Apropos Bartoszewicza, ktoś napisał co myślał w tym "temacie".
Fragmenty;
"Żyletki były kiedyś nieodłącznym elementem gawęd o opętanych, którzy pod wpływem egzorcyzmów wymiotowali nimi wprost na podłogę. Historii takich słyszałem wiele, za każdym razem opowiadano je z wielkim przekonaniem i swadą. I nie było wśród słuchaczy nikogo, kto odważył się zaprzeczyć czy nie daj Boże, parsknąć śmiechem. Zanim bowiem pojawił się w opowieści motyw żyletek, słuchacze byli urabiani retoryką wstępną. Wszyscy mniej więcej wiemy jak to wyglądało. Bohaterem zawsze był jakiś ksiądz, którego nikt ze słuchaczy nie znał. Każdy jednak znał przynajmniej jednego człowieka, który popisywał się tak zwanym żuciem żyletek, czyli obracaniem ostrego kawałka stali w ustach i prezentowaniem go na wysuniętym języku. Gdyby za omówienie tej sprawy zajął się jakiś postmodernistyczny antropolog kultury, natychmiast skojarzyłby tę żyletkę na języku z hostią i napisał o tym doktorat, a może nawet zrobił habilitację. Na szczęście zanim świat doszedł do takich horrendów żyletki, choć ciągle dostępne w drogeriach, w zasadzie wyszły z użytku. A czy historie o opętanych też zniknęły z naszego życia? Nie. Ja wręcz jestem przekonany, że sami opętani również w nim są i czują się tutaj, już bez żyletek, jak pączki w maśle.
Z relacji bowiem, znanej sprzed lat, której bohaterami byli – szaman, duchowny go uwiarygadniający, słuchacze zgromadzeni w ciemnej salce, no i żyletki – pozostali tylko słuchacze i szaman. Aha i zaklęcia jeszcze. I wszystko odbywa się tak, jak dawniej, ale nie egzystuje jedynie w wyobraźni kolegi, który całą rzecz – jako bezpośredni uczestnik – relacjonował nam na trzepaku – a puszczane jest z projektora na prześcieradło wiszące na ścianie. To jest nie, wcale nie, trochę Was nabieram, puszczane jest na YT, albo na innych jakichś platformach, po to, byście uwierzyli. Czy nowoczesna technika nadała tym praktykom jakąś większą skuteczność? To się okaże. Mam nadzieję, że nie. Dla pewności powtórzmy wszystko raz jeszcze od początku, przywołajmy raz jeszcze najlepsze fragmenty tego festiwalu wyobraźni. Oto obskurne podwórko, klatka schodowa, albo ławka w parku. Na tej ławce gromadka młodych ludzi, z których jeden opowiada coś i wymachuje rękami, a reszta słucha z otwartymi ustami. Wyobraźnia podsuwa im następujące obrazy – ten co opowiada, siedział kiedyś w podziemiach kościoła i tam jeden ksiądz mówił mu o tym, jak jego kolega , też ksiądz, wraz z pewnym egzorcystą brał udział w seansie z opętanym. I potem wszystko opowiedział temu księdzu, który z kolei zrelacjonował rzecz całą tamtemu, który w jesienny wieczór, pod sodowymi lampami w parku zdecydował się wyjawić wszystko grupce rówieśników, a główną atrakcją przedstawienia były żyletki, które wydostawały się, podczas torsji z ust opętanego. Ten został uleczony rzecz jasna, ale dla słuchaczy z parkowej ławki czy trzepaka droga do domu, w ten jesienny wieczór, była już czymś zupełnie innym. No i, jak zaznaczyłem, nikt się nie śmiał. Każdy bowiem wiedział, że nawet będąc małym, głupim i nierozgarniętym, można mieć wiele na sumieniu i można się tym zadręczyć. I nikt nie chciał, jak tamten opętany, rzygać publicznie żyletkami.
A co z sumieniem tego co takie historie opowiadał? Ono jest tu kluczowym elementem. Nie mamy bowiem w tej historii do czynienia z opętaniem i relacją z egzorcyzmów, ale z kuszeniem, w dodatku po taniości. Ono jest tu najważniejsze. Człowiek zaś, który napinał strunę emocji, patrząc się od czasu do czasu w górę, na wielkie ćmy krążące wokół sodowej lampy, sumienia nie miał wcale. Jego gawędy zaś, jak wiele innych, stale obecnych w naszym życiu, z pewnością czemuś służyły. Najprościej rzec by można, że służyły dyscyplinowaniu mniejszych i większych grup szukających jakiejś duchowej pociechy. Jak było rzeczywiście, musiałby opowiedzieć ktoś, kto bliżej niż ja znał te sprawy. Dla mnie najważniejsze było, że historia ta była uprawdopodobniania przez ludzi, którzy dla zgrywy popisywali się obracaniem żyletki w ustach. To absurdalne, ale tak było. I zapewne kiedyś gawęda ta powróci, może w nieco zmienionej wersji, bo one wszystkie wracają. Jak pamiętacie, Giordano Bruno, sławny renesansowy filozof, obecny w każdym podręczniku do historii, nie wykluczał istnienia życia na innych planetach. I to stawiało go, według XX wiecznych uczonych na piedestale nowoczesności. A dla komunistów był niemal pionierem badań kosmicznych. Od jego spalenia na stosie minęło 400 ponad lat, nikt nie udowodnił, że na innych planetach istnieje życie, ale nikomu to nie przeszkadza wierzyć, zarówno w heretycką misję Giordana, jak i w kosmitów. Bo jest taka możliwość, można o niej pomyśleć. Ta historia, jak również historia o opętanych wymiotujących żyletkami jest częścią pewnego pakietu. I dopiero myśląc o niej w ten sposób potrafimy wyzwolić się z uwodzicielskiej mocy tej opowieści. I to mimo iż w pamięci mamy, że Zenek „żuł żyletkę” i wcale się nie bał.
Na pewno nie uwierzycie, ale wczoraj wysłuchałem całej debaty Artura Bartoszewicza z Grzegorzem Braunem, w obecności Moniki Jaruzelskiej. Przy tym co mówił Bartoszewicz, historie z żyletkami to pikuś. Słuchałem tego i brakowało mi do pełni szczęścia tylko sodowej lampy nad głową i krążących wokół niej nocnych motyli. Żeby dobrze zrozumieć co chce przekazać nam człowiek domagający się od nas jakichś decyzji, a nie posiadający narzędzi do ich wymuszenia, dobrze jest wyłączyć z mózgu opcję – rozumienie. I nie tylko ją, także opcję – skupienie – należy wyłączyć. Na zasadzie wyrażonej w pieśni o Witkacym, autorstwa Jacka Kaczmarskiego – słucham nie słów lecz dźwięków, więc nie z myśli fermentu, mam odstające uszy naiwnych konfidentów.
W przypadku pana Bartoszewicza wyłączenie się przychodzi nader łatwo, znacznie łatwiej niż w przypadku gościa opowiadającego historię o opętanych wymiotujących żyletkami. Co usłyszymy kiedy zastosujemy opisaną metodę? Ja na przykład usłyszałem wczoraj taką zbitkę wyrazów – polscy ludzie. Nie powiem, byłem w szoku. Nikt, kto od urodzenia mówi po polsku i świadom jest tego co mówi, nie użyje, nawet jak jest silnie rozpędzony, takiego zwrotu. Polscy ludzie to jest sprawa poważna, myślę, że znacznie poważniejsza niż wyraz „ujutnyj” w ustach prezydentowej Kwaśniewskiej. Usłyszałem też, że pan Bartoszewicz, który wygląda, jak konferansjer z klubu „Oaza”, od 15 roku życia handlował węglem i dlatego kwestie Śląska, gdzie organizował fundusz mający ulżyć miejscowym po szale zamykania kopalni, były mu bardzo bliskie. To prawie jak Kosma Medyceusz, którego poeta Filelfo nazwał „potomkiem handlarzy węglem”.
Patrzyłem na posła Brauna, który wpatrywał się w Bartoszewicza tak, jakby nie wykluczał iż za chwilę z jego ust posypią się ostre przedmioty w tym żyletki marki „Polsilver”, a sam doktor Bartoszewicz będzie przewracał oczami i charczał. I – nie mogę się pozbyć tego wrażenia – wyglądało to tak, jakby poseł Braun czegoś się rzeczywiście obawiał. To dość niezwykłe odczucie znalazło zresztą swoje potwierdzenie, bo pan Bartoszewicz zarzucił w pewnym momencie posłowi Braunowi brak odwagi. Poseł zaś upewnił się kilkakrotnie, czy rzeczywiście to mu się zarzuca – brak odwagi.
Dlaczego jak wspomniałem tego Kosmę Medyceusza? A wcześniej Giordana Bruna? Bo kiedy zaczniemy myśleć kategoriami „pakietów treści”, łatwo zauważymy, że gawęda pana Bartoszewicza, wpisuje się w ten właśnie nurt. Nazwijmy go renesansowym. To nie zostało wyrażone wprost, ale w pewnym momencie miałem wrażenie, że to co mówi pan Bartoszewicz, to cytaty z książki Tomasza Campanelli zatytułowanej „Miasto słońca”. Normalnie poseł Braun zniszczyłby jednym ruchem głowy i jakimś fragmentem słowa, kogoś, kto jak Bartoszewicz opowiadałby o tym, że zbuduje w Polsce imperium za pomocą urzędu prezydenta i ogłaszanych wśród ludu referendów. Teraz jednak milczał, w oczekiwaniu na te żyletki najwyraźniej i nawet nie mógł powstrzymać uciekającego mu trochę w bok lewego oka.
Pan Bartoszewicz zaś pruł naprzód niczym radziecki lodołamacz przez krę po morzu Łaptiewów. I nic nie mogło go zatrzymać. Nawet Monika Jaruzelska.
Czasem, dobrze jest – by nieco ostudzić takie zapały – zadać kilka konkretnych pytań. W tym jednak wypadku nie wchodziło to w grę, albowiem mieliśmy do czynienia z dwoma pakietami treści, które choć wyglądały na konkurencyjne, ujawniły pewien punkt styczny, o którym opowiem za chwilę. Nie można więc wykluczyć, że głębiej, pod lodem i powierzchnią Morza Łaptiewów było tych punktów więcej.
Dlaczego konkretne uwagi demaskujące postawę mistrza opowiadającego o egzorcyzmach z żyletkami nie mogą skutkować? Bo pochodzą spoza pakietu. Ten zaś jest jedynym dostępnym zmysłom potencjałem i trzeba dobrze się zastanowić, zanim człowiek zabierze się za poszukiwanie narzędzi, które go unieważnią. Gdy opowiadacie ludziom o pomysłach Giordana Bruno, oni nie rozumieją co gadacie, bo przecież facet przewidział istnienie kosmitów. No, ale kosmitów nie ma. To jest bez znaczenia, bo wasz rozmówca nie ma dostępu do innego pakietu informacji. Prawda zaś nie interesuje go wcale. Gdybyśmy powiedzieli Bartoszewiczowi, że Polska nie może być imperium, bo taki twór musi mieć dostęp do dwóch przynajmniej mórz, nad którymi leżą dwa przynajmniej kluczowe dla globalnej gospodarki porty, nie zrozumiałby w ogóle o co chodzi. Jakie morza, jakie porty? Chłopie, jak my tu za pomocą referendów, słuchania Polaków i współrządzenia z nimi zbudujemy zaraz takie imperium, że się wszyscy naokoło żyletkami porzygają!
Do czego zmierzam? Do wskazania, że dla pana Bartoszewicza i jego wystąpień przyjęto złą metodę demaskacji. Być może nie można było przyjąć innej, bo cała komunikacja działa dziś na paradygmacie kosmitów i mowy nie ma by cokolwiek spoza tego pakietu zostało zrozumiane.
Wszyscy więc dziwią się temu i mrugają oczami ze zdumienia na wieść iż pan Bartoszewicz zebrał – bez zaplecza – 250 tysięcy podpisów. On zaś mówi – tak, zebrałem i co mi zrobicie? Należałoby w zasadzie, losowo, sprawdzić czy czasem nie ma tam naszych podpisów, zgłaszając się do PKW i domagając się takiej weryfikacji. Tak jednak – jak przypuszczam – zrobić nie można, bo zakazują tego liczne przepisy, w tym RODO. Na to wskazanie tej możliwości nikt jednak nie wpadnie, bo ona zdemaskuje cały pakiet informacji i postaw, które lansuje kandydat Bartoszewicz. Ujawni też, że jest on do swojej misji dobrze przygotowany, to znaczy, na drodze legalnej nie można mu niczego zarzucić. To jednak czyni nieco podejrzanym jego entuzjazm i demaskuje znaczenie słów, których używa – na przykład „polscy ludzie”. Okoliczności zaś, czyli zebranie ćwierć miliona podpisów przez człowieka, który nie ma zaplecza, jasno wskazuje, że on to zaplecze ma. I jest ono znacznie bardziej sprawne niż sztaby wyborcze innych kandydatów. Czyli – im bardziej nie wierzymy w to rzyganie żyletkami przez opętanych, tym większą popularnością się ono cieszy. I tak, dopóki żyletki nie znikną całkiem z rynku.
Znaczenie zaś istotne słowa „imperium” nie istnieje w tym uniwersum. Nie ma go, tak, jak w przypadku Giordana Bruna nieważna była jego przestępcza i agenturalna działalność. Liczyło się tylko to, że wskazał na możliwość życia na innych planetach.
W jakim to momencie, dodajmy jeszcze, gawędy posła Brauna i doktora Bartoszewicza się zetknęły? Chodziło o naukę polską i kariery naukowe. Bartoszewicz wyznał, że nigdy nie dostał żadnego grantu. A jest doktorem. Wszystkie badania robił sam, za własne pieniądze. Podobnie jest z tymi podpisami – też zbierał je sam, za własne pieniądze. No i szczęśliwie uzyskał doktorat, a teraz chce zostać prezydentem. No, ale wskazał, że polska nauka, to jedynie zaplecze werbunkowe i niewolnicze dla rynków technologicznych i badawczych krajów poważnych, takich jak Wielka Brytania. I tak rzeczywiście jest. Dlaczego żadna partia polityczna z tym nic nie robi? Bo nie ma w co inwestować potencjału naukowego Polaków. Polska nie może być imperium, które by wykorzystało potencjał narodu. I każdy o tym wie. Z wyjątkiem Bartoszewicza, który nie rozumie tego wyrazu, ale bardzo mu się on podoba.
Polacy zbierają informacje, a następnie, by uzyskać możliwość opublikowania prac naukowych w zagranicznych periodykach, muszą swoje ustalenia, które pozyskali swoimi siłami i środkami przekazać tym zagranicznym redakcjom. Temat w czasie debaty został podjęty, ale szybko go porzucono.
Uznać jednak trzeba, że Bartoszewicz próbował, według zasad, które tu opisałem podważyć w całości postawę Brauna, kwestionując zasadność stosowanych przez tamtego metafor. Szczególnie dotyczących gry w karty. Poseł Braun nie gra w karty, to jest dla każdego oczywiste. Już prędzej podejrzewałbym o to Bartoszewicza, lubi jednak karciane metafory i to go czyni nieco podobnym w metodzie komunikacji do Waldemara Łysiaka.
Bartoszewicz zaś inaczej niż oni, stawia na otwarte serce i przyłbicę. Nie kombinuje, staje przed nami w pełnym świetle lampy sodowej i mówi – patrzcie jak te ćmy tam ładnie krążą w górze. Widzicie? Niebawem my wszyscy będziemy tak latać."
|