-tu tys. fachowcow z Europy i z USA. Nowych fachowcow juz sie nie ksztalci. W niektorych krajach sie tego nie robi juz bardzo dlugo.

Czeka nas upadek zycia z jakiego jeszcze dzisiaj jest dane niektorym korzystac. O zadny rozwoju juz dawno nie ma mowy. Juz dawno poslugujemy sie starzyzna technologiczna, ktora tak w zasadzie sie konczy z braku innowacji i konserwacji. Nikt tego zaniedbania i ignorancji nie wygra !
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 12:21, 16 Sty '18   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Goska napisał:
"Patrzysz na przedstawienie, a nie wiesz, jak ono sie ma do samej rzeczy "

Giełda i ten caly sztuczny wzrost gospodarczy nie jest odzwierciedleniem stanu faktycznego.


Zwracasz uwagę na grę komputerową (symulacje).


Goska napisał:

W samej tylko Europie upada rocznie ponad 500 biznesow,


Gra o sumie zerowej.
Dodatni cash flow (zysk pieniężny) jednych podmiotów bierze się z ujemnego cash flow (straty pieniężnej) innych podmiotów.
To wynik transakcyjnej funkcji pieniądza (waluty).
"Biznes" z ujemnym cash flow może upaść.


Goska napisał:

co powoduje uszczuplenie kasy panstwowej o podatki z tych biznesow.


Dzięki temu, że część "biznesów" ma ujemny cash flow inne maja dodatni cash flow. Ten dodatni cash flow może być opodatkowany (gdy ostatecznie jest dochodem do opodatkowania).
Brak upadłości "biznesów" oznaczały równowagę, w której nie powstawałby dodatni cash flow generujący dochód do opodatkowania.
Ten brak upadłości (brak podmiotów ze stratą-ujemnym cash flow) obniżałby ogólną wielkość dochodu do opodatkowania.


Goska napisał:

PANSTWA wprowadzly mase roznych podatkow od firm i osob prywatnych. Te podatki ciagle sie podwyzsza.


Wysokość podatku dochodowego spadła.

Podatki w USA, Wielkiej Brytanii, Niemczech oraz Francji w latach 1900 – 2014. Źródło: dane opracowane przez zespół Thomasa Piketty-ego przedstawione w książce "Kapitał w XXI wieku".

Nie tylko w Wielkiej Brytanii nie obniżono szybko najwyższych stawek podatku po Drugiej Wojnie Światowej. W USA za czasów rządów Dwighta D. Eisenhowera (1953 r. - 1961 r.) podatek wynosił 91% i był pobierany od dochodów przekraczających 400 tys. dolarów. Za czasów Nixona, który był prezydentem od 1969 r. do 1974 r. najwyższa stawka została obniżona do 70%, ale za to obniżono też najwyższy próg i pobierano ten, na dzisiejsze czasy, wysoki podatek od dochodów powyżej 200 tys. dolarów.
Dopiero czasy reform lat osiemdziesiątych przyniosły znaczące zmiany. Za oceanem nastała "Reaganomika" i obniżono podatki najpierw do 50% w 1982 r nie zmieniając progów, a potem do 28% 1988 obniżając najwyższy próg z 200 do 30 tys dolarów.
To samo działo się w Europie za sprawą Margaret Thatcher, zwolenniczki niebezpośrednich podatków, która obniżyła najwyższą stawkę podatku najpierw do 60%, a następnie do 40% w 1988 roku.
Najwyższe stawki podatku utrzymywały się na poziomie około 40% aż do roku 2009, kiedy to w środku kryzysu zaczęto je nieśmiało podnosić do 50%. Cztery lata później znów powróciły do średnich wartości czyli 40%.
https://strefainwestorow.pl/artykuly/rek.....h-dochodow

Spadł też podatek dochodowy od przedsiębiorców (USA).

Proponuję cofnąć się na chwilę do lat 80-tych i przeanalizować efekty działań prezydenta Reagana. Poniższy wykres pokazuje wysokość wybranych podatków w Stanach Zjednoczonych na przestrzeni ostatnich 100 lat. W trakcie ery Reagana (oznaczona ramką) maksymalna stawka podatkowa została obniżona z 70% do 28%, a podatek dla przedsiębiorstw zmalał z ok. 45% do ok. 35%. https://independenttrader.pl/czy-ameryka.....nsowe.html



Goska napisał:

Nikt tego zaniedbania i ignorancji nie wygra !

Przy grze o sumie zerowej brak wygranych oznacza brak przegranych.
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Goska




Dołączył: 18 Wrz 2007
Posty: 3535
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 12:53, 16 Sty '18   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Wprowadzono cala mase nowych podatkow : podatek od zatrudnionego pracownika, podatek konsumpcyjny, podatek exklusiv, podatki bankowe i wiele innych. Jak kiedys obliczono w Australii, to na benzyne do sprzedazy jest naliczonych 9 podatkow rzadowych.

Wzrosly bardzo podatki za samochody, domy, ziemie, wode i inne posiadanie i uzywanie. Kiedys podatki placili bardzo bogaci, a teraz podatki placa wszyscy i to nie tylko wtedy jak pracuja czy cos posiadaja !!!
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
goral_




Dołączył: 30 Gru 2007
Posty: 3715
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 13:35, 16 Sty '18   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

W UK, wczoraj 15/01/18 zawaliła się jedna z największych firm Carillion.
Firma ta, a raczej ten gigant, bazował głownie na kontraktach rządowych.
Sama firma posiadała kapitał oceniany na 6 mln funtów, jej kontrakty rządowe były ponad 2 biliony funtów.
Firma nie padła z dnia na dzień - były trzy ostrzeżenia w zeszłym roku, ostatnie w październiku. Mimo to rząd UK (konserwatyści - prawica) przyznała Carillion kolejne warte miliony kontrakty państwowe.
Wczoraj ogłoszono, że firma jest w likwidacji. Jej akcje spały z kilku tyś, funtów do mniej niż jeden.
Tak działa kapitalizm!
Teraz podatnik, zapłaci co najmniej 4x tyle, by utrzymać te programy.
Carillion był odpowiedzialny za:
- szpitale
- więzienia
- szkoły
- teatry
- budowa dróg
- projekt szybkiej kolei HS2
- i wiele innych
Dyrektorzy Carillion mają zagwarantowane wynagrodzenia (kontraktem rządowym) do września, w wysokości ponad 50 tyś funtów na miesiąc.
Tak, się kurwa robi biznes w kapitalizmie!
Dziwi mnie, że ludzie, z najniższego szczebla drabiny, nadal wierzą w coś co się zwie kapitalizm.
W kapitalizmie ludzie pracy, są płatnikami, nie beneficjentami.

Zawalenie się ulubionej przez rząd Theresy May (udziały osób z władz?) firmy Carillion spowoduje ryzyko utraty pracy ok. 20 tyś ludzi.
Do tego drobni samozatrudnienii, którzy nie dostaną zapłaty za wykonaną pracę (Carillion płacił nawet 126 dni od wykonania usługi) popadną w długi, bankructwa. Budowy wstrzymane. Co zapobiegliwsi, wczoraj po południu usunęli swój sprzęt z palców budów (koparki, maszyny, ect).
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 13:45, 16 Sty '18   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Goska napisał:
Wprowadzono cala mase nowych podatkow : podatek od zatrudnionego pracownika, podatek konsumpcyjny, podatek exklusiv, podatki bankowe i wiele innych. Jak kiedys obliczono w Australii, to na benzyne do sprzedazy jest naliczonych 9 podatkow rzadowych.

Wzrosly bardzo podatki za samochody, domy, ziemie, wode i inne posiadanie i uzywanie. Kiedys podatki placili bardzo bogaci, a teraz podatki placa wszyscy i to nie tylko wtedy jak pracuja czy cos posiadaja !!!


Dzień wolności podatkowej informuje o czymś odwrotnym. Obecnie w Polsce następuje szybciej niż dekadę lub dwie dekady temu.

W Polsce w 2017 r. dzień wolności podatkowej przypadł na 9 czerwca, to najszybciej wypadający dzień od 1994 r.



Możesz też pracować i płacić podatki w Indiach.





W tym roku Dzień Wolności Podatkowej, uwzględniający wszystkie płacone podatki, przypada 24 czerwca
https://kochanezdrowie.blogspot.com/2011.....kowej.html



_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Azyren




Dołączył: 07 Wrz 2015
Posty: 4105
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 17:10, 16 Sty '18   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

goral_ napisał:
W UK, wczoraj 15/01/18 zawaliła się jedna z największych firm Carillion.
Firma ta, a raczej ten gigant, bazował głownie na kontraktach rządowych.
Sama firma posiadała kapitał oceniany na 6 mln funtów, jej kontrakty rządowe były ponad 2 biliony funtów.
Firma nie padła z dnia na dzień - były trzy ostrzeżenia w zeszłym roku, ostatnie w październiku. Mimo to rząd UK (konserwatyści - prawica) przyznała Carillion kolejne warte miliony kontrakty państwowe.
Wczoraj ogłoszono, że firma jest w likwidacji. Jej akcje spały z kilku tyś, funtów do mniej niż jeden.
Tak działa kapitalizm!
Teraz podatnik, zapłaci co najmniej 4x tyle, by utrzymać te programy.
Carillion był odpowiedzialny za:
- szpitale
- więzienia
- szkoły
- teatry
- budowa dróg
- projekt szybkiej kolei HS2
- i wiele innych
Dyrektorzy Carillion mają zagwarantowane wynagrodzenia (kontraktem rządowym) do września, w wysokości ponad 50 tyś funtów na miesiąc.
Tak, się kurwa robi biznes w kapitalizmie!
Dziwi mnie, że ludzie, z najniższego szczebla drabiny, nadal wierzą w coś co się zwie kapitalizm.
W kapitalizmie ludzie pracy, są płatnikami, nie beneficjentami.

Zawalenie się ulubionej przez rząd Theresy May (udziały osób z władz?) firmy Carillion spowoduje ryzyko utraty pracy ok. 20 tyś ludzi.
Do tego drobni samozatrudnienii, którzy nie dostaną zapłaty za wykonaną pracę (Carillion płacił nawet 126 dni od wykonania usługi) popadną w długi, bankructwa. Budowy wstrzymane. Co zapobiegliwsi, wczoraj po południu usunęli swój sprzęt z palców budów (koparki, maszyny, ect).


Konserwy i neoliberalowie u władzy... To nigdy nie wróży nic dobrego.
_________________
Stagflacja to połączenie inflacji i hiperinflacji ~ specjalista od ekonomii, filantrop, debil, @one1
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 15:32, 19 Sty '18   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
"Economist": Google, Facebook czy Amazon osiągnęły rozmiary szkodliwe dla rynku. Czas okiełznać te firmy 19.01.2018 PAP


Facebook źródło: Bloomberg autor zdjęcia: David Paul Morris

Nie należy zakładać, że wielkie firmy muszą być złe, ale takie giganty jak Google, Amazon czy Facebook osiągnęły rozmiary szkodliwe dla rynku. Należy je oswoić, zmuszając na przykład do dzielenia się danymi - ocenia magazyn "Economist".

"Tacy tytani nie konkurują po prostu na rynku. W coraz większym stopniu one same są rynkiem, tworzą bowiem infrastrukturę (czy też +platformy+) cyfrowej gospodarki" - wyjaśnia brytyjski tygodnik.

Facebook, Amazon czy Google w istocie stanowią zagrożenie dla konkurencji, którą albo przejmują, albo wypychają z rynku dzięki ekonomii skali. Co więcej, "kolosalne wyceny rynkowe sugerują, że inwestorzy liczą na to, że (firmy te) urosną jeszcze dwu lub trzykrotnie w ciągu najbliższej dekady". Zdaniem "Economista" nadszedł czas na to, by politycy i ustawodawcy przygotowali przepisy, które wyrównają szanse różnych graczy na rynku zdominowanym w tej chwili przez gigantów.

Amazon odpowiada za ponad 40 proc. handlu internetowego w USA, Facebook, który ma miesięczne 2 mld użytkowników uzyskał absolutną przewagę nad mediami, a w niektórych krajach przez Google przechodzi 90 proc. wyszukiwań w sieci - wylicza tygodnik.

"Jeśli taki trend się utrzyma, ucierpią konsumenci, a sektor technologiczny stanie się mniej dynamiczny (...). W ten czy inny sposób giganci będą stale przechwytywać zyski" - konstatuje "Economist".

Przypomina też, że problem wielkich monopoli był już wcześniej rozwiązywany na różne sposoby; Standard Oil - naftowy koncern Johna D. Rockefellera, który pod koniec XIX wieku kontrolował blisko 90 proc. rynku - został rozbity na części w 1911 roku, a American Telephone and Telegraph Company, później AT&T, w swoim czasie największa na świecie firma w tej branży, została objęta regulacjami w 1913 roku jako przedsiębiorstwo użyteczności publicznej.

Teraz okiełznać gigantyczne firmy będzie znacznie trudniej, rozbijanie ich na części nie jest dobrym rozwiązaniem, bo pogorszy jakość i koszty usług dla klienta, a najprawdopodobniej i tak jakieś "jedno Googlątko czy Facebaby zgarnie w końcu wszystko" - wyjaśnia "Economist".

Tygodnik proponuje więc szukanie pomysłowych rozwiązań na zmuszenie gigantów do dzielenia się efektem skali - na przykład stworzenie przepisów, które zobowiązywałyby firmy, które same są platformami, do udostępniania konkurentom za opłatą pakietów danych, na takiej mniej więcej zasadzie, na jakiej płaci się za licencję na patent.

"Nie będzie to łatwe, ale pozwoli okiełznać tytany, nie niszcząc korzyści jakie przyniosły" - konkluduje "Economist"
http://forsal.pl/swiat/aktualnosci/artyk.....firmy.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 12:01, 20 Sty '18   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Kanada: Rząd będzie pilnował etyki w kanadyjskich firmach za granicą 2018-01-20 PAP

Rząd Kanady jako pierwsze państwo na świecie tworzy urząd rzecznika do spraw odpowiedzialności społecznej przedsiębiorstw. Rzecznik będzie mógł kontrolować kanadyjskie firmy za granicą.


(YAY Foto)

O powstaniu urzędu o nazwie Canadian ombudsperson for responsible enterprise (CORE) poinformował w środę minister ds. handlu międzynarodowego Francois-Philippe Champagne. Jak podkreślił na konferencji prasowej w Ottawie, rząd Kanady wdraża progresywne zasady w handlu, a program "nie jest właściwą rzeczą wyłącznie z punktu widzenia etyki, jest również korzystny dla gospodarki".

CORE będzie mógł sprawdzać, czy np. zarzuty stawiane kanadyjskiej firmie są uzasadnione. Rzecznik będzie miał prawo do nałożenia obowiązku wdrożenia programu naprawczego i pomagać np. w naprawieniu relacji z miejscową społecznością. Będzie mógł zalecić nie tylko przeprosiny, ale i wypłatę odszkodowań, a także nadzorować realizację tych zaleceń. CORE otrzyma konkretne możliwości wywierania nacisku: od publikacji jawnych raportów po przekazywanie informacji do agend finansujących zagraniczne inwestycje, takich jak Export Development Canada, z rekomendacjami w sprawie wstrzymania finansowania.

CORE będzie miał swój budżet i zapewnioną niezależność działania. Początkowo zajmie się przede wszystkim firmami sektora naftowego, surowcowego i odzieżowego, a docelowo - wszystkimi przedsiębiorstwami kanadyjskimi działającymi za granicą.

Jak mówił Champagne, "kanadyjska flaga ma znaczenie", jest symbolem wartości takich jak "godność, szacunek, różnorodność i tolerancja", pozwala cieszyć się dobrą opinią, ale jednocześnie "towarzyszą jej szczególne wymagania".

W pracach nad utworzeniem CORE brały udział zarówno stowarzyszenia przedsiębiorstw przemysłu surowcowego, jak i broniąca praw człowieka Amnesty International, organizacje rdzennych mieszkańców Kanady, związki zawodowe. Około 60 proc. firm surowcowych na świecie ma swoją siedzibę w Kanadzie.

W Kanadzie od 2009 r. istniał doradca ds. nadzorowania działających za granicą firm naftowych i surowcowych, ale każde dochodzenie musiało być przeprowadzane za zgodą kontrolowanej firmy. Ten urząd zostanie zlikwidowany w maju br.

Kanadyjskie firmy miewają swoje problemy z etyką. Portal Miningwatch.ca, który podaje informacje o kanadyjskich firmach surowcowych działających za granicą, wskazywał np. że w latach 20002015 w 28 kanadyjskich firmach w 13 krajach Ameryki Łacińskiej zginęły 44 osoby, a ponad 400 osób odniosło obrażenia.

W 2013 r. okazało się, że jedna z największych sieci handlowych Loblaw zamawiała szycie ubrań pod swoją marką Joe Fresh w Bangladeszu, a podwykonawca działał w fabryce Rana Plaza, gdzie doszło do katastrofy budowlanej. Loblaw wypłacił wówczas odszkodowania, a obecnie publikuje listę firm, którym zleca szycie.

Odpowiedzialny biznes, równość kobiet i mężczyzn, prawa człowieka, prawa rdzennej ludności, prawa pracownicze czy ochrona środowiska to elementy progresywnego programu w handlu (progressive trade agenda) liberalnego rządu Justina Trudeau. W czasie konferencji Światowej Organizacji Handlu w październiku ub.r. w Maroku minister Champagne mówił, że przyszłe zmiany w ramach WTO powinny uwzględniać właśnie ten kierunek rozwoju w wymianie gospodarczej.

Nawet w relacjach z USA Kanada ma możliwości promowania swojej polityki. W lutym 2017 r. powstała kanadyjsko-amerykańska rada ds. wspierania kobiet przedsiębiorców i liderów biznesowych - jak pisano w komunikacie, "premier Justin Trudeau i prezydent Donald Trump, uznając rolę kobiet i potencjał ich wpływu na biznes, porozumieli się w sprawie promocji kobiet na rynku pracy". W czwartek dziennik "The Globe and Mail" napisał, że rada ta zwróciła się do rządu w Ottawie, by wzorem amerykańskim tak zmienił procedurę zamówień publicznych, by 5 proc. kontraktów federalnych trafiało do niewielkich firm należących do kobiet. Według dziennika rząd pracuje nad zmianami.

Komentatorzy podkreślają, że problem z etyką występuje, ponieważ trudno rozmawiać o prawach człowieka jako elemencie porozumień handlowych. Konserwatywny dziennik "National Post" pisał w środę, że "postępowy program" jest obecnie zmieniany, ponieważ stał się w obecnej sytuacji przeszkodą w negocjacjach międzynarodowych umów handlowych, w tym z Chinami czy z USA w ramach negocjacji umowy handlowej NAFTA. Z drugiej jednak strony "handlujemy z Chinami, (ale) nie odłożyliśmy swoich wartości na bok" - mówiła w grudniu w programie The Current publicznego radia CBC szefowa think tanku Canada West Foundation Martha Hall Findlay. Zwracała też uwagę, że rosnące związki gospodarki chińskiej z innymi krajami już zmieniły ten kraj. Jak mówił w środę Champagne, "progresywny program w handlu jest nakierowany na otwieranie nowych drzwi".

Z Toronto Anna Lach (PAP)

lach/ ulb/ kar/
https://www.bankier.pl/wiadomosc/Kanada-.....62083.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 09:51, 03 Lut '18   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Władcy 12 bilionów. Trzy firmy zarządzają majątkiem większym niż łączne PKB Japonii, Niemiec i Wielkiej Brytanii 3.02.2018 MAGAZYN DGP

BlackRock

Od czasów wieku pozłacanego, a więc od końca drugiej połowy XIX w. zdominowanej przez imperia Vanderbiltów i Rockefellerów, nie mieliśmy w gospodarce do czynienia z koncentracją kapitału i monopolizacją na taką skalę, jak to ma miejsce obecnie – alarmuje w książkach i artykułach prof. Eric Posner, prawnik z University of Chicago, syn sędziego Richarda Posnera, pioniera ekonomicznej analizy prawa.

Posner junior proponuje rozbicie współczesnych monopoli głęboką reformą prawa własności, która miałaby się zacząć – uwaga! – od wystawienia prywatnej własności na publiczną licytację. Swoje recepty referuje w „Radykalnych rynkach”, książce, która jeszcze się nie ukazała, lecz o której już się mówi, że jest najbardziej śmiałym spojrzeniem na gospodarkę od czasu Miltona Friedmana.

Jakie jednak monopole Posner ma na myśli konkretnie? Te, które pojawiły się w nowej cyfrowej gospodarce? Google’a czy Apple’a? Owszem. Te, które ugruntowały swoją pozycję w gospodarce tradycyjnej? Coca-Colę? Także. A może ma na myśli po prostu słynny najbogatszy 1 procent, który kontroluje równowartość majątku pozostałych 99 proc. mieszkańców Ziemi? Też. To jednak nie wszystko. Amerykanin namierzył nowe monstra, które jego zdaniem przyczyniają się do spustoszenia w naszych portfelach.

To inwestorzy instytucjonalni.

Potężna trójca

Posner jest jednym z pierwszych akademików, którzy zwracają uwagę na działalność tych firm. Inwestor instytucjonalny pozyskuje kapitał od klientów takich jak fundusze emerytalne, bogaci rentierzy czy po prostu inne firmy, by inwestować go w obligacje, akcje czy nieruchomości. Mowa o bankach, firmach ubezpieczeniowych, funduszach emerytalnych i hedgingowych, lecz przede wszystkim o nowego typu globalnych przedsiębiorstwach, które z inwestycji kapitałowych zrobiły wszechstronny biznes na międzynarodową skalę. Udało im się zgromadzić potężny kapitał, który inwestują we wszystko, w co tylko można zainwestować, i wszędzie, gdzie tylko się da. A prócz tego, że inwestują, to jeszcze prowadzą doradztwo finansowe, analitykę, gromadzą dane typu big data. To złożone organizmy.


Posner zwraca uwagę na trzy największe takie instytucje: BlackRock, Vanguard i State Street. Zarządzają one aktywami o wartości ponad 12 bln dol. To więcej niż roczne PKB Chin albo więcej niż sumaryczny produkt narodowy brutto Japonii, Niemiec i Wielkiej Brytanii. To też 24-krotność PKB Polski. Imponujące i odrobinę przerażające, prawda? Ale nie w samej wielkości ich kapitału Posner widzi problem. Chodzi o to, w co i jak jest inwestowany. – Te instytucje posiadają znaczące udziały w tysiącach przedsiębiorstw, z których wiele działa w tych samych branżach. Firmy te powinny ze sobą konkurować. Z definicji, bo w końcu walczą o tego samego klienta. Ale zarządy dostrzegają, że współwłaścicielem ich przedsiębiorstw jest ten sam fundusz, który zainwestował w konkurentów, i uwzględniają to w swoich strategiach. W rywalach zaczynają widzieć sprzymierzeńców, konkurencja zamiera, rynkiem zaczynają rządzić monopole. W efekcie rosną ceny i spadają płace – uważa Posner, dodając, że wzrost potęgi tych firm powoduje także wzrost nierówności majątkowych.

To problemy ostatnich czterech dekad i tak się składa, że inwestorzy instytucjonalni właśnie w tym czasie rozwinęli skrzydła. Największy z nich, BlackRock, powstał w 1988 r., drugi pod względem wartości aktywów Vanguard – w 1975 r., a plasujący się na trzeciej pozycji State Street został założony co prawda w 1792 r., ale jako zwykły bank komercyjny – jako firma inwestycyjna działa od 1975 r. Do połowy lat 70. XX w. inwestycje instytucjonalne były niewielkie: np. w 1950 r. obejmowały tylko 7 proc. kapitału giełdowego w USA (jeszcze mniej w Europie). Dzisiaj dzierżą władzę nad 70 proc. amerykańskiej giełdy. – Te trzy fundusze mają w sumie znaczące udziały mniejszościowe w aż 88 proc. firm indeksu S&P 500 gromadzącego największe przedsiębiorstwa. Należą do nich Microsoft i Apple, Whirlpool i Electrolux, Bank of America, JPMorgan Chase i Citigroup, Monsanto i DuPont. Nietrudno się domyślić, jak osłabia to siłę konsumentów – tłumaczy Posner.

Czy jednak ma dowody na szkodliwość takiego stanu rzeczy? I czy wyjaśnił właśnie tajemnicę, dlaczego różnica w smaku między coca-colą a pepsi jest tak nikła?

Banków wiele, właściciel jeden

Dowody zaczęły pojawiać się niedawno. Oszczędzę wam cytowania tytułów prac ekonomicznych temu poświęconych. Padają tam pojęcia takie jak koncentracja diagonalna, które tu na nic się nam nie przydadzą. To zresztą zbędna ekonomiczna nowomowa. Niemniej badania te są ważne.

José Aznar z hiszpańskiego Universidad de Navarra, Martin Schmalz z University of Michigan w USA i Isabel Tecu z firmy Charles River Associates prześledzili np. wpływ inwestorów instytucjonalnych na amerykańską branżę lotniczą – i po analizie danych obejmujących 14 lat wywnioskowali, że doszło do redukcji poziomu konkurencji i wzrostu cen. W tym lepszym „kontrfaktycznym świecie, w którym linie lotnicze są własnością oddzielnych podmiotów”, ceny biletów byłyby ich zdaniem średnio aż od 3 do 7 proc. niższe niż w tym, w którym rozpanoszyły się fundusze instytucjonalne. Po przeanalizowaniu zaś fuzji, do której doszło pomiędzy BlackRock i Barclays Global Investors, doszli do wniosku, że tylko ta jedna transakcja przełożyła się na 0,5-proc. wzrost ceny biletów.

Aznar i Schmalz poszli za ciosem i wraz z Sahilem Rainą z kanadyjskiego University of Alberta opublikowali kolejne badanie, w którym zajęli się koncentracją własności w bankowości. Wyniki? Znów to samo: jedną z przyczyn drożyzny na rynku produktów bankowych są działania inwestorów instytucjonalnych. „To, czyją banki są własnością, ma znaczenie dla sposobu, w jaki ze sobą rywalizują” – napisali. Przekonują przy tym, że ich badanie powinno dać do myślenia politykom. I faktycznie amerykańscy decydenci już dają się przekonać – dochodzenie w sprawie negatywnych efektów koncentracji kapitału na rynku prowadzi od dwóch lat amerykański Departament Sprawiedliwości.

Cieszy się z tego prof. Einer Elhauge z Harvardu, który podobnie jak Posner uważa, że to właśnie powodowana aktywnością inwestorów instytucjonalnych koncentracja kapitału na rynku wyjaśnia, dlaczego korporacje nie wykorzystują rosnących zysków, by podnosić pensje. Monopolista po prostu nie musi tego robić. Bo i po co? – Gdy rynki nie są konkurencyjne, zwrot z kapitału rośnie, bo jest inwestowany w firmy zawyżające ceny, a zwrot z pracy maleje, bo ten sam wzrost cen powoduje zmniejszenie siły nabywczej. Bogaci zainwestowali więcej na giełdzie i wydają proporcjonalnie mniej na konsumpcję, więc wzrost zwrotu z kapitału powoduje wzrost nierówności – twierdzi Elhauge i zachęca państwo do śmiałego użycia antymonopolowej pałki.

Dla samych firm koncentracja kapitału i wspólni właściciele to oczywiście sytuacja bardzo wygodna. Mowa o tych największych graczach, którzy dzięki temu więcej zarabiają. W opublikowanej w zeszłym roku pracy „Czy amerykańskie rynki stają się bardziej skoncentrowane” (autorzy: Gustavo Grullon z Rice University, Yelena Larkin z York University i Roni Michaely z Cornell University) czytamy, że aż „75 proc. branż amerykańskiego przemysłu zarejestrowało wzrost koncentracji kapitału w ostatnich dwu dekadach. Firmy z branż o największych zwyżkach uzyskały wyższe marże, ponadprzeciętne zwroty giełdowe oraz angażowały się w bardziej opłacalne umowy fuzji i przejęć, co wskazuje, że siła rynkowa staje się ważnym źródłem wartości”.

Przyczyną koncentracji mają być brak skutecznego prawa antymonopolowego i wyższe bariery wejścia na rynek. W tym ostatnim chodzi o efekty sieciowe, które dotyczą zwłaszcza nowych branż gospodarki. Weźmy portale społecznościowe. Pionierzy zebrali tylu użytkowników, że samo to zaczęło stanowić wartość. Wybierasz bowiem ten portal, z którego już korzystają inni, a nie ten, z którego dopiero może kiedyś będą korzystać.

Ale dlaczego właściwie my, Polacy, powinniśmy się przejmować rosnącą potęgą inwestorów instytucjonalnych i ich wpływem na poziom konkurencji na rynku?

Co z tą Polską

No, właśnie – dlaczego? Mogłoby się wydawać, że to problemy Amerykanów, nie nasze. Przecież z tej strasznej wspomnianej trójki obecny jest na naszym parkiecie jedynie BlackRock, który posiada akcje notowanego u nas banku Santander oraz firmy Buwog, dewelopera z Austrii. Kiedyś do Amerykanów należał także biurowiec Rondo 1 w Warszawie, ale sprzedali go w 2014 r. za 300 mln euro Niemcom z inwestycyjnej odnogi Deutsche Banku. State Street co prawda działa w Polsce, ale w tym wymiarze, że jego biura w Krakowie i Gdańsku obsługują inwestycje prowadzone dla zagranicznych klientów poza Polską, nie zajmując się raczej inwestowaniem na naszym rynku. Vanguard zaś, jak się zdaje, polską giełdę czy nieruchomości omija całkowicie. Kolejna rzecz, która mogłaby wskazywać, że dla zwykłego Kowalskiego inwestorzy instytucjonalni nie mają znaczenia, to mała chęć Polaków do inwestowania na giełdzie w ogóle. Z badania przeprowadzonego w zeszłym roku dla ING wynika, że tylko 15 proc. z nas skłonnych jest zainwestować w świadectwa udziałowe funduszy inwestycyjnych. Z kolei z badań przeprowadzonych dla Fundacji Kronenberga (działająca przy banku Citi Handlowy) wynika, że o giełdzie właściwie nic konkretnego nie wiemy. Uważamy, że to raj dla spekulantów i narzędzie służące interesom obcego kapitału.

Zresztą, po co się tym w ogóle interesować? Mamy do czynienia z powrotem do filozofii głoszącej, że państwo zapewni nam godziwą emeryturę (powolne rozmontowywanie OFE), a nawet sprawi, że znów będziemy płodni (program 500+). Może zjawiska, które opisałem, to nie nasz problem, a ja niepotrzebnie zużywam energię, wystukując na pececie to wypracowanie? Oczywiście, że nie. Chociaż wzrost znaczenia inwestorów instytucjonalnych dotyczy głównie firm amerykańskich czy po prostu rynków giełdowych krajów wysokorozwiniętych, ma ono pośredni wpływ także na nas. To, czy jest on negatywny, czy pozytywny, zależy od przyjętej przez nas optyki. Jeśli przekonuje nas argumentacja prof. Erica Posnera i inwestorzy instytucjonalni faktycznie redukują dynamizm gospodarki Stanów Zjednoczonych, wpływa to ujemnie zarówno na wzajemne inwestycje naszych państw, jak i na handel. A więc my też rozwijamy się wolniej.

Istnieje także wpływ bezpośredni. Wiele działających na naszym rynku to firmy amerykańskie, nienotowane na naszym parkiecie, jak choćby Google, Facebook, Apple, Microsoft. Lecz jeśli konkurencja między nimi nie jest tak zacięta, jak być powinna, dotyczy to nas. Kolejna rzecz, że przecież i na naszej giełdzie obroty generowane są w większości przez inwestorów zagranicznych (ponad 50 proc.) i krajowych inwestorów instytucjonalnych (ok. 30 proc.). Czy można wykluczyć, że pojawią się między nimi szczególnie potężne firmy wykupujące masowo udziały w spółkach „realnej gospodarki”? Nie.

Na szczęście, pesymistyczne spojrzenie na te problemy nie jest jedynym możliwym. Istnieje szansa, że rosnąca siła inwestorów instytucjonalnych to zjawisko pozytywne. I to całkiem spora szansa. Zacznijmy jednak od wiarygodności teorii, że posiadanie przez nich udziałów w wielu firmach z całą pewnością redukuje rynkową konkurencję. Profesor Steven Davidoff Solomon z University of Berkeley w jednym z artykułów w „The New York Times” zauważa, że badania, które próbują tego dowieść, są wątpliwe metodologicznie. Niewielkim w istocie zmianom własnościowym na rynku przypisują bardzo znaczące efekty cenowe. „Czy naprawdę, gdy BlackRock zwiększył udziały w JetBlue z 1,3 proc. do 5,4 proc. i w kilku innych liniach lotniczych, zmniejszyła się konkurencja?” – pyta ten specjalista od prawa korporacyjnego, zwracając także uwagę, że wpływ inwestorów instytucjonalnych na zarządzanie ich firmami jest w praktyce niewielki i raczej lokalny. Dotyczy członków rad nadzorczych oraz wynagrodzeń, a nie strategii. Nie istnieje jeden wielki centralny „macher” BlackRock czy Vanguarda dyktujący szefowym wszystkich swoich subfunduszy, co ci z kolei mają nakazać firmom, w które zainwestowali.

Gdzie naprawdę mieszka diabeł

Na przytoczone wcześniej badania empiryczne pro wspomnianej tezy są i badania contra. Na przykład Jack He z University of Georgia i Jiekun Huang z University of Illinois dochodzą do wniosku, że chociaż faktycznie firmy w wyniku koncentracji kapitału zyskują na różny sposób dzięki możliwości współpracy (zwiększa się np. liczba partnerstw strategicznych, przedsięwzięć typu joint venture czy akwizycji), nie musi się to odbywać kosztem konsumentów. Bo zwiększa się także produktywność i poziom innowacyjności w tych przedsiębiorstwach. „Firmy mające wspólnych udziałowców mogą osiągać większe udziały w rynku dzięki wspólnym wysiłkom obniżającym koszt produkcji i dzięki zwiększonej jakości produktów” – piszą. Więc dzięki inwestorom instytucjonalnym konsumenci nie tylko nie tracą, ale nawet oszczędzają.

Czy zatem ludzie pokroju Posnera słusznie wzywają oni państwo na ratunek? Naprawdę wierzą, że urzędnik będzie w stanie określić, kiedy dana koncentracja jest szkodliwa, skutkując zawyżonymi cenami, a kiedy nie?

Historia dostarcza sporo przykładów bolesnych pomyłek w tym względzie. Jedna z największych to rozczłonkowanie imperium Davida Rockefellera. Dopóki Standard Oil dominował na rynku paliw rafinowanych, ich ceny spadały. Miało to miejsce w wyniku użycia innowacyjnych technologii pozwalajacych Rockefellerowi na redukcję kosztów, którymi nie dysponowali konkurenci. I to właśnie pod naciskiem rywali („Rockefeller to drapieżny monopolista, szkodzący konkurencji!”) Sąd Najwyższy USA podzielił w 1911 r. Standard Oil na 34 spółki, rozbijając imperium bogacza. Ceny spadać przestały. Konkurenci skorzystali, owszem, ale ucierpieli konsumenci. Czyli większość.

To nie oznacza, że monopole nie mogą się stać groźne. Mogą, gdy zajdzie jedna z dwóch możliwości: państwo je pobłogosławi, dając im przywileje, co często ma miejsce na rynkach energetycznym, telekomunikacyjnym czy pocztowym, albo państwo je w dobrej wierze dodatkowo ureguluje, zawyżając barierę wejścia na rynek dla debiutantów, którzy mogliby ich potęgę skruszyć oddolnie. W przypadku inwestycji giełdowych zachodzi ta druga możliwość.

Jonathan Rothwell z raczej lewicowo zorientowanego think tanku Brookings Institution zauważa, że „prawdziwym powodem nierówności jest brak otwartego dostępu i konkurencji rynkowej na polu elitarnych inwestycji. Żeby elita się zmniejszyła, musi zacząć ze sobą konkurować”. Konkurencję tę wymusić może jednak nie urząd antymonopolowy, ale deregulacja inwestycji. Rothwell zauważa, że prawo daje większe możliwości inwestycyjne osobom zamożnym, co tłumaczy szybszy w relacji do „zwykłych ludzi” wzrost ich dochodu. Przeciętny Kowalski nie może skorzystać z tak samo skutecznych strategii inwestowania jak Warren Buffett, bo utrudnia mu to prawo, które w założeniu miało go chronić. – Gdyby np. prawo w USA pozwalało funduszom otwartym oferować strategie hedgingowe, miliardy dolarów przelano by z kont superbogaczy na konta zwykłych inwestorów, a nawet na konta emerytalne osób mało zarabiających – twierdzi Rothwell.

Krytycy inwestowania instytucjonalnego, tacy jak Posner, zapominają o tym. Zapominają też, że próba regulacyjnego ataku na inwestorów instytucjonalnych to próba ataku na instytucje, które swoją potęgę zbudowały dokładnie na tym, że „goliły” inwestorów mniej agresywnie niż inni. Inwestycje tych funduszy mają po prostu często charakter pasywny, zamiast opierać się na charyzmie i oryginalnych strategiach uważających się za geniuszy traderów, odzwierciedlają mechanicznie zachowania indeksów giełdowych. Zarządzanie nimi jest z tej przyczyny tańsze, a co za tym idzie, opłaty dyktowane klientom są niższe niż w przypadku funduszy aktywnych. Ta przewaga to jeden z ważnych motorów ich rozwoju i popularności.

Eric Balchunas, analityk Bloomberga, twierdzi, że opracowanie i uruchomienie pasywnych funduszy przez Johna Bogle’a, twórcę Vanguarda, jest dla świata finansów tym, czym wynalezienie formatu mp3 dla muzyki – demokratyzuje je. Balchunas wyliczył, że dzięki funduszowi Vanguard inwestorzy oszczędzili już ok. 500 mld dol. (od momentu jego założenia), i nazywa to „efektem Vanguarda”. Podobnie można by mówić o efektach BlackRock, State Street itd.

Na panikę związaną z „nowymi monopolami” może być więc nie tylko za wcześnie. Możliwe, że okaże się zupełnie bezpodstawna, a służyć będzie samym panikarzom, czyniąc z nich dobrze opłacane gwiazdy uniwersyteckie i zapewniając ciepłe posady w urzędach.
http://forsal.pl/biznes/aktualnosci/arty.....treet.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 09:09, 10 Lut '18   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Google, Facebook, Apple i Amazon. Trzeba je rozbić, by uratować kapitalizm BOLESŁAW BRECZKO26-01-2018

Wielka czwórka, czyli Google, Facebook, Apple i Amazon to najdroższe firmy na świecie. Stały się tak duże i potężne, że uderzają w podstawy kapitalizmu - wolny rynek i konkurencje. Scott Galloway, profesor Uniwersytetu w Nowym Jorku uważa, że przyszedł czas na to, aby je rozbić. Cóż, nie sposób się nie zgodzić.

Firmy internetowe wyprzedziły gigantów paliwowych i finansowych na liście najbogatszych (WP.PL)

Nowi bogowie

- Amazon, Apple, Facebook i Google to nasi nowi bogowie. Bogowie konsumpcjonizmu – mówił podczas dorocznego wystąpienia na konferencji Digital – Life - Design w Monachium Galloway. – Dzięki temu, że są w stanie zaspokoić podstawowe ludzkie instynkty, osiągnęli pozycję monopolistów i zebrali większe bogactwo niż dowolny kraj na świecie. Myślę, że w tym momencie potężniejsze od nich są najwyżej Chiny i USA – dodaje Galloway.

Trudno się z nim nie zgodzić. Mimo że Galloway lamentował z powodu niepokojąco silnej pozycji wspomnianej czwórki na amerykańskim rynku, my w Polsce mamy dokładnie ten sam problem. 90 proc. polskich internatów korzysta z mediów społecznościowych, w przeważającej większości właśnie z portali Marka Zuckerberga. Wystarczy przytoczyć popularne powiedzenie "jeśli nie ma cię na Facebooku, to nie istniejesz", by zrozumieć, jak mocną pozycję rynkową ma portal. Z kolei sformułowanie "wygooglować coś" weszło na stałe do języka polskiego. Uważasz inaczej? Kiedy ostatnio skorzystałeś z przeglądarki innej niż Google?

Sam jestem najlepszym tego potwierdzeniem. Mam konta na Facebooku, Instagramie i Google, do komunikowania się ze znajomymi korzystam prawie wyłącznie z Messengera, prywatną skrzynkę mam na Gmailu, zdjęcia i dokumenty przechowuję na serwerach Google. A z Internet Explorera korzystam tyko po to, aby ściągnąć Google Chrome. Moja codzienna aktywność w sieci w 80 proc. odbywa się poprzez Facebooka i Google i myślę, że nie jestem tu wyjątkiem.

Dlaczego powinno nas interesować to, aby nie dopuścić do monopolu tych firm?

- Nie uważam, że powinniśmy rozbić te firmy, bo są złe lub niszczą miejsca pracy – mówi Galloway. – Więc dlaczego uważam, że powinniśmy je rozbić? Bo jesteśmy kapitalistami. Kapitalizm to system, który przede wszystkim wymaga silnej i czasem nawet brutalnej konkurencji. Jeśli od decyzji jednego gracza zależy cały rynek, to znaczy, że ten rynek nie działa. Dziś głównym wyznacznikiem dla firm z branży sprzedażowej jest to co zrobi, albo czego nie zrobi Amazon. Rynek nie działa – dodaje Galloway. – Jeśli 100 proc. rynku reklamy kontrolują dwie firmy, to rynek nie działa – dodaje.

Pozycja monopolisty daje firmie możliwość narzucania cen i zduszenia w zarodku konkurencji. Np. w przypadku firmy mediowej jaką jest Facebook (chociaż Mark Zuckerberg twierdzi inaczej) dochodzi możliwość wpływania na to, które wiadomości będą się ukazywać, a które będą "zakopywane", kto będzie banowany i niedopuszczany do głosu. Widzieliśmy to w praktyce podczas wyborów prezydenckich w USA. Donald Trump po części wygrał dzięki pracy rosyjskich trolli i precyzyjnym targetowaniem przekazów na Facebooku.

Co to oznacza dla przeciętnego usera? Logika monopolisty jest prosta: należy przeprowadzić ekspansję, znokautować konkurencję, ustawić własne reguły i dyktować normy rynkowe celem ochrony własnych interesów biznesowych. Cierpią na tym przede wszystkim konsumenci, którzy muszą płacić takie ceny (niebotyczne), które narzuci monopolista. To nie koniec. Internetowi giganci, kontrolując swoich użytkowników, mają ogromny wpływ na wszystkie pozostałe branże gospodarki, jak i na zagadnienia ze świata polityki bądź spraw społecznych. Mogą reklamować, usuwać reklamy, wpływać na nastroje i opinie, proponować miejsca do odwiedzenie i znajomości. Wystraczy wspomnieć, że złe pozycjonowanie w Google'u skazuje twój start-up na rynkowy niebyt.

Można powiedzieć, że sami sobie zapracowaliśmy na ten los. Przecież to użytkownicy lgną do Facebooka jak pszczoły do miodu, w ten sposób pompując pozycje i kieszenie portalu. Tymczasem zapominamy o tym, że głównym celem każdej takiej spółki jest kwartalnie powiększanie fortuny akcjonariuszy.

Rozbić "Wielką czwórkę"

Europejskie prawo wprost zakazuje monopolistycznych praktyk. Komisja Europejska ukarała zarówno Google (za faworyzowanie usługi Google Zakupy w wyszukiwarce) i Facebooka (za oszustwo podczas przejmowania aplikacji WhatsApp) wysokimi karami za łamanie przepisów antymonopolowych. Chociaż trzeba przyznać szczerze, że wysokość kar jest raczej względna. 2,4 mld euro dla Google za faworyzowanie swojej usługi w wynikach wyszukiwania i 100 mln euro dla Facebooka za kłamanie podczas przejmowania przez portal aplikacji WhatsApp to kwoty, które giganci mogą "przełknąć".

Chociaż Komisja Europejska stara się bronić naszych praw na Starym Kontynencie, to na świecie nie ma żadnego ciała, które miałoby faktyczny wpływ na działanie internetowych gigantów. Być może tylko ich rozbicie da gwarancję, że nie staną się globalnymi monopolistami.

Historia pokazuje, że rozbijanie monopolistów na mniejsze firmy, albo umożliwianie innym korzystanie z ich infrastruktury wpływa pozytywnie na rynek i rozwój firm. W latach 90. w USA Microsoft wykorzystywał swoją pozycję monopolisty do duszenia w zarodku nowych firm technologicznych. Dzięki ograniczeniu jego pozycji powstał m.in. Google. W Europe Gazprom został zmuszony do udostępnienia swoich gazociągów mniejszym graczom. W Polsce nie mielibyśmy dziś tak szerokiego wyboru dostawców internetu (i bardzo niskich cen szybkiego internetu) gdyby nie obowiązek nałożony na TP S.A. obowiązek udostępnienia infrastruktury powstającym dostawcom internetu.

Może niebawem przyjdzie czas... na rozbicie "Wielkiej czwórki".
https://tech.wp.pl/google-facebook-apple.....973247617a
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 10:05, 10 Lut '18   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Rasmussen: Adamowi Smithowi dorobiono gębę promotora egoizmu [WYWIAD] 10.02.2018 MAGAZYN DGP

Adam Smith Fot. Shutterstockźródło: ShutterStock

Bogata myśl szkockiego filozofa została sprowadzona do kilku banałów i przeinaczeń. I jeszcze dorobiono mu gębę promotora egoizmu - mówi w wywiadzie Dennis Rasmussen, politolog i filozof ekonomii z Tufts University.


Żyjemy w dobie ostrej krytyki kapitalizmu. Można nawet usłyszeć, że Karol Marks jest wiecznie żywy. A co z ideami Adama Smitha? Umierają na naszych oczach?

Nie. Są bardziej aktualne niż idee Marksa. Jednak tych myślicieli łączy jedna wspólna cecha...

O, a jaka?

Myśl obu została wypaczona. Tak jak Marks nie podpisałby się pod tym, co w jego imieniu pisali oraz robili marksiści, tak Smith dystansowałby się od tych, którzy nieustannie się na niego powołują. Dorobiono Szkotowi gębę piewcy chciwości i egoizmu.

Niesłusznie?

Oczywiście. Myśl Smitha ma więcej odcieni, jest bardziej zniuansowana.

Chwileczkę. A idea niewidzialnej ręki rynku, która steruje jego egoistycznymi udziałowcami w sposób dla wszystkich korzystny, nie jest pochwałą chciwości?

To dla mnie jedna z największych zagadek, że tę niewidzialną rękę rynku przypisuje się właśnie Smithowi. To skojarzenie pojawiło się dopiero w XX w. Faktycznie, Smith użył tego sformułowania w „Bogactwie narodów”, ale zaledwie raz. W sumie w całej jego twórczości padło ono trzykrotnie – po razie w obu książkach i w opublikowanym już pośmiertnie eseju. Smith nie był też do tego pojęcia szczególnie przywiązany, jak to się teraz zdaje ekonomistom. Jeszcze dziwniejszą zagadką jest kojarzenie ze Smithem figury człowieka ekonomicznego. On przecież wprost ją odrzucał.

CAŁY WYWIAD Z WEEKENDOWYM WYDANIU DGP
http://forsal.pl/gospodarka/aktualnosci/.....ywiad.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 11:58, 19 Lut '18   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Zdanie "Bez pożyczek nie byłoby postępu. Ani ekonomicznego, ani społecznego" dotyczy systemu z pieniądzem wielotransakcyjnym. Jest ono w całości nieprawdziwe w systemie z pieniądzem jednotransakcyjnym - jednostkami procentowymi "mocy produkcyjnej" gospodarki.

Cytat:
Woś: Kryzys i kredyt. Bratanki [RECENZJA] 17.02.2018 MAGAZYN DGP

moneta, dolary źródło: ShutterStock

Bez pożyczek nie byłoby postępu. Ani ekonomicznego, ani społecznego. Ale są one również najważniejszą przyczyną kryzysów ekonomicznych, które zazwyczaj efekty rozwoju niwelują. Kredyt i kryzys tworzą więc zazwyczaj rodzaj błędnego koła. Aby zrozumieć, jak się ono toczy, bardzo przydają się tacy pomocnicy, jak Jan Toporowski.

Jan Toporowski, „Kredyt i kryzys. Od Marksa do Minsky’ego”, Książka i Prasa, Warszawa 2017

To nie jest jego pierwsza książka ukazująca się po polsku. Ten urodzony i pracujący w Londynie ekonomista polskiego pochodzenia był już zwycięzcą naszego Economicusa (2012 r.) za publikację „Dlaczego gospodarka światowa potrzebuje krachu”. Siła autora polega na jego świeżości. Gdy porównuje się go z polskimi kolegami ekonomistami, to okazuje się, że jego rówieśnicy znad Wisły (Balcerowicz, Kołodko, Glapiński, Hausner) wywodzą się z zupełnie innej szkoły podejścia do ekonomii. Wszyscy oni tkwią w klatce mainstreamowego myślenia neoklasycznego, które wyznacza granice ich świata. Toporowski to zaś tradycja ekonomii heterodoksyjnej. Pilny czytelnik Marksa, Róży Luksemburg, Kaleckiego i Minsky’ego, ale również szkoły austriackiej – Boehm-Bawerka czy Mengera. Gdy po 2008 r. stało się jasne, że ekonomia neoklasyczna nie ma monopolu na prawdę, autorzy tacy jak Toporowski zyskali na atrakcyjności. Z tego właśnie powodu, że umieją dostrzec rzeczy i zjawiska, które neoklasykom przez lata umykały. Właśnie w tym kontekście trzeba czytać „Kredyt i kryzys”.

Ta książka najbardziej spodoba się tym, którzy ciekawość innego spojrzenia na ekonomię łączą z zainteresowaniem historią. Toporowski należy do autorów, którzy uważają, że większość dzisiejszych debat i dylematów dotyczących gospodarki już się kiedyś rozgrywała. Zmieniły się czasy i okoliczności, ale nie natura ekonomicznych procesów. Dlatego kredyt i kryzys da się czytać również jako podróż autora (i czytelnika) w ostatnią ćwiartkę XIX w. i połowę XX w. W czasy, gdy podobnie jak dziś kapitalizm przypominał dzikiego zwierza wściekle goniącego swój własny ogon. A ówcześni autorzy próbowali tę dziką pogoń opisać.

Najważniejszy z nich to Michał Kalecki. W końcu Toporowski wydał po angielsku biografię najważniejszego polskiego ekonomisty XX w. i od lat próbuje go przypominać (z sukcesami!) w anglosaskim obiegu intelektualnym. W „Kredycie i kryzysie” Toporowski wyciągnął z Kaleckiego coś zupełnie nowego. Pokazał, że można u niego znaleźć wiele na temat rynków finansowych. Co przeczy tezie, jakoby Kalecki ten wymiar ekonomii lekceważył lub też go nie rozumiał. Innym smaczkiem jest odkurzenie przez Toporowskiego kilku innych nazwisk polskiej międzywojennej myśli ekonomicznej. Na przykład Marka Breita, który nie miał tyle szczęścia, co Kalecki i nie zdołał wyjechać z kraju przed 1939 r. A że był Żydem, to został zamordowany przez Niemców.

Na koniec małe objaśnienie. Na pierwszy rzut oka lektura „Kredytu i kryzysu” wymaga od czytelnika pewnego przygotowania ekonomicznego. Nie należy traktować tego jako wielkiej przeszkody. Bardzo źle by było, gdyby z powodu niezrozumienia tego czy innego terminu czytelnik się do lektury zniechęcił. Wartość tej książki polega przecież na tym, że reprezentuje ona ten obszar spojrzenia na ekonomię, który jest w Polsce ciągle dość mało znany. Im głębiej jednak się w ten nowy świat wchodzi, tym bardziej zaczyna on wciągać i wyjaśniać zjawiska, wokół których ekonomiczny mainstream przechodzi obojętnie. Język się zaś wygładza i otwiera kolejne perspektywy.
http://forsal.pl/lifestyle/nauka/artykul.....enzja.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
WZBG




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 3598
Post zebrał 0 sat

PostWysłany: 13:46, 23 Lut '18   Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Ingerencja państwa szkodzi, ale czasem jest konieczna 19.02.2018 obserwatorfinansowy.pl

graf. Obserwator Finansowy

Polska nie odbiega od Europy Zachodniej pod względem udziału państwa we własności spółek oraz pod względem głębokości regulacji. Jesteśmy bardziej etatystyczni niż Stany Zjednoczone i Wielka Brytania, ale mniej niż Francja, czy Niemcy.

Analitycy skupili się na kilku branżach: farmacji, handlu detalicznym, energetyce, telekomunikacji, motoryzacji i finansach. Ich specyfika sprawia, że mają różny poziom regulacji i własności państwowej.

Finanse

Mimo procesu „udomowienia” zagranicznych banków w Polsce wartość aktywów bankowych kontrolowanych przez Skarb Państwa wynosi według DNB i PwC około 10 proc., tymczasem w Niemczech ok. 25 proc., w Norwegii 15-20 proc., w Wielkiej Brytanii i USA jest zerowy. W Norwegii państwo ma 34 proc. udziałów w największym banku DNB.
We Francji w 1982 roku banki zostały znacjonalizowane, a w następnych latach proces ten był odwrócony – banki sprywatyzowano. Państwo francuskie nie ma udziałów w bankach komercyjnych, lecz kontroluje specjalne instytucje finansowe, takie jak Caisse des Dépôts et Consignations oraz Tresor public, który zajmuje się przyjmowaniem depozytów, takich jak podatki, i jest elementem administracji publicznej. Ma też udziały w PSA Peugeot Citroën, a przez to w Banque PSA.

W Polsce państwo kontroluje – bezpośrednio lub poprzez inne spółki – banki: PKO BP, Pekao, Alior Bank, Bank Pocztowy oraz BOŚ Bank. Do państwa należy też specjalny bank BGK. W ostatnich 10 latach polskie banki osiągnęły lepsze wyniki niż w innych krajach, analizowanych w raporcie DNB i PwC. Wynikało to przede wszystkim z tego, że nie dotknął ich kryzys z lat 2007-2009, który zmusił władze USA i Wielkiej Brytanii do przejęcia kilku banków, a następnie ich prywatyzacji. Także banki francuskie i niemieckie wymagały dokapitalizowania środkami publicznymi.

Finanse są branżą podlegającą regulacjom większym niż inne sektory. Wynika to z międzynarodowych przepisów opracowanych przez Bazylejski Komitet Nadzoru Bankowego.

Efektem kryzysu bankowego było zaś wprowadzenie nowych regulacji. W USA administracja Trumpa wycofuje się z części z nich, zawartych w ustawie Dodda-Franka.

Energetyka

To branża, w której zaangażowanie państwa jest szczególnie wysokie, zarówno jeśli idzie o własność, jak i regulacje. Dominują w niej wielkie firmy, często będące własnością państwa lub z istotnym udziałem państwa, choć są też setki małych firm – miejskich elektrociepłowni, małych elektrowni, pracujących na potrzeby jednego lub kilku zakładów przemysłowych. Jest też rozproszona energetyka odnawialna.

Ingerencja państwa w branżę energetyczną wydaje się zrozumiała. Wynika z niedoskonałości rynku, a także ze specyfiki sprzedaży energii elektrycznej, która w zasadzie nie może być magazynowan. Energetyka stwarza też wysokie koszty zewnętrzne, ponoszone przez społeczeństwo (zanieczyszczenie środowiska), a nie bezpośrednio przez firmy. Państwo jest też postrzegane jako gwarant ciągłości dostaw energii elektrycznej. Kształtuje – nie zawsze skutecznie – politykę energetyczną. Na przykład, skłania poprzez dotacje, ulgi podatkowe lub dopłaty do inwestowania w energetykę odnawialną i zniechęca do inwestowania w energetykę wysokoemisyjną.

Do największych spółek energetycznych w krajach objętych analizą należą francuskie Électricité de France (EdF) i Enedis oraz niemieckie EnBW i Stadtwerke Köln Konzern. EdF i EnBW to producenci energii, Enedis i Stadtwerke Köln Konzern zajmują się dystrybucją. We wszystkich państwo ma znaczący udział.

Przykłady wielu krajów wskazują na to, że cele stawiane przez państwo, czyli zapewnienie mocy systemowi energetycznemu, bezpieczeństwo dostaw, efektywność, przyjazny stosunek do środowiska naturalnego, mogą być realizowane przez firmy, w których państwo nie jest współwłaścicielem.

Ważniejsze są odpowiednie regulacje. Do najbardziej surowych przepisów, regulujących rynek energetyczny, należą te, które dotyczą kwestii rozpoczynania działalności gospodarczej oraz dopuszczalności podmiotów zagranicznych na rynek lokalny.

W Polsce, Niemczech i we Francji te przepisy są bardziej restrykcyjne niż w krajach anglosaskich i w Norwegii. Energetyka jest też mocno regulowana na szczeblu Unii Europejskiej – kraje członkowskie adaptują przepisy unijne. Błędy regulacyjne mogą przynieść katastrofalne efekty, czego przykładem był kryzys energetyczny w Kalifornii w 2000 roku, wynikający z uwolnienia cen na rynku hurtowym i utrzymania sztywnych cen na rynku detalicznym.

Najwyższą rentowność ma branża energetyczna w krajach o najmniejszym udziale państwa we własności i relatywnie niskich regulacjach – w Norwegii, a przede wszystkim w USA.

Telekomunikacja

Do niedawna branża telekomunikacyjna była uważana za przykład monopolu naturalnego, w którym konkurencja jest bardzo ograniczona z uwagi na ogromne koszty stworzenia sieci przesyłowej. W USA dopiero w 1984 roku dominująca na rynku firma AT&T została uznana za monopolistę i sądownie podzielona na mniejsze spółki.

Szybki rozwój technologii w ostatnich 30 latach umożliwił powstanie wielu krajowych i międzynarodowych firm telekomunikacyjnych, a udział kapitału państwowego w tym procesie był niewielki.

Państwo wciąż jest udziałowcem firm telekomunikacyjnych w Niemczech (mniejszościowy udział w Deutsche Telekom) i we Francji (Orange). Daje to odpowiednio 29,8 i 23,9 proc. udziałów państwa w rynku.

W Polsce państwo jest właścicielem spółki Exatel, do której należy ENERGO-TEL, firma posiadająca świadectwo bezpieczeństwa przemysłowego i realizująca usługi dla klientów związanych z obronnością i bezpieczeństwem państwa. Exatel zapewnia Skarbowi Państwa kontrolę nad 1,6 proc. rynku. W Norwegii i USA państwo nie ma udziałów w firmach telekomunikacyjnych, a w Wielkiej Brytanii obecne jest w niewielkim stopniu – łączny udział w rynku wynosi 0,03 proc.

Poziom regulowania branży jest mniejszy niż w energetyce, ale większy niż w handlu detalicznym. Ograniczenia w zakresie koncentracji zostały nakreślone w unijnych dyrektywach. W Norwegii i USA nie występują. Rozpoczęcie świadczenia usług wszędzie wymaga zgłoszenia i rejestracji w odpowiednim urzędzie. Korzystanie z usług, świadczonych za pomocą technologii GSM i LTE, wymaga uzyskania zgody na korzystanie z odpowiednich częstotliwości, które są rozdzielane w rozmaity sposób – zwykle poprzez aukcje.

W Stanach Zjednoczonych nie ma żadnych ograniczeń, dotyczących taryf; we Francji, Niemczech i Norwegii odpowiednie organy akceptują propozycje taryf, a w Polsce i w Wielkiej Brytanii firmy telekomunikacyjne przekazują informacje o taryfach do wglądu urzędowi regulacyjnemu, który może zakwestionować ich wysokość.

Motoryzacja

Ze specyfiki branży wynika niski poziom regulacji i małe zaangażowanie własnościowe państwa. Niemniej, we Francji państwo ma udziały aż w 30 proc. lokalnych spółek, a także udziały w dużych korporacjach: PSA Automobiles, Renault SAS i Automobiles Peugeot, co przekłada się na udział państwa w rynku wynoszący 19,9 proc.

W Niemczech do państwa należą pakiety akcji w koncernach Volkswagen i w Audi, co przekłada się na udział państwa w całym rynku na poziomie 8,4 proc. W Norwegii istnieje tylko jednak spółka motoryzacyjna, państwo nie ma w niej udziałów. W Wielkiej Brytanii państwo posiada nieznaczne udziały w kilku firmach – udział w rynku jest bliski zera. W Polsce udział państwa w rynku wynosi 0,07 proc.

W Stanach Zjednoczonych ten udział wynosi 0 proc. W 2009 roku General Motors i Chrysler zostały wprawdzie przejęte przez państwo, po wcześniejszym bankructwie, a następnie zrestrukturyzowane i sprzedane. Podobne operacje prowadzone były w sektorze finansowym. W Stanach Zjednoczonych ingerencja państwa w gospodarkę jest stosunkowo najmniejsza, a jednocześnie w sytuacjach kryzysowych państwo ingerowało szybciej i głębiej niż w krajach europejskich.

USA są też krajem o relatywnie wysokim poziomie regulacji w branży motoryzacyjnej. Dotyczy to zwłaszcza wprowadzania nowego produktu na rynek, gdzie wymagana jest specjalna homologacja (europejska nie jest uznawana). Sprzedaż samochodów odbywa się za pośrednictwem licencjonowanych dealerów.

W Polsce poziom regulacji branży jest najniższy spośród badanych krajów, co wynika z braku dopłat lub zwolnień podatkowych dla samochodów elektrycznych.

Farmacja

Branża farmaceutyczna w większości krajów jest w rękach prywatnych przedsiębiorców. W Polsce udział państwa w tej branży jest stosunkowo wysoki i wynosi 7,8 proc., ale wynika to z posiadania przez SP 86 proc. udziałów w Polfie Tarchomin. To jedyne przedsiębiorstwo z kapitałem państwowym w tej branży.

W Wielkiej Brytanii i Francji państwo obecne jest bezpośrednio lub pośrednio w – odpowiednio – 18,4 i 10,6 proc. podmiotów branży farmaceutycznej, ale ich udział w produkcji jest poniżej 1 proc.

W USA, Niemczech i Norwegii państwo nie jest obecne w firmach farmaceutycznych, natomiast dość wysoki jest poziom regulacji, obejmujących takie sprawy, jak ograniczenia koncentracji, zakaz reklamy produktów, procedury wprowadzania nowych lekarstw, ograniczenia dotyczące cen. Najniższy poziom regulacji jest w Stanach Zjednoczonych, aczkolwiek obowiązują tam najbardziej surowe przepisy dotyczące wprowadzania nowych produktów na rynek. Najbardziej regulowany jest rynek norweski.

W USA najwyższe są też ceny lekarstw, a najniższe w Norwegii, co może wskazywać na to, że obowiązujące ograniczenia dotyczące kształtowania się cen i swobody reklamy zdają egzamin. Z drugiej jednak strony, Stany Zjednoczone zdecydowanie przodują jeśli idzie o innowacje w branży farmaceutycznej. Czyli – coś za coś.

Handel detaliczny

Udział państwa w tej branży jest bardzo niski. W Polsce państwo ma udziały w branży paliwowej, a stacje paliwowe zwiększają sprzedaż rozmaitych towarów, co sprawia, że są zaliczane do handlu detalicznego. Najwięcej firm handlowych z udziałem państwa jest we Francji i Wielkiej Brytanii, z tym, że udział państwa w nich jest niewielki. W Norwegii do państwa należy spółka Aktieselskapet Vinmonopolet, która ma monopol na handel napojami alkoholowymi. W USA nie ma państwowej własności w handlu.

Branża ta cechuje się też niewielkimi regulacjami, choć raport DNB PwC nie uwzględnia szeregu regulacji (autorzy uznali, że są mniej istotne), takich jak np. ograniczenie czasu pracy (zakaz handlu w niedzielę i święta w niektórych krajach), ingerencja w sprawy reklamy. We wszystkich badanych krajach obowiązują regulacje dotyczące koncentracji, nie ma jednak ograniczeń, dotyczących kapitału zagranicznego w handlu. Nie ma też specjalnych ulg podatkowych lub subwencji. Zdecydowanie najwyższą rentowność mają firmy amerykańskie, ale dynamikę sprzedaży w latach 2007-2017, a także zatrudnienia miały polskie firmy handlowe, co oczywiście wynika z faktu, że jesteśmy wciąż rynkiem wschodzącym.

W sferze regulacji najsilniej w działalność różnych branż gospodarki ingerują rządy Francji i Niemiec, w nieco mniejszym stopniu Polski, w dalszej kolejności Norwegii, Wielkiej Brytanii i USA. Głębokość regulacji ma ograniczony wpływ na wyniki branż.

Państwowa własność, na ogół mniejszościowa, ma negatywny wpływ na wyniki firm. W wielu wypadkach jest nieuzasadniona, gdyż interesy państwa są zabezpieczone przez regulacje. Regulacje w danym kraju powinny być spójne z tymi, które występują w innych krajach. Jeżeli odbiegają od przyjętych w innych krajach, szkodzą gospodarce.

Regulacje mają często charakter inercyjny. Raz wprowadzone, bardzo są bardzo trudne do usunięcia nie dlatego, że są niezbędne, lecz dlatego, że zmiana może podważyć grupowe interesy i wymaga przełamania oporu biurokratycznego.

Autor: Witold Gadomski
https://www.obserwatorfinansowy.pl/temat.....konieczna/
http://forsal.pl/gospodarka/aktualnosci/.....eczna.html
_________________
Dzieje się krzywda dokonywana przez jednych na drugich.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Prawda2.Info -> Forum -> Dyskusje ogólne Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona:  «   1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8
Strona 8 z 8

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz moderować swoich tematów


wolny rynek nie działa, jest oszustwem
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group.
Wymuś wyświetlanie w trybie Mobile