Pojawiło sie w sieci wiec sie dziele :
Jak się to dla mnie zaczęło
Podobno dnia 12 kwietnia 1961 wystrzelono Gagarina w przestrzeń kosmiczną. Z kilku powodów dzień ten jest dla mnie pamiętny, i każdy z tych powodów dotyczy owej podróży w Kosmos.
W mieście, w którym wówczas mieszkałem — sporym mieście będącym siedzibą władz komitetu — poprzedniego , wieczoru w większym towarzystwie byliśmy w teatrze. 12 kwietnia przypadł na środę, a zatem był to wieczór wtorkowy, 11 kwietnia. Granej wówczas sztuki nie pamię¬tam, natomiast wryło mi się w pamięć, że wszyscy to spostrzegli i wiadomość rozniosła się lotem błyskawicy: podczas przerwy wezwano do telefonu obecnego na spek¬taklu sekretarza komitetu. Wrócił po kilku minutach i szeptem coś powiedział najbliższemu swemu otoczeniu. Już podczas drugiego aktu wieść się rozeszła. Komitet centralny partii w Budapeszcie powiadomił sekretarza komitetu, że Sowieci wystrzelili w Kosmos człowieka!
Powtarzam: było to 11 kwietnia 1961 roku, we wtorek. W ówczesnym państwie monopartyjnym panował zwyczaj, by towarzyszy na kierowniczych stanowiskach w porę informować zawsze o wszystkim, żeby nie byli zaskoczeni, albo też nie dowiadywali się o jakichś wydarzeniach skądinąd (broń Boże z Radia Wolna Europa). Świadczyło¬by to, że Budapeszt podał dalej wiadomość otrzymaną z Moskwy. Mogę sobie wyobrazić, że tegoż wieczoru rzecz rozegrała się podobnie nie tylko w naszym mieście i nie tylko na Węgrzech. Moskwa zawiadomiła najpierw partyj¬nych przywódców państw satelickich, ci swoich ludzi w stolicach i z kolei wieść poszła do województw, regio¬nów, podwładnych “republik" i tak dalej. Oczywiście wszędzie przekazano wiadomość tylko kierownikom, lecz podobnie jak to się stało u nas, ci, chełpiąc się posiadaniem dobrych informacji, podali je swemu bliskiemu otoczeniu. Nic więc dziwnego, że w ciągu kilku godzin wieści rozeszły się po całym mieście.
Tak samo mogło się stać w Bułgarii, Czechosłowacji, Niemieckiej Republice Demokratycznej, w Polsce, Mon¬golii, Rumunii itd.
Nie tego dnia, lecz dopiero nazajutrz sprawa wydała się podejrzana. Jak Moskwa mogła podać tę wiadomość? Przecież Gagarin został wystrzelony dopiero nazajutrz w Kosmos? Kto mógł poprzedniego wieczoru wziąć na siebie odpowiedzialność za to, że następnego dnia lot w Kosmos przebiegnie pomyślnie? A w ogóle dlaczego wiadomość została poprzedniego wieczoru podana w cza¬sie przeszłym?
Dopiero wiele lat później dowiedziałem się, co jeszcze wówczas się stało. Od połowy lat sześćdziesiątych w na¬stępstwie zawartego małżeństwa zamieszkałem w Polsce, w swoim miejscu pracy, w wielkiej bibliotece uniwersyte¬ckiej, poprosiłem o roczniki polskich pism codziennych z roku 1961. Ze zdumieniem stwierdziłem, że na stronach tytułowych gazet z 12 kwietnia ogromne tytuły głoszą: Człowiek radziecki w Kosmosie! Poza tym dość mgliste artykuły o oficerze sowieckim, lotniku, jeszcze bez nazwi¬ska, który wedle krążących po Moskwie informacji, właśnie odbył lot w przestrzeń kosmiczną i że wkrótce oczekiwany jest komunikat na ten temat.
Powtarzam, że była to gazeta z 12 kwietnia, którą — jak wszędzie na świecie — redagowano i składano poprzedniego wieczoru, aby ją w nocy wydrukować, żeby o świcie znalazła się w sprzedaży we wszystkich miastach tego dużego kraju — mowa o głównym organie praso¬wym polskiej partii. Gdyby ktoś jeszcze nie rozumiał, temu szczegółowo wyjaśnię powód mego zdumienia: gaze¬ta została wydrukowana, rozprowadzona i sprzedawana jeszcze zanim Gagarin został wystrzelony w pojeździe kosmicznym Wostok! Inne pisma na świecie, z wyjątkiem wydań popołudniowych, dopiero dzień później, a więc rano 13 kwietnia, mogły podać sensacyjną wiadomość. Inaczej mówiąc trzydzieści sześć godzin po warszawskiej gazecie partyjnej (wliczając w to czas potrzebny na druk itd.).
Trzecim zaś, dla mnie ogromnie podejrzanym momen¬tem, była nadana przez węgierską telewizję bezpośrednia transmisja na żywo z konferencji prasowej Gagarina dla korespondentów zagranicznych. Program był wówczas oczywiście czarno-biały. Oglądałem program do końca, gdyż badania Kosmosu, loty w przestrzeni kosmicznej, fantastyka bardzo mnie interesowały już od końca lat pięćdziesiątych.
Najbardziej zdumiewający moment konferencji praso¬wej nastąpił wtedy, gdy Gagarin jeszcze nie otworzył ust. Poproszono go do mikrofonu, by opowiedział o swoim locie. I wtedy on... wyjął z kieszeni kartkę i przeczytał, co widział w kosmosie.
No cóż, świat zawsze odnosił się z niedowierzaniem do Rosjan; my zaś, Węgrzy, mieliśmy faktycznie wiele powo¬dów, żeby podejrzliwie przyjmować wszystko, co stamtąd przychodziło. Ostatnie szesnaście lat (1945—1961) naszego dotychczasowego istnienia przeżyliśmy w świadomości, że przejęte stamtąd idee były ogniem i mieczem rozpowszech¬niane, ze szkodą dla nas. Nasi rodzice i młodzi koledzy, podobnie jak olbrzymia większość społeczeństwa, nie wie¬rzyli tej propagandzie i — jak się to okazało w latach 1989 i 1990 — pod powierzchnią zawsze mieliśmy nasze własne zdanie o komunizmie i wszystkim, co “czerwone".
Tak więc pierwszą moją reakcją było : nie wierzę, by Gagarin odbył lot w Kosmos. Wyżej wspomniane spo¬strzeżenia popierały to rozumowanie, lecz były także inne. Sowieckie badania Kosmosu polegały dotychczas wyłącz¬nie na zachowaniu tajemnicy oraz na ogłaszaniu z wielkim szumem rzekomych, nie dających się sprawdzić rezultatów. Od dziesiątków lat chwalili tylko siebie i swój ustrój, choć wszystkim było wiadome, że jest to największe przekleń¬stwo dla ludzkości. I nagle radio ogłasza, że oni osiągnęli taki wielki sukces naukowy!
Tak więc nie wierzyliśmy. To była organiczna reakcja. Chyba wielu ludzi we Wschodniej Europie reagowało tak samo. Wiedzieliśmy, że zatajali swoje niepowodzenia w ba¬daniach Kosmosu, wyolbrzymiali małe sukcesy. A za¬zwyczaj podawali jedynie wiadomości ex post. Z góry bowiem nigdy nie zapowiadali, jakie eksperymenty zamie¬rzają przeprowadzić, gdzie, przy pomocy jakich urządzeń i jaki jest ich cel. Jeśli się nie udało, milczeli, my zaś dopiero później, pośrednio, z zachodnich audycji radiowych dowia¬dywaliśmy się o niepowodzeniu owych eksperymentów. Świat —jestem przekonany — zawsze podejrzliwie odnosił się do Związku Radzieckiego, i tak będzie, dopóki istnieje ten sztuczny twór państwowy.
“Bohaterowie Walki o Pokój" —jak wiemy — zgroma¬dzili przez ten czas największy arsenał broni, jaki kiedykol¬wiek istniał na świecie, i bez wahania używali go, także w latach osiemdziesiątych.
Po czwarte: pozostał mi jeszcze ślad we wspomnieniu i może moi ówcześni koledzy pamiętają, że nazajutrz po locie, kiedy my, gimnazjaliści, przekrzykując się wzajemnie dyskutowaliśmy o “locie w Kosmos", oświadczyłem: nie wierzę w to, ten człowiek nie mógł polecieć, on wcale nie przebywał w przestrzeni kosmicznej. (Powiedziałem tak jeszcze przed konferencją prasową). Część kolegów była tego samego zdania, inni natomiast wykrzykiwali: “Na takie kłamstwo Rosjanie by się nie odważyli". W każdym razie ja zakończyłem rozmowę tak:
— Ten człowiek nie będzie długo żył. Kto zna taką tajemnicę, to znaczy, że wcale nie był w Kosmosie i cała jego sława to tylko chwyt propagandowy, tego rząd, tego władza nie zostawi przy życiu. Póki żyje, stanowić będzie wielkie niebezpieczeństwo dla władzy, bo przecież może gdzieś się wygadać. Albo ktoś z jego otoczenia... Nie będzie długo żył, sami zobaczycie.
Jak wiemy, Gagarin nie dożył nawet do końca lat sześćdziesiątych. W roku 1968, nie całe siedem lat po “locie w Kosmos", zginął w “wypadku".
Po piąte: jedenaście lat później znowu zetknąłem się z tą sprawą. Mieszkałem jeszcze w Polsce, i wskutek jakiegoś donosu polska Służba Bezpieczeństwa zaczęła się mną interesować. Młody cudzoziemiec, wciąż piszący, ba¬dający różne źródła, widywany na różnych międzynarodo¬wych imprezach, a przy tym występujący jako tłumacz przy kilku znacznych dyplomatach... jakimi tematami się za¬jmuje w odnajmowanym poza stolicą mieszkaniu? Całymi dniami stuka na maszynie. Jedna moja praca była już gotowa, do drugiej zdołałem już zebrać wiele materiału. Uderzyli więc. 25 stycznia 1972, w czasie mej nieobecności, trzej agenci SB przeszukali moje mieszkanie, skąd zabrali wszystkie maszynopisy i notatki. Po pewnym czasie więk¬szość zwrócili, nawet książkę zatytułowaną “Planeta stra¬chu i nędzy" zawierającą bardzo polityczne treści i ostrą krytykę obu wielkich mocarstw na tle ówczesnej sytuacji na świecie. Tylko inną moją pracę zatrzymali sobie na zawsze. Była to pierwsza wersja, jeszcze dość pobieżna, dotycząca oszukańczej sprawy Gagarina, wraz z notatkami na ten temat. Jedno jest niewątpliwe: to właśnie było powodem, że potem przez długie miesiące Służba Bezpieczeństwa mnie obserwowała, wzywała na przesłuchania, uniemożliwiała wyjazd i utrudniała kontakty. Dopiero interwencja paru wpływowych warszawskich polityków, w tym jednego późniejszego ministra (których znałem jako tłumacz) spo¬wodowała złagodzenie tych nacisków, lecz w czerwcu 1972 roku musiałem wręcz uciec z Polski, gdyż SB jeszcze bardziej się mną interesowała i chciała za wszelką cenę wpakować mnie w jakąś szpiegowską historię. Potem przez siedem lat, aż do roku 1979, nie odważyłem się pojechać do Polski, wtedy zaś zostałem zaproszony na Światowy Zjazd Tłumaczy Literatury Polskiej.
Nie wykluczone że była to współpraca wschodnio--europejskich sił bezpieczeństwa, tak ściśle powiązanych ze Związkiem Radzieckim. Sam mogłem się przekonać, że jeden z wysoko postawionych funkcjonariuszy Ambasady Węgierskiej w Warszawie był agentem polskiej bezpieki. Wysyłał tam raporty z prowadzonych ze mną poufnych rozmów, podczas których podzielał moje zdanie. Inaczej mówiąc: nie wykluczam więc, że Moskwa była poinfor¬mowana o przygotowywanej przeze mnie książce. Moja osoba była widocznie nie tak ważna, by rozpocząć jakąś akcję, a że w porę powróciłem na Węgry (gdzie w “naj¬weselszym baraku" nie tak groźnie traktowano podobne “figle"), sprawa była dla nich tylko sygnałem: gdzieś, ktoś już zajął się tą sprawą nie tylko na zachodzie, lecz także na wschodzie, i już domyśla się powiązań...
Jedno jest pewne: w sprawie Gagarina jest masa sprze¬czności, a jeśli tak jest, to znaczy, że coś nie jest w porząd-ko. Kto teraz przeczyta tę książkę musi odnieść wrażenie, że kurczowe utrzymywanie tajemnicy jest kurczowym kła¬maniem.
Dlaczego wtedy i dlaczego właśnie tak?
Zbadajmy najpierw wstępne okoliczności rzekomego lotu, i to nie tylko pod kątem badań Kosmosu, lecz i szerszej sytuacji politycznej.
W latach poprzedzających rok 1961 Związek Radziecki przeżywał (wtedy również) głęboki kryzys. Dzisiaj, kiedy zaczynamy jaśniej widzieć wzajemne zależności ostatnich sześciu czy siedmiu dziesiątków lat, stwierdzenie to nie ma cech sensacji. Od 1917 roku, a przede wszystkim od oficjalnych przemian dokonanych na początku lat dwu¬dziestych, to największe państwo świata zmaga się ze sta¬łymi kryzysami wywołanymi przez sam system.
Pod koniec lat pięćdziesiątych zacofanie Związku Ra¬dzieckiego w stosunku do cywilizowanego świata było wręcz niewiarygodne. Niech nikogo nie myli fakt, że szły stamtąd w świat same dobre wiadomości, a nas we Wschod¬niej Europie poddawano stałej indoktrynacji. Nieustannie słuchaliśmy o wyższości socjalizmu, o jego dynamizmie i szybkim rozwoju. W rzeczywistości natomiast w tym ogromnym państwie istniały minimum dwa światy, tak w czasie jak i w przestrzeni. Jednym był “blask" Moskwy, Leningradu i kilku innych dużych miast, w paru gałęziach przemysłu kilka wyróżnionych (i stale pokazywanych) zakładów produkcyjnych i urządzeń wytwarzających ener¬gię, kilka instytutów naukowych i osiągnięte wyniki. Poza tym nic. Drugi świat znajdował się poza tym wszystkim. Paręset milionów ludzi żyjących na jednej szóstej globu bytowało w nędzy, która trwa do dzisiaj. Określenie olbrzym na glinianych nogach nigdy bardziej nie pasowało do jakiejkolwiek struktury państwowej, jak do tej właśnie. Jedna trzecia budżetu była przeznaczona na zbrojenie, przemysł był zacofany, rolnictwo oparte na kołchozach — mówiąc delikatnie — było tragicznie zacofane w porów¬naniu z wydajnością krajów o podobnym klimacie.
Grzechy polityczne niczym ołów ciążyły na kierowni¬ctwie. Rok 1956: Węgry, o których świat wcale nie zapom¬niał, po pięciu latach wypominano to Sowietom na każdym międzynarodowym forum. W Moskwie przygotowywano już świadomie kubańską prowokację: w drodze na rządzo¬ną przez Castro Kubę znajdowały się pociski rakietowe, które mogły dosięgnąć terytorium Stanów Zjednoczonych. Kilka tygodni po “locie kosmicznym" Gagarina istotnie nastąpił kryzys kubański.
Chruszczow trzymał się co prawda dobrze, ale i on, i jego ideologiczni towarzysze wiedzieli: w tym państwie nie tylko za Stalina, lecz od czasów carskich (a więc od wielu stuleci), przejęcie władzy odbywało się tylko drogą przemo¬cy. Musiał się obawiać, że ta tradycja może odżyć. (Co prawda jego życiorys zdaje się zaprzeczać temu twier¬dzeniu, bo przecież pozostawiono go przy życiu i jako emeryt zmarł w zapomnieniu.) Na pięty już mu następował Leonid Breżniew, który także się uwijał przy sprawie Gagarina i jako drugi, w cieniu Chruszczowa zbierał “sławę".
Podczas więc gdy świat liczył się ze Związkiem Radziec¬kim i obawiał się go, w samym kraju zapowiadane wielkim głosem reformy jakoś się nie udawały. Ponieważ ogłoszone zagospodarowanie ziem dziewiczych i złoty wiek rolnictwa nie następowały, słońce Chruszczowa przygasało. Wiedział, że jego polityczni przeciwnicy i konkurenci w Biurze
Politycznym od dawna spiskują przeciwko niemu. Trzeba było coś wymyślić, co r jednej strony odwróci uwagę świata od przygotowywanej awantury kubańskiej — a przynajm¬niej stłumi wywołany nią szok — z drugiej zaś strony, i to przede wszystkim, uspokoi wewnętrznych opozycjonistów. Z pewnością przychodziło mu także do głowy, że ta sprawa i jemu przysporzy sławy, a w każdym razie umocni jego chwiejną pozycję. Trzeba było wymyślić coś wielkiego i błyskotliwego, od czego oszaleje przeciętny sowiecki obywatel i co pozwoli w niego wmówić to, co mu od dziesiątków lat wbijają do głowy: że jest nadzwyczajnym obywatelem nadzwyczajnego państwa, że jemu przysługują największe na świecie prawa (!), że buduje cudowną przyszłość, że jest ucieleśnieniem najpiękniejszych marzeń ludzkości, że stanowi ideologiczną awangardę świata, itd. itd.
A zatem: konieczny jest wielki sukces, i to możliwie nie wojskowy, gdyż taki zwiększyłby tylko negatywne uczucia świata wobec Związku Radzieckiego. Niech się da w krót¬kim czasie urzeczywistnić, niech nie wymaga zbyt wielkich nakładów i niech wzbudzi podziw świata, a także biedujących obywateli radzieckich. Musi to być coś związanego z nauką — powiedział ktoś. Bieda w tym, że nauka sowiecka od dziesiątków lat nie przodowała w żadnej dzie¬dzinie; wszystkie wynalazki polegały na naśladowaniu zachodnich wzorów, naukowcy sowieccy z powodów ideo¬logicznych i ze względu na czujność w obronie państwa nie mogli utrzymywać kontaktów osobistych, ani nawet ko¬respondencyjnych z kolegami w rozwiniętych (a więc kapi¬talistycznych) krajach. Fachowe czasopisma nie były spro¬wadzane regularnie, tylko kapały od wypadku do wypad¬ku. Dlatego właśnie w latach pięćdziesiątych, sześćdziesią¬tych i siedemdziesiątych było rzeczą normalną, że w nie¬których, szczególnie prowincjonalnych instytutach nauko¬wych przez cało lata, za cenę wysokich nakładów pieniężnych odkrywano rzeczy, które w wolnym świecie od dawna były znane.
Był jednak pewien teren, gdzie istniały szansę. Od¬powiadało to wymaganym warunkom, gdyż miało związek z sowiecką techniką wojskową. Ta zaś otrzymywała wszel¬ką pomoc, więc tu można było najłatwiej coś osiągnąć. I tu istotnie osiągnięto rezultaty.
Najbardziej spektakularną dziedziną była technika ba¬dań kosmicznych. Rakiety, za pomocą których można niszczące pociski kierować na terytorium wroga. Tym razem jednak rakiety były potrzebne nie jako narzędzia bojowe. W kierownictwie partyjnym kurczowo domagano się, by ta rakieta nie była taką rakietą. Sprawa musi mieć aspekt pokojowy.
Sowiecka technika rakietowa całkowicie (to przyznawa¬no) oparta była o osiągnięcia niemieckie. W roku 1945 w Peenemunde (doświadczalny poligon rakietowy Hitlera) ujęci zostali tamtejsi naukowcy i na bazie znalezionych tam rakiet powstał program produkcji zbrojeniowej, który doprowadził do dzisiejszej techniki kosmicznej. Ówczesne rakiety A-4 (inaczej zwane V-2) były punktem wyjścia doświadczeń w 1946 roku, w miejscowości Podlipki w po¬bliżu Moskwy. Pierwszą rakietę balistyczną dalekiego za¬sięgu wystrzelono 18 października 1947 roku, nie było w niej nic sowieckiego. Niemieckie V-2 nazwano bronią sowiecką. Następną równie groźną rakietę, zbudowaną podobno w większości z elementów konstrukcji sowieckiej, wystrzelono 10 października 1948 roku.
Tu chcę zaznaczyć: powyższe dane opublikowano w so¬wieckim czasopiśmie (“Trud") pod koniec 1989 roku. Przedtem nigdy i nigdzie nie można było tego podać1.
Później ciągle konstruowano wielkie rakiety, które do dzisiaj są groźbą dla świata. Badania kosmiczne zainicjo¬wane głównie dla prestiżu, a nie dla osiągnięcia celów naukowych (pierwszy sputnik, pies Łajka itd.) w sposób oczywisty ukazywały, że jest to teren, na którym można olśnić świat.
Tym bardziej, że Amerykanie też podążali w tym kierunku. Nie było tajemnicą, co przygotowują. Jak zwykło się dziać w wolnym świecie, Amerykanie przed każdą próbą z góry o niej oznajmiali, a jeśli się nie udała, nie robili z tego tajemnicy. Nawiasem mówiąc w prawdziwie demokratycznym społeczeństwie zatajanie czegokolwiek nie miałoby żadnych szans. Oni też przygotowywali pierw¬szy lot z człowiekiem i wszyscy o tym wiedzieli. Poza tym prezydent Kennedy oznajmił w roku 1961, że Amerykanie pracują nad programem lotów na Księżyc i że tam pierw¬szy Amerykanin dotrze w 1968 roku. (Pomylił się tylko o jeden rok, bo jak wiemy z powodu “poślizgu" w realizacji programu Neil Armstrong w czerwcu 1969 roku stanął na księżycu). Wiedziano także, że Alan Shepard, wyznaczony jako pierwszy amerykański pilot do wykonania “skoku w kosmos", przygotowuje się na koniec kwietnia lub początek maja 1961 roku (!).
A gdyby tak pierwszym był człowiek sowiecki?
Są pewne znaki, że Sowieci już pod koniec lat pięć¬dziesiątych prowadzili doświadczenia w Kosmosie. Do niektórych aluzji jeszcze powrócimy w innym miejscu tej książki. Niczego pewnego jednak na Zachodzie, nikt nie wiedział i nie mógł wiedzieć. Nie zapomnijmy, że nie było w dziejach (i w drugiej połowie dwudziestego wieku) drugiego państwa tak odciętego od zewnętrznego świata. Władza była wyłącznym właścicielem wszystkich zamków, kłódek i kluczy. Rozbudowane systemy kontrolne, miliony donosicieli i wręcz chorobliwa tajność organów wojsko¬wych były w tym państwie tradycyjne, ale pod koniec naszego stulecia osiągnęły szczyt.
W Związku Radzieckim także istniał program ba¬dań Księżyca. Wiemy, że — nawet według źródeł wę¬gierskich — była to największa klęska w ich badaniach kosmicznych... Włożyli w to miliardy, starając się za wszelką cenę wyprzedzić Amerykanów, to bowiem było zawsze ich prawdziwym i niemal jedynym celem, a nie prawdziwe badanie przestrzeni kosmicznej. Aż do lat siedemdziesiątych, kiedy rozpoczęła się współpraca w dzie¬dzinie badań kosmicznych z konkurentami zza oceanu, pokonanie Amerykanów zawsze majaczyło przed oczyma kierownictwa sowieckiego. W Moskwie bowiem wbili sobie do głowy, że kto w tej dziedzinie będzie przodował, udowodni tym samym przodującą rolę swego systemu i ideologii, albo właśnie jego zbawczy charakter. Teraz wreszcie, w roku 1990-tym, sytuacja jest przynajmniej jasna... Kiedy oficjalna propaganda sowiecka od począ¬tku, aż do 1989 roku twierdziła w słowie i piśmie, że nigdy nie zamierzali lądować na Księżycu, gdyż Księżyc i bez tego może być zbadany innymi sposobami (np. przez sondy) — niedawno okazało się, że jest to tylko klasyczny przypadek pomniejszania tego, czego sami nie potrafią. W rzeczywistości prowadzili rozpaczliwy wyścig z Amery¬kanami aż do ostatnich tygodni (!) przed już wspomnianym lądowaniem ekipy Armstronga w roku 19692.
Piszę o tym wszystkim tylko dlatego, aby wykazać, że w Związku Radzieckim, zgodnie z wolą najwyższych władz partyjnych, od samego początku, przynajmniej przez pół¬tora dziesiątka lat, sowieckie badania przestrzeni kosmicz¬nej służyły wyłącznie propagandzie, niczemu innemu. Już. przy wystrzeleniu pierwszego sputnika (4 października 195-7 roku) liczyli tylko na efekt propagandowy, i faktycz¬nie innego nie osiągnęli.
Trzeba było to teraz wykorzystać! Zbliżał się termin zapowiedzianego lotu Sheparda. Z różnych źródeł wiemy, jaki nacisk wywierano na badaczy Kosmosu, szczególnie na członka akademii Korolowa, który był “duszą" całego programu i na kilkuset jego towarzyszy. Partia żądała za wszelką cenę sukcesu i to na światową skalę, a do tego natychmiast — a w każdym razie wcześniej niż Amerykanie. Teraz jest także jasne, że program Księżyca natychmiast porzucili — niech przepadną zaangażowane w to miliardy — kiedy Amerykanie pierwsi osiągnęli cel. Od tej chwili sprawa przestała interesować władze monopartii, niech się zmarnują niewątpliwie nagromadzone cenne doświadcze¬nia, wynalazki i wyniki. Można więc zrozumieć, że na początku 1961 roku nacisk był jeszcze silniejszy. Sukces był pilnie potrzebny, przecież wszystko dokoła się chwiało, “republiki członkowskie" utrzymywano tylko bezwzględ¬nym terrorem, a świat zewnętrzny można było utrzymać w szachu straszliwą siłą zbrojną.
A więc — człowiek musi wyruszyć w Kosmos! Był już sputnik, były zdjęcia z tamtej strony Księżyca, zdarzały się satelity łącznościowe i szpiegowskie, zaczęło się wojskowe wykorzystywanie Kosmosu, choć wszystko to było jeszcze w stadium dzieciństwa. Chruszczow wydał poufny rozkaz: trzeba za wszelką cenę wyprzedzić Amerykanów. W jaki¬kolwiek sposób!
Rozkaz wykonano posłusznie.
Sprzeczności
Lot
Idźmy po kolei. Ponieważ już przedtem od kilku dni po Moskwie krążyły dziwne plotki (o tym będzie jeszcze mowa), więc oczywiście nie tylko tam, lecz w tak zwanych "zaprzyjaźnionych" stolicach ludzie o tym mówili. Najjaskrawszym tego przykładem był wspomniany już wypa¬dek warszawski: polscy dziennikarze i inni towarzysze tak bardzo się pospieszyli z podaniem dobrej wiadomości, że wyprzedzili samo wydarzenie!
Oczywiście w Budapeszcie też o tym mówiono. Dowo¬dem jest węgierska prasa partyjna3. Artykuł niejakiego V.J. w Nepszabadsag wyjawia: że we wtorek w południe (a więc dwadzieścia cztery godziny przed rzekomym lotem Gagarina) cały Budapeszt mówił o sowieckim locie w Ko¬smos jako już dokonanym fakcie. Znamy psychologię “socjalistycznych" reżimów, dość mieliśmy czasu, aby się nauczyć wszystkich chwytów i forteli. Takie plotki nie bez powodu zwykły się rozchodzić, podobnie jak dementowa¬nie (które w rzeczywistości jest tylko zaprzeczeniem) ma swoje znaczenie w imperium kłamstwa. Od czasów Hitlera, Stalina, Ceaucescu, Kadhafiego i im podobnych wiemy, że to, czemu przeczą owe reżimy, na ogół stanowi czystą prawdę. Otóż w omawianym artykule znajdujemy zaprze¬czenie, że coś podobnego zdarzyło się w Związku Radzie¬ckim, że to tylko “imperialistyczny wymysł", itd. Brak jednak odpowiedzi na pytanie, skąd w takim razie przyszła ta wieść, w jaki sposób rozprzestrzeniła się nie tylko w Moskwie, lecz w połowie Europy — jeszcze zanim nastąpił ów rzekomy lot?
Jak już wspomniano: na podstawie pośrednich dowo¬dów twierdzimy, że Gagarin nigdy nie był w przestrzeni kosmicznej. Dla celów propagandowych przeprowadzono w Związku Sowieckim przedwczesny eksperyment, który się nie udał, i dopiero wtedy, pod naciskiem rozgłoszonych już wiadomości (i z powodu zbliżającego się terminu amery¬kańskich doświadczeń) trzeba było wydobyć z nicości człowieka, którego da się mianować kosmonautą i wmówić światu, że ten człowiek już odbył wielką podróż.
Potrzebny był człowiek godny zaufania. Tak, pod¬porucznik Jurij Gagarin, potem porucznik i major, był istotnie godny zaufania, gdyż najważniejszym wydarzeniem jego życia przed lotem kosmicznym — jak sam to później oświadczył — było przyjęcie go do partii...
Ale teraz po kolei. Otóż wtedy, kiedy wszyscy już rozprawiali o locie w Kosmos, w środę, 12 kwietnia przed południem TASS podała o tym wiadomość, którą MTI (Węgierska Agencja Prasowa) odebrała o godzinie 930. Z uwagi na różnicę czasu zegary w Moskwie wskazywały wtedy godz. 1130.
Oto zaczęła się era kosmiczna — oznajmiono triumfal¬nie w Moskwie. Rosjanie byli już skłonni zapomnieć o własnym, pierwszym sputniku z 1957 roku. Loty ko¬smiczne człowieka otwierają nowe perspektywy w dziejach ludzkości — grzmieli. Faktycznie nie można zaprzeczyć, że chodziło o wielkie współzawodnictwo. Wielu o tym wie¬działo i w Ameryce, i na Zachodzie. Nie zaszkodzi zacyto¬wać: “Przed lotem" Gagarina w Stanach Zjednoczonych wystrzelono łącznie 42 sputniki, w Związku Radzieckim zaś wszystkiego 12 sztucznych księżyców wyprawiono na orbitę dokołaziemską... Choćby tylko dlatego mieli złe samopoczucie. Konieczny był jakiś wielki sukces.
Lecz kto naprawdę odbył lot kosmiczny — i kiedy?
Dziwnym trafem pewnej pomocy w ustaleniu faktów dostarczył ówczesny korespondent węgierski w Moskwie. O tym, że coś było nie w porządku, doniósł w swoim pierwszym sprawozdaniu z 13 kwietnia. Żeby nie było nieporozumień: ukazało się to w druku. Wspomina, jak na sensacyjną wiadomość zareagowali wszyscy korespondenci prasy międzynarodowej, akredytowani w Moskwie. Są tam dwa zdania, które dzisiaj nie wydają się już dziwne, lecz są raczej dowodem. Cytuję: “I tak rozpoczęła się zacięta walka o sekundy między wielkimi zachodnimi agencjami prasowymi. Jak to było możliwe, że natychmiast dostały wolne połączenia kablowe? Otóż międzynarodowe agencje już od czterech dni, poświęcając tysiące dolarów, utrzymy¬wały stałą łączność z moskiewskimi korespondentami..."
Musiał chyba być jakiś powód, prawda? A więc po¬cząwszy od 8 kwietnia nie tylko w Moskwie, lecz i za granicą, przede wszystkim na Zachodzie wiedziano już, że coś się szykuje. Albo — tak my uważamy — coś już się stało. W roku 1961 sytuację korespondentów zagranicz¬nych w Moskwie w niezwykłym stopniu utrudniały władze i tajna policja. Nie mogło być mowy o tym, by opuszczali Moskwę i na własną rękę zdobywali wiadomości. Taki krok w dobrze pilnowanym mieście równałby się zawodo¬wemu samobójstwu, w najłagodniejszej formie groził cof¬nięciem akredytacji, albo oskarżeniem o szpiegostwo... (Te zarządzenia byty w mocy do lat osiemdziesiątych). Tak więc zagraniczni dziennikarze, jeśli chcieli wykonywać swoje zadania byli zdani na miejscowych informatorów i na plotki. Od organów urzędowych zamiast rzeczywistych informacji otrzymywali tylko propagandowe frazesy lub kłamstwa; w tym wypadku też nie było inaczej. W mieście mówiono, że była próba lotu w Kosmos, ale się nie udała. A może nie było? W każdym razie donieśli o tym na Zachód, a tamtejsze agencje prasowe przygotowały się: wkrótce krążące wiadomości zostaną potwierdzone przez źródła oficjalne. Od 8-go kwietnia czekali i naprawdę kosztowało ich to niemało.
Ktoś mógłby powiedzieć: przy wydarzeniach o takim znaczeniu nie da się uniknąć, by ludzie nie plotkowali, by już wcześniej nie było przecieków. Ja zaś powiadam: z zachowania tajemnic imperium sowieckie zdało egzamin celująco (patrz dalej do rozdziału na ten temat) i kierow¬nictwo nie miało tego rodzaju kłopotów. Poza tym wy¬strzelenie pierwszego sputnika w 1957 roku było w swoim czasie jeszcze większym wydarzeniem, a przecież do osta¬tniej chwili nie było najmniejszego przecieku!
Łączność radiowa
Po wystrzeleniu pierwszego sputnika podano długość fali, na której każdy mógł usłyszeć jego sygnał. Pamiętamy chyba: często stacje nadające program podawały sygnał bip-bip. Teraz, kiedy zdarzyła się tak ważna rzecz, jak rzekomy lot Gagarina, nie podano z góry takiej informacji, nikt więc nie mógł usłyszeć sygnału. Natomiast Frankfurter Allgemeine Zeitung w tym czasie opublikował małą ukrytą wiadomość, z której wynikało, że kilka dni wcześniej zachodni nasłuchiwacze radiowi (z pewnością chodziło o wojskowy nasłuch elektroniczny) słyszeli rozmowę w ję¬zyku rosyjskim między Ziemią i przestrzenią kosmiczną. Nie byli co prawda całkiem pewni, czy jeden z mówiących faktycznie mówił z Kosmosu.
Po locie Gagarina władze sowieckie oficjalnie podały do wiadomości długości fal, których używano podczas lotu. (Dlaczego dopiero po fakcie?) Oto one: w zakresie fal krótkich — częstotliwość 9,019 i 20,006 MHz, a w zakresie UKF 143,625 MHz. Ponieważ ogłoszono to post factum nikt już nie mógł skontrolować po ukazaniu się tamtej wiadomości, czy istotnie była to rozmowa rosyjska i głos Gagarina. Czy rozegrało się to rzeczywiście 12 kwietnia rano? A może kiedy indziej? Albo... wcale nie?
Lot — wersja oficjalna
TASS podała do wiadomości, że Jurij Aleksiejewicz Gagarin, urodzony w 1934 (a zatem miał wtedy dwa¬dzieścia siedem lat), 12 kwietnia przed południem jako pierwszy w dziejach ludzkości dokonał lotu kosmicznego dokoła Ziemi. Lot trwał 89,1 minut w jednoosobowym statku kosmicznym typu Wostok, który szczęśliwie po¬wrócił na Ziemię w wyznaczony z góry rejon na terytorium Związku Radzieckiego.
Statek kosmiczny tego dnia według czasu moskiews¬kiego wystartował o godzinie 907 z Bajkonuru (o tym będzie też mowa dalej...), o 922 przeleciał nad Ameryką Południową, o 1015 nad Afryką, a o 1025 na sygnał nadany z ziemi włączyło się urządzenie hamujące i kabina kosmicz¬na po dokonaniu jednego okrążenia Ziemi wylądowała w pobliżu jakiejś wioski koło Saratowa o g. 1055.
Czas trwania lotu: najpierw przez kilka dni podawano 89,1 minut. W następnych latach oceniano czas lotu na 108 minut. Oczywiście zależało to od tego, jaki odcinek lotu był oceniany. Prawdopodobnie odliczono czas startu i lądo¬wania, stąd owe 89 minut, potem zaś dodano ów czas i wyszło 108 minut.
Ważna uwaga: o fakcie lotu kosmicznego TASS po¬informowała po odbyciu lotu. Nie przedtem, nie podczas lotu i nie minutę po lądowaniu, tylko nieco później.
Dokładnie 35 minut potem, jak kosmonauta rzekomo znalazł się na Ziemi w pobliżu Saratowa. O tym będzie jeszcze mowa w dalszym ciągu tych wywodów.
Pierwsze zdjęcia
Nazajutrz w gazetach ukazały się dwa zdjęcia. Jedno to dobrze znana fotografia uśmiechniętego lotnika w skórza¬nej kominiarce. I drugie, na którym kosmonauta stoi między innymi osobami, po wyjściu z kabiny. W prasie węgierskiej też się to zdjęcie ukazało, najczęściej z takim tekstem: “Major Gagarin znowu na Ziemi po udanym locie w Kosmos".
Tylko że to nie on! Zupełnie inna twarz, któż wie, kiedy i gdzie to zdjęcie zostało wykonane? Nawet pobieżny rzut oka wzbudza mieszane uczucia. Ten człowiek nie bardzo jest podobny do uśmiechającego się do nas prosto w oczy kosmonauty. Czyż nikt tego nie zauważył? — mielibyśmy prawo zapytać. Odpowiedź: tego dnia po raz pierwszy pokazano światu zdjęcia Gagarina, a że nie rozporządzano innymi, te właśnie dostarczono międzynarodowej prasie dla celów informacyjnych. Wówczas nikt jeszcze nie znał prawdziwej twarzy rzekomego kosmonauty, nikt nie zwró¬cił na to uwagi. Zdjęcie zresztą nie jest najlepsze, ale do tego już przywykliśmy z uwagi na ówczesny stan techniki sowieckiej.
“Jestem członkiem i synem Partii Komunistycznej"
(Gagarin)
Pierwszego dnia było bardzo mało prawdziwej infor¬macji. Faktycznie niemal nie dowiedzieliśmy się żadnych szczegółów. Niektóre pisma — nie tylko na Zachodzie — podawały sprzeczne w niektórych punktach wiadomości.
Można nawet powiedzieć: panowało wręcz zamieszanie. I to nie tylko w dziedzinie informacji, lecz także za kulisami. Reżyserom pozostało mało czasu na wyreżysero¬wanie całego spektaklu, jest więc zrozumiałe, że popełnili błędy. Pierwszy dotyczył wspomnianego już zdjęcia, ale były oczywiście także inne.
W tym czasie odezwało się kilka trzeźwych głosów na świecie, szkoda, że później umilkły, a nawet przyłączyły się do chóru ogólnego zachwytu. Paru zauważyło, że “prze¬praszam, ale przed kilku dniami coś się stało, jakiś lot kosmiczny, czy coś... Skąd więc wziął się ten Gagarin i czemu się twierdzi, że on właśnie latał, i to dopiero w środę, 12 kwietnia? Wiemy przecież, że już w sobotę, czy w niedzielę inny sowiecki kosmonauta został wystrzelony w Kosmos..."
Kim mógł być prawdziwy pierwszy kosmonauta?
W plotkach padały nawet nazwiska; większość wymie¬niała Iljuszina juniora, syna konstruktora samolotowego Iljuszina, twórcy sławnych samolotów IŁ. Ciekawe, że zachodni korespondenci, którzy później starali się to wyja¬śnić, natrafiali zawsze na mur milczenia. Przez bardzo długi czas nikomu nie udało się dotrzeć do młodego Iljuszina, Kiedyś, w roku 1963, czy 1964, jakiś węgierski tygodnik — o ile sobie przypominam “Orszag-Yilag" lub “Nók Lapja" (“Kraj—Świat" lub “Pismo Kobiet") — przedruko¬wał z prasy sowieckiej krótki wywiad, podobno przep¬rowadzony właśnie wtedy z Iljuszinem juniorem. Wynikały z niego następujące fakty: przeklęta prasa kapitalistyczna bezpodstawnie podejrzewała tego nienagannego radziec¬kiego obywatela o to, że był kiedykolwiek kosmonautą. Jest to czysty wymysł. Towarzysz Iljuszin junior w roku
1961 uległ poważnemu wypadkowi samochodowemu — twierdził autor wywiadu — w następstwie którego przez dwa lata leczył się w Chinach! I ta właśnie wzmianka o Chinach jest podejrzana. Kto sfę chociaż trochę intere¬sował w polityce światowej antagonizmem chińsko-sowie-ckim, ten dobrze wie, że te dwa ogromne państwa na początku lat sześćdziesiątych poważnie się poróżniły i taki stan trwał do lat siedemdziesiątych. Czyżby sowiecka wiedza lekarska była aż tak zła, że nie potrafiła wyleczyć syna tak znakomitego człowieka? Trzeba go było wysłać na leczenie do nieprzyjaznych wtedy Chin? Przy roze¬znaniu ówczesnych stosunków wydaje się to całkowitym absurdem.
Te twierdzenia same w sobie są dowodem, że wokół lotu Gagarina coś nie jest w porządku. Tak więc według krążących po Moskwie informacji, Iljuszin junior siedział w statku kosmicznym Wostok 8, 9 lub 10 kwietnia. On miał być pierwszym kosmonautą sowieckim na znak szczególnego uznania i wdzięczności partii dla zasług jego ojca. Nie wiadomo, w jakim stopniu pilot Iljuszin był przygotowywany do tego lotu. Tym niemniej według krą¬żących po Moskwie wieści lot był fiaskiem, Iljuszinowi nie udało się okrążyć Ziemi, coś się stało już w pierwszej fazie lotu, tak że trzeba było Wostok ściągnąć na Ziemię. To przymusowe lądowanie nie odbyło się gładko, a młodego Iljuszina — podobno — w tragicznym stanie wydobyto z kabiny i nie mogło być mowy o tym, by go pokazać światu jako kosmonautę po szczęśliwym locie. Gdyż taka możliwość była prawdopodobnie też rozważana. Jako że nie liczyła się prawda, lecz to, czy uda się wmówić światu, że wyprzedzili Amerykanów. Jednak Iljuszin był w takim stanie, że wiedziano, iż lepiej go nikomu nie pokazywać i odciąć od świata, na całe lata albo nawet na całe życie... Trzeba było rozejrzeć się za innym kosmonautą, lecz kłopot w tym, że eksperymentu nie można było powtórzyć. Nie było innego statku kosmicznego Wostok, a że wiadomość jakoś przeciekła, nie można było czekać tygodniami na przygotowanie następnego lotu. Tym bardziej, że Amery¬kanie już deptali po piętach... Tak więc według jednej wersji Sowieci byli zmuszeni do podstawienia kogoś innego zamiast Iljuszina i wmówienia światu, że dopiero 12 kwie¬tnia wyruszył w Kosmos pierwszy człowiek, który zdrowo powrócił na Ziemię i że nazywa się Gagarin.
Byłoby ciekawe odnaleźć w dzisiejszym Związku Ra¬dzieckim młodego Iljuszina. Chociaż jeśli to rzeczywiście on został wystrzelony w przestrzeń kosmiczną w kwietniu 1961 roku, należy wątpić, czy da się go odnaleźć i czy w ogóle jeszcze żyje.
Kłamstwa Gagarina
Nie jest winą “kosmonauty", że musiał kłamać. Naj¬wyżej o tyle, że jako wierny członek partii pełen podziwu dla Chruszczowa, podjął się tej roli — na pozór wdzięcznej. Nie przypuszczam, by można go było do tego zmusić. Może nawet nie chciano go zmuszać. W takich szczegól¬nych wypadkach o wiele lepiej, żeby człowiek w pewnej mierze wierzył w to, co mówi. Jeśli wierzy, że w ten sposób oddaje ojczyźnie nieocenioną przysługę. Chyba łatwo było go do tego skłonić, tak mi się wydaje. Albowiem major Jurij Gagarin, o którym powszechnie wiedziano, że ślepo wierzy w Partię Komunistyczną i jej aktualnych przywód¬ców, był takim człowiekiem. Kierownictwo też podjęło olbrzymie ryzyko, obdarzając go zaufaniem, ale nie było innego wyjścia. Pewne jest także, że byli inni kandydaci. Tylko że było mało czasu, by przygotować człowieka na wiele tysięcy możliwych pytań, na które w najbliższych dniach, tygodniach, może i latach będzie musiał odpowiadać. I to nie tylko w okolicznościach krajowych, a wiec sowieckich, to znaczy dobrze kontrolowanych i możliwych do skontrolowania, lecz także zagranicznych, prawdopodobnie częstych, i to na Zachodzie!
Powtarzam, że brak czasu mógł być powodem niedo¬statecznego przygotowania tej marionetki. Pozostańmy jednak przy chronologii. A więc 12 kwietnia, po “locie", TASS nie miała przygotowanej z góry kolekcji zdjęć do rozdania korespondentom prasy i telewizji. To błąd, lecz naszym zdaniem coś więcej: obciążający znak. Bo przecież, gdyby wszystko działo się zgodnie z planem, to kosmo¬nautę Gagarina od miesięcy fotografowano by bez opamię¬tania podczas ćwiczeń, lotów, w gronie rodzinnym, i byłyby na składzie niezliczone zdjęcia z takimi podpisami jak “Gagarin i traktorzyści", “Ulubione miasta Gagarina", “Gagarin na wycieczce ",.“Gagarin z matką, ojcem, braćmi, szwagrami, dziećmi, pionierami, działaczami partyjnymi itd." Zdjęcia czekałyby na 12 kwietnia. A w rzeczywisto¬ści... nie istniało ani jedno takie zdjęcie! Podobne wykona¬no po wielu dniach, tygodniach, a nawet miesiącach — z ogromnym opóźnieniem!
Z wyjątkiem, oczywiście, istniejących już zdjęć od¬powiadających chronologii i logice. Było kilka słabych fotografii z klubu lotników, zdjęcia rodzinne z młodych lat, itp. Wszystkie inne zdjęcia zostały zrobione po rze¬komym locie, znowu stanowiąc przenośny dowód, że reżyserzy (zmuszeni jesteśmy używać tego określenia, gdyż nie znamy ich nazwisk) wpadli w pułapkę czasu. Gagarina wyciągnięto w ostatniej chwili, najwyżej na 48—72 godzin wcześniej, i tylko tyle czasu zostało na przygotowania. Wtedy oczywiście byli zajęci czym innym, a “kosmonauta" też na co innego musiał wykorzystać pozostały krótki czas: musiał “wmaglować" przestrzeń kosmiczną i nigdy nie przeżyty lot kosmiczny. Toteż nie było i zdjęć.
Nic innego też nie było...
W swoim życiorysie Gagarin twierdził5, że jeszcze przed lotem udzielił wywiadu reporterom Prawdy i Izwie¬stii, który nagrany na taśmie został później wyemitowany. Tego nie da się udowodnić, szczególnie w sytuacji, kiedy mamy poważne wątpliwości, czy towarzysz major w ogóle wyruszył w Kosmos... Chociaż przy drobnym zamasko¬waniu sprawy, obu dziennikarzy (o ile w ogóle istnieli) władze wojskowe mogły wprowadzić w błąd. Nie zapomi¬najmy: i wtedy i jeszcze przez wiele lat później eksperymen¬ty kosmiczne odbywały się w ramach struktury wojskowej i w absolutnej tajemnicy.
Przez pierwsze dni w istocie nie było żadnych materia¬łów dowodowych o tym, że Gagarin faktycznie odbył lot kosmiczny. Nie nakręcono filmu o lądowaniu. Dopiero znacznie później pokazano króciutki fragment filmowy pokazujący, jak wsiada do Wostoku. Byłoby to wiarygod¬nym dowodem tylko w jednym wypadku: gdyby to poka¬zano w dzienniku telewizyjnym 12 kwietnia wieczorem, albo najpóźniej 13 rano. Później nie było to już warte złamanego grosza, gdyż mogło być wykonane po rzeko¬mym “locie", my zaś twierdzimy: został nakręcony później dla poparcia twierdzeń zbudowanych na bardzo kruchym materiale dowodowym.
“Lot Gagarina: światowy triumf ludu radzieckiego!" (Prasa sowiecka, kwiecień 1961 r.)
Jedna z wypowiedzi Gagarina nie była pozbawiona elementów humorystycznych, choć był to humor nie zamie¬rzony. Mówił on6:
“Dobrze wiedziałem, że moi przyjaciele i cały lud radziecki bacznie śledzą mój lot w Kosmos. Głęboko wierzyłem, że partia i rząd są gotowi w każdej chwili mi pomóc, gdybym znalazł się w trudnym położeniu".
No pewnie! Niemal widzimy, jak “partia i rząd", to znaczy sam Nikita Sergiejewicz Chruszczow i jeszcze bar¬dziej bohaterski Leonid Breżniew lecą za nim innym statkiem kosmicznym, aby ratować dzielnego syna ludu radzieckiego...! Nie mówiąc już o tym, że w pierwszym zdaniu Gagarin też odbiega od prawdy. W jaki sposób lud radziecki mógł bacznie obserwować jego lot w Kosmos, kiedy dopiero po wylądowaniu podano wiadomość o tym fakcie?
“Lot statku kosmicznego z człowiekiem na pokładzie
to wspaniały sukces nauki socjalistycznej".
(Prasa sowiecka, 1961)
Lądowanie. Dalsze kłamstwa
Statek kosmiczny Gagarina, wedle późniejszych, bar¬dziej trzeźwych ocen fachowców, wyglądał tak:
Statek kosmiczny Wostok został wypróbowany pod¬czas poprzednich lotów ze zwierzętami, i ten typ statku kilkakrotnie odbywał loty w Kosmos. To była pierwsza podróż z człowiekiem na pokładzie. Wostok składał się z dwóch części: kulistej kabiny (w której znajdował się pilot) i stożkowatego pomieszczenia dla urządzeń technicz¬nych. Obie części były połączone kablami. Waga wynosiła ok. 4,7 tony, długość wraz z ostatnim członem rakiety nośnej 7,35 m. Przekrój kulistej kabiny w najszerszym miejscu mógł wynosić 2—3 m. (Do dnia dzisiejszego nie posiadamy dokładnych danych!) W kabinie kosmonauta siedział, a właściwie na pół leżał przez cały czas lotu na fotelu z urządzeniem umożliwiającym katapultowanie się. (Z uwagi na stan nieważkości trochę się unosił, nie za bardzo, gdyż kabina była ciasna). W razie awarii statek mógł przez dziesięć dni krążyć w przestrzeni kosmicznej, kierowanie nim, a szczególnie lądowanie mogło się od¬bywać drogą radiową z ziemi, lecz podobno pilot mógł także sterować nim samodzielnie. Kabina miała trzy okna, dużo aparatury itd.
W późniejszym stadium lądowania pilot miał dwie możliwości, mógł wybrać jeden z dwóch technicznych wariantów: pozostać w kabinie, która wówczas na rozkaz radiowy z ziemi oddzielona zostaje od reszty statku i na wielkich spadochronach “łagodnie" spływa na ziemię. Dru¬gi wariant umożliwia kosmonaucie — na wzór uszkodzo¬nych samolotów myśliwskich — katapultowanie się z kabi¬ny, która ląduje na własnym spadochronie. Decyzja musi zapaść najpóźniej na wysokości 7000 metrów. Jeżeli do tej wysokości kosmonauta nie zastosuje katapulty, może dole¬cieć na ziemię tylko w kabinie.
Wydaje się podejrzane, że Gagarin podobno wybrał wariant lądowania w kabinie, a więc wewnątrz kabiny dosięgnął ziemi. Co prawda z jego wspomnień nie wynika, by zbytnio się wahał, ani czy jemu powierzono wybór. Być może zadecydowali o tym ci na ziemi. W każdym razie pominięcie takich zasadniczych kwestii w podstawowym dziele budzi podejrzliwość. I jeszcze coś: a jeżeli Iljuszin (albo, jeśli to nie był on, to ów do dziś nieznany “to¬warzysz X") pozostał w kabinie i to spowodowało tra¬gedię? We wzmiankowanych wspomnieniach, a przynaj¬mniej w ich pierwszym wydaniu - jeśli je uważnie przeczy¬tamy — Gagarin niepostrzeżenie przechodzi nad tą kwestią i nie pisze ani słowa o dwóch możliwych wariantach lądowania. Kilkoma zaledwie zdaniami załatwia ostatni odcinek lotu (jest tego mniej niż pół strony, a na niej głównie opowiada, jaką piosenkę sobie śpiewał z niepoha¬mowanej radości!) wspomina natomiast, że w pewnej chwili statek niespodziewanie zaczął wirować, lecz udało się to zlikwidować.
Chciałbym zapytać jak to było, jeśli kilka dni wcześniej, gdy leciał “towarzysz X", właśnie tego wirowania nie zdołano zatrzymać i to spowodowało katastrofalne lądo¬wanie? Przecież nie możemy wykluczyć, że “Iljuszin" albo “towarzysz X" okrążył co prawda Ziemię na statku ko¬smicznym typu Wostok, lecz przy końcu lotu nastąpiła katastrofa, wobec czego propaganda sowiecka już nie miała czym się chwalić.
Nader podejrzane jest bowiem to, czego się dowiedzieli¬śmy w kręgach specjalistów. Na statkach kosmicznych typu Wostok latało w Kosmosie sześciu kosmonautów, to znaczy po Gagarinie jeszcze pięciu: Wostok 2 — H. Titow, 6 sierpnia 1961; Wostok 3 — A. Nikołajew, 11 sierpnia 1962; Wostok 4 — P. Popowicz, 12 sierpnia 1962; Wo¬stok 5 — W. Bykowski, 14 czerwca 1963; Wostok 6
— W. Tierieszkowa, 16 czerwca 1963. Otóż wszyscy
— z wyjątkiem Gagarina — wybrali katapultowanie się jako metodę lądowania! Ani jeden nie pozostał w kabinie i w kabinie nie lądował!
Oczywiście bardziej prawdopodobne jest to, że nie oni o tym decydowali, lecz w obawie o jakiś błąd konstrukcyj¬ny tak im nakazano. Powtarzam więc, że powstaje podej¬rzenie, iż katastrofę “Iljuszina" czy też “towarzysza X" spowodowało lądowanie w kabinie, dlatego w następnych lotach unikano takiego rozwiązania.
Przyjrzyjmy się jednak dalszym dziwom związanym z lądowaniem. Według sprawozdań prasowych Gagarin powrócił na naszą kochaną starą planetę w okolicy Sarato-wa (inne źródła wymieniają miasto Engels), w pobliżu wsi Smiełowka i dotknął ziemi na polach tamtejszego kołchozu “Droga Lenina" — (jakże by mógł nazywać się inaczej!).
I tu zaczynają się kłopoty. Prasa podała (np. “Sowiet¬skaja Rosija" z dnia następnego), że Gagarin lądując na zie¬mi miał na sobie niebieski kombinezon. Natomiast major Ga¬garin w swoich wspomnieniach wspomina skafander koloru pomarańczowego, a tych dwóch barw raczej nie można pomylić. W kabinie statku kosmicznego (jeżeli w ogóle nim leciał) nie było możliwości przebrania się. A zatem .pomył¬ka, znowu pomyłka reżyserów, pośpiech. Według wspom¬nianego artykułu w Sowietskiej Rosiji najpierw spotkał prostych mechaników rolniczych, którzy prawdopodobnie na polu naprawiali traktory.
Tymczasem w pierwszych dwóch dniach możemy zna¬leźć inną wersję w prasie sowieckiej, a za nią w prasie w innych językach. 13 i 14 kwietnia w jednej wersji kabina Gagarina osiadła na ziemi na łące, a kosmonauta bez niczyjej pomocy wysiadł z niej. (Wielkie pytanie, czy technicznie było to w ogóle możliwe. Przecież zewnętrzna powłoka kabiny, podczas przelotu przez atmosferę, mimo warstw izolacyjnych, zostaje niezgorzej spalona. Wystarczy pomyśleć: latający obiekt rozgrzewa się wtedy do 10000 stopni Celsjusza! Jakoś nigdzie nie ma o tym mowy, i to także jest podejrzane. Sam towarzysz major w sposób elegancki pomija ten problem. Z jego książki nie wynika także, jak przebiegało lądowanie, kiedy kabina stuknęła o ziemię, co się działo z olbrzymimi spadochronami, jak on sam opuścił kabinę). Nagle znajduje się na łące i spotyka... kogo? W jednej wersji “mechaników kołchozowych". We¬dług drugiej wersji, począwszy od 15 kwietnia możemy wyczytać w prasie: w środku wsi Smiełowka stara wieś¬niaczka spojrzała w niebo i — cytuję — “zauważyła coś niezwykłego". Wybiegła na drogę (gdzie jest łąka?) i “zoba¬czyła dziwnie ubranego mężczyznę, który machał do niej ręką" Sowietskaja Rosija.
Równolegle inne pismo7, w związku z lądowaniem, dość mgliście napomyka o jakiejś “ekspedycji spadochro¬niarzy", a więc o grupie wyszkolonych ludzi, którzy samo¬lotem zostają dostarczeni na miejsce lądowania, tam są zrzuceni, i oni pomagają kosmonaucie wydobyć się z kabi¬ny. (Na późniejszych filmach sowieckich pokazujących lądowanie statków kosmicznych widzieliśmy coś podob¬nego). Jeszcze później o tych “pomocnikach" już nie było mowy.
Gagarin natomiast w swojej książce znowu inaczej opisuje, z kim się najpierw spotkał. Jedno jest pewne: byłoby dziwne, gdyby sowiecki kosmonauta spotkał naj¬pierw ortodoksyjnego popa, albo... jakiegoś inteligenta. Przepojona ideologią propaganda wymagała, by prosty syn ludu spotkał się w tej historycznej chwili z prostymi synami tego ludu... Może właśnie dlatego powstało tyle sprzecz¬nych z sobą wariantów. Reżyserom znowu potrzebny byłby czas na uzgodnienie tych szczegółów, a czasu mieli właśnie do dyspozycji najmniej. “Kiedy stanąłem na twardym gruncie (Skąd? Z czego? W jaki sposób? — I. N.) rozej¬rzałem się i ujrzałem kobietę z małą dziewczynką; stały obok łaciatego cielaka i ciekawie mi się przyglądały. Ruszyłem w ich stronę, one zaś postąpiły w moim kierun¬ku. Ale im były bliżej, tym wolniej się posuwały. Nic dziwnego, miałem wciąż na sobie jaskrawy skafander astronauty i ten dziwny widok mógł je przestraszyć. Nigdy kogoś takiego nie widziały.
— Jestem swój... towarzysze... stąd pochodzę! — krzyknąłem zdejmując hełm, ale ze zdenerwowania i mnie po plecach przechodziły ciarki. (Nie przyczepiajmy się do takiego szczegółu, że do kobiety i dziecka woła “towarzysze" — I.N.).
Tą kobietą była Anna Akimowna Tachtarowa, żona leśniczego, a dziewczynką jej sześcioletnia wnuczka Rita.
— Czy może z Kosmosu? — zapytała trochę niepewnie.
— Wyobraźcie sobie, że stamtąd! — odpowiedziałem.
— Jurij Gagarin! Jurij Gagarin! — wykrzyknęły...(...) One były pierwszymi ludźmi, których spotkałem po po¬wrocie z Kosmosu na Ziemię. Prości, sowieccy ludzie, uprawiający kołchozową ziemię..."
No i proszę, to wygląda trochę na zły dowcip. Otóż reżyserzy, którzy w pierwszych dniach przekazali prasie to opowiadanie, tylko z innymi aktorami, zapomnieli o jed¬nym drobiazgu: czemu dzielni kołchoźnicy wykrzykiwali imię i nazwisko Gagarina? Przecież o locie towarzysza majora komunikat został nadany dopiero 35 minut po lądowaniu, do tej pory cała sprawa była absolutną tajem¬nicą tak dla mieszkańców Związku Sowieckiego jak i dla zagranicy! Straszliwym błędem było pozostawienie tego fragmentu (Wpisanie? Dopisanie?) do wspomnień towarzy¬sza majora.
W swojej książce Gagarin tak przedstawia sprawy, jakby się rozgrywały całkiem publicznie. Dzieło było na¬stawione przede wszystkim dla zagranicy, zostało prze¬tłumaczone na wiele języków, autor zaś (autorzy...) usiłował stworzyć pozory całkowitej jawności i demokracji. Jakby oczywiście wszyscy wiedzieli, że obywatel sowiecki znalazł się w Kosmosie, nawet pasąca krowy żona leśniczego gdzieś w dalekiej wiosce. Podejrzewam, że gdyby wiado¬mość o locie Gagarina podano piętnaście lub dwadzieścia minut przed jego “lądowaniem", pasąca krowy na łące kobieta w żaden sposób, albo z minimalnym prawdopodo¬bieństwem wiedziała by o tym. W Związku Radzieckim jeszcze nie było tranzystorowych aparatów radiowych. Powtarzam jeszcze raz: sowiecka propaganda, zgodnie z dotychczasowymi i późniejszymi tradycjami, zawsze in¬formowała tylko o rzekomo udanych eksperymentach kosmicznych. W trakcie prac, aż do drugiej połowy lat siedemdziesiątych, nigdy nie ogłaszano komunikatów o krótkotrwałych eksperymentach kosmicznych. Także i w tym wypadku.
Nie jest zatem wykluczone, że takie wydarzenie się rozegrało, tylko nie w ten sposób. Gagarin nie z przestrzeni kosmicznej zjawił się, lecz — jeśli faktycznie tego dnia tam się znalazł! — to go po prostu zrzucono na spadochronie z samolotu w pobliżu wioski Smiełowka, i załatwione. Być może zawieziono tam także nadpaloną kabinę, dla większej wiarygodności. Lecz nie jest wykluczone, że całą historię lądowania (i inne warianty) wyssano po prostu z palca.
Różne wersje lądowania też się różnią w szczegółach. Raz pojawiają się kołchoźnicy, raz znowu żołnierze, którzy zabierają Gagarina. Dowodzi to wielkiego niezdyscyplino¬wania, gdyż to jest minimum, by kosmonauta poczekał, aż fachowcy dotrą do kabiny i do niego. Reżyserzy sami to spostrzegli, toteż później w książce błąd został poprawiony i towarzysz major czeka na helikopter z komisją powitalną. Potem zostaje zawieziony do najbliższego dowództwa wojskowego, aby stamtąd złożyć raport Moskwie.
Nikita Sergiejewicz Chruszczow odpoczywał wtedy w Soczi. Zaraz potem przerwał urlop, specjalnie po to, żeby przyjąć Gagarina w Moskwie. No cóż, bardzo mu była potrzebna odrobina sławy! Ale jesteśmy jeszcze daleko, i kilka godzin po rzekomym locie toczy się rozmowa telefoniczna między bohaterskim kosmonautą i nie mniej bohaterskim sekretarzem partii. Według książki Gagarina rozmowa potoczyła się w takich pięknych zdaniach:
“Gagarin: ...Jestem szczęśliwy, że mogę towarzyszowi donieść o pomyślnym wykonaniu pierwszego lotu kosmicz¬nego.
Chruszczow: ...Jesteście pierwszym, który wzleciał w Kosmos. Swym bohaterskim czynem wsławiliście ojczy¬znę i wykazaliście odwagę i bohaterstwo w wykonaniu bardzo ważnego zadania. Swym bohaterskim czynem zys¬kaliście sobie nieśmiertelność, gdyż jesteście pierwszym człowiekiem, który znalazł się w przestrzeni kosmicznej".
Rozmowa przebiegała dalej z podobnymi komunałami. Chruszczow dwa razy “cieszył się, że słyszy głos Gagarina", ten z kolei zapewniał pierwszego sekretarza, że jest bardzo szczęśliwy i doskonale się czuje. Potem znowu Chruszczow powiedział:
“Z radością spotkam się z wami w Moskwie. Z wami i całym naszym ludem będziemy święcić wasz bohaterski czyn dzięki któremu Kosmos został podbity. Niech cały świat widzi, do czego jest zdolny nasz kraj, nasz lud i radziecka nauka". (Zobaczyliśmy to — dodaję teraz w roku 1990).
Po tym podobnych wzajemnych zwrotach niespodzie¬wanie rozmowa toczy się jak następuje:
“Chruszczow: Powiedzcie, Jurij Aleksejewiczu, czy je¬steście żonaci, czy macie dzieci?
Gagarin: Tak, jestem żonaty, moją żona jest Walentina Iwanowna, i mam dwie córeczki, Lenę i Galinę.
Chruszczow: Czy wasza żona wiedziała, że macie lecieć w kosmos?
Gagarin: Tak jest, wiedziała, Nikito Sergiejewiczu.
(...)
Chruszczow: A wasi rodzice, matka i ojciec, czy żyją? Gdzie obecnie mieszkają, czym się zajmują?
Gagarin: Ojciec i matka żyją, mieszkają w okolicy Smoleńska".
Następnie Chruszczow oznajmia, że rodzice mogą być dumni z syna. na co Gagarin spiesznie oświadcza: “Będą szczęśliwi i bardzo wdzięczni wam, naszej partii i radziec¬kiemu rządowi". Czy zauważyliście kolejność? Najpierw Nikita Sergiejewicz, potem partia, na końcu rząd. Kraj i lud jakoś odpadły. Ale to jeszcze nie koniec...
“Gagarin: ...Jeszcze raz dziękuję wam, drogiej partii komunistycznej i radzieckiemu rządowi za wielkie zaufanie, które mi okazano, i obiecuję w przyszłości także wiernie spełniać każde zadanie, które mi moja radziecka ojczyzna powierzy. Do widzenia, drogi Nikito Sergiejewiczu!".
No cóż, te słowa mówią same za siebie. Jeśli je czytamy z podejrzliwością, która przyświeca tej książce, to za każdym słowem ukryte jest drugie znaczenie. Towarzysz major nie jest głupim człowiekiem (inaczej nie on zostałby
wybrany). Towarzysz major wie, że może się stać pode¬jrzany, ale dopóki trzyma się partii i rządu, te go wybronią, choćby się znalazł w najbardziej nieprzyjemnej sytuacji; tak długo, jak tamci będą twierdzili to samo, co on, nic mu nie będzie groziło.
Pewne kłopoty mogą go oczywiście spotkać, jeśli póź¬niej popełni jakiś błąd. Lecz tego dnia nie będzie już sposobności, gdyż wchłania go gromada reżyserów. Zabie¬rają go dokądś — do dnia dzisiejszego faktycznie nie wiadomo, gdzie zniknął wtedy Gagarin. Fakt, że o 48 godzinach między przedpołudniem 12 kwietnia a przed¬południem 14, kiedy przybył do Moskwy i odbyło się uroczyste powitanie, wiemy nie wiele. Sam towarzysz major opowiada mało wiarygodną historyjkę: spotkał się z “ko¬smonautą numer dwa" (według późniejszych danych mógł nim być Herman Titow), przechadzali się nad rzeką (Woł¬gą), zjedli kolację, grali w bilard, potem spali obaj w jed¬nym pokoju, podobnie jak w okresie szkolenia. Nazajutrz spotkał się z tymi, którzy go przygotowywali do lotu. Proszę czytelników, by się nie dziwili, że nie podaję nazwisk. Gagarin też ich nie podaje — w całej książce znaj¬duje się ledwie parę nazwisk! Natomiast spotykamy się z takimi określeniami, jak “Główny Projektant, Teoretyk Lotów Kosmicznych" itp. Książka wręcz przypomina wspomnienia szpiega. Jednym słowem towarzysz major pisze, że nazajutrz zdał sprawozdanie tym ludziom o swych doświadczeniach, potem dał “pierwsze szczegółowe spra¬wozdanie radzieckiej prasie", oczywiście korespondentom Prawdy i Izwiestii. Uważał to za bardzo ważne, gdyż “chciałem jak najprędzej zdać radzieckiemu ludowi sprawo¬zdanie z tego, co widziałem w przestrzeni kosmicznej i poprzez prasę wyrazić z głębi serca podziękowanie partii i rządowi za okazane mi zaufanie". Tutaj też, w bliżej nie określonym “wojskowym domu wczasowym", gdzieś nad Wołgą, otrzymał gazety. Już drugi dzień był odcięty od zewnętrznego świata. Nadszedł dzień trzeci, czyli piątek 14 kwietnia, kiedy z Moskwy przyleciał po niego specjalny samolot IŁ-18. Odbyło się powitanie. Chruszczow przerwał odpoczynek w Soczi, jak już wspomniałem, i osobiście powitał majora na moskiewskim lotnisku.
Czy Chruszczow znał prawdę?
Istotnie jest to podchwytliwe pytanie. Nie można co prawda wykluczyć, że reżyserzy nie wtajemniczyli go w szczegóły. Co prawda jako głowa państwa musiał patronować wielu podejrzanym sprawom — jak każdy polityk — ale nie wykluczone, że “nie nudzono go szczegó¬łami". Wydał rozkaz — gdzieś na początku roku, a może i wcześniej? — że trzeba wyprzedzić Amerykanów, że człowiek sowiecki musi być pierwszy w przestrzeni ko¬smicznej i może sam w to uwierzył, gdy mu oznajmiono, że oto lot kosmiczny się udał. Na poprzednich kartkach cytowaliśmy rozmowę telefoniczną odbytą podobno mię¬dzy nim i Gagarinem. Nie przypadkowo podałem te fragmenty, które się odnosiły do rodziny majora. Wynika z tego bowiem, że pierwszy sekretarz partii nie miał najmniejszego pojęcia o tym, kim jest major Gagarin; wiedział tylko tyle, że “odbył lot w Kosmos". Jeśli tak było istotnie, dowodzi to słuszności naszej teorii: reżyserzy w ostatniej chwili wyciągnęli Gagarina, jak magik królika z kapelusza, nawet danych o nim nie zdołali podać na czas. Przecież gdyby Chruszczow naprawdę uważnie śledził przebieg badań kosmicznych (jak od tej chwili zaczęto głosić na każdym forum), to zgodnie z sowieckimi zwycza¬jami starannie wyznaczono by kandydata i poinformowa¬no by pierwszego sekretarza już parę miesięcy wcześniej. Życiorys przyszłego kosmonauty musiał być nieposzlako¬wany, oczywiście pod kątem ideologicznym. Jego rodzice i dziadkowie nie mogli być byłymi kułakami, a tym bardziej pochodzenia mieszczańskiego (“burżujami"), a właściwie nawet inteligentami. Musiał to być zwykły syn ludu. Że musiał to być podstawowy warunek, wystarczy zacytować pierwsze zdania książki Gagarina: “Rodzina, w której się urodziłem, to prosta radziecka rodzina, niczym się nie różniąca od innych, od wielu milionów pracujących rodzin mojej socjalistycznej ojczyzny. Moi rodzice to prości ludzie, Rosjanie. Dla nich, jak i dla całego ludu, Socjali¬styczna Rewolucja Październikowa rozwarła bramy i wyty¬czyła szeroką drogę życia... Mój ojciec, Aleksiej Iwanowicz Gagarin to syn biednego wieśniaka spod Smoleńska (...) Najchętniej trudnił się stolarstwem i ciesielstwem (...) Ojciec matki, Anny Timofiejewny, był wiertaczem w Pio-trogradzie, w fabryce Putiłowa",
Czy może być lepsze drzewo genealogiczne? Wracając zaś do wyboru: w tamtym czasie napewno ważny był warunek, by kosmonauci (a w każdym razie ci pierwsi) byli narodowości rosyjskiej. Partia, będąca całkowicie pod wpływem centralnej rosyjskiej woli, nie zniosłaby pierw¬szego kosmonauty np. Kirgiza o migdałowych oczach, Kałmuka lub Ukraińca, ani mieszkańca którejś z republik bałtyckich albo ewentualnie Żyda. Historia sowieckiego ruchu komunistycznego jest zarazem historią rozprzestrze¬niania wielkorosyjskiego szowinizmu i rosyjskiej
|